Tekst jest rozdziałem książki. Zawiera publikowany wcześniej na PP urywek "Niedziela, trzynastego".
Aby język giętki …
Tata Adasia ma prosty sposób na życie. Gdy staje przed zadaniem sprawiającym problem jego szarym komórkom, sięga po książkę zawierającą rozwiązanie. Gdy, co się sporadycznie zdarza, nie posiada jeszcze takowej na półce, udaje się do miejsca zwanego księgarnią, by niezwłocznie uzupełnić dotkliwy brak w zaopatrzeniu (*).
Nie inaczej było, kiedy Tata Adasia postanowił wybrać się z ekspedycją na Parnas. Zaopatrzył się w poleconą mu książkę Stephena Kinga "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika". Już po pierwszych stronach lektury dowiedział się, że zdaniem Kinga bardzo ważną rzeczą dla pisarza jest język. Tata Adasia ucieszył się, że w tej kwestii, a jak się okazało, i w paru innych, tak pięknie się ze Stefanem zgadzają. Zawsze to satysfakcja, gdy człowiek dzieli wspólne poglądy z osobą tak sławną i podziwianą. Owszem, znalazły się i pewne różnice. Na przykład, King bierze kilka czy kilkanaście milionów dolarów zaliczki za swoje powieści, podczas gdy Tata Adasia spokojnie zgodziłby się na dziesięć procent tej kwoty.
Zgoda buduje, niezgoda rujnuje - zatem zapomnijmy o tym, co dzieli i skupmy się na tym, co łączy - czyli na wspomnianym języku. Tata Adasia wychowany został w przeświadczeniu, że nasza cywilizacja jest cywilizacją słowa. I nadal wierzy, że może tak pozostać, mimo iż słowa coraz częściej ustępują miejsca cyfrom. Niegdysiejsze Sezamie, otwórz się zastąpił kod PIN, ale czy to jest droga we właściwym kierunku? Odpowiedzcie sobie sami, co było bardziej przyjazne dla naszych uszu i co łatwiej było zapamiętać. Jeśli wierzyć Biblii, Stwórca nie nadawał numerów temu, co tworzył. On wszystkie te rzeczy ponazywał. I Tata Adasia nie sądzi, by któraś z innych, fundamentalnych dla ludzkości ksiąg, rozstrzygała tę kwestię inaczej. Bo czegokolwiek byśmy nie stworzyli, nie zaistnieje w zbiorowej świadomości, jeśli nie nadamy temu nazwy. Potrzeba nazywania wynikająca z potrzeby porozumiewania była kołem zamachowym rozwoju każdego języka, w tradycyjnym znaczeniu tego słowa.
Pewnego razu znajomy specjalista od technik zapamiętywania przekonywał Tatę Adasia, że dobrze wytrenowany człowiek może odtworzyć z pamięci tysiące liczb. Tylko po jaką cholerę? - pomyślał sobie Tata Adasia. Nie lepiej zapamiętać coś z Szekspira albo Tuwima? Nasze umysły lepiej radzą sobie ze słowami – wyrazami zestawionymi z liter. Jeśli w słowie świaodmość przestawią się litery, nie przeszkodzi to czytelnikowi w poprawnym jego odczytaniu – jego umysł automatycznie skoryguje błąd. Spróbujcie takiej sztuczki z numerem Waszej karty kredytowej.
Tata Adasia autorytetem w dziedzinie językoznawstwa nie jest, ale przyjął za pewnik, że ktoś już dawno temu dowiódł wpływu języka na percepcję rzeczywistości, na kształtowanie świadomości, zarówno w skali indywidualnej, jak i zbiorowej. Język to wspólna własność, posługujemy się nim, korzystamy z możliwości jakie stwarza, a czasem próbujemy mniej lub bardziej poradnie go kształtować. Jest najdoskonalszym z narzędzi wytworzonych przez człowieka. Tata Adasia sądzi, że jeśli człowiek ma prawo być z czegoś dumnym, to na pewno bardziej z „Romea i Julii” niż programu „Apollo”, bardziej z „Mistrza i Małgorzaty” niż z rozwoju telefonii komórkowej, bardziej z „Imienia róży” niż z Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Tysiące lat ludzkich wysiłków i pracy nad wykuwaniem słów i zdań złożyło się na to, by Tata Adasia mógł stawiać sekwencje słów, bębniąc w klawiaturę. Jest produktem tej ewolucji i pokornie chyli czoła przed wszystkimi szczeblami tej drabiny. Dziesiątki, może setki pokoleń przygotowało narzędzie, dzięki któremu poznaje świat, określa swoje w nim miejsce i wyraża przeżywane emocje. Nie rozstrzygając na ile rację mają determiniści, a na ile behawioryści, Tata Adasia może z całą pewnością założyć, że nie byłbym tym kim jest, ani takim jaki jest, gdyby nie wychował się z książką za pan brat.
Ocalić od zapomnienia: Poczytaj mi, mamo
Światło dnia zagląda przez dwuskrzydłowe okno do skromnie umeblowanego pokoju. Młoda kobieta stoi bokiem do okna, trzymając w ręce rozgrzane żelazko. Deska do prasowania leży przed nią oparta o parapet i poręcz krzesła. Lewą rękę zanurza w garnku stojącym na parapecie i skrapia wodą leżącą na desce męską koszulę.
Prasowanie nie jest jej ulubionym zajęciem. Wolałaby coś namalować. Jej ręce bardziej nadają się do trzymania ołówka lub pędzla, ale nie została malarzem ani rysownikiem. Została żoną. Tak chciała rodzina, tak chciała matka, prawa kobieta, która czwórkę swoich dzieci wychowała na porządnych ludzi, a nie na, za przeproszeniem, artystów. Nasza córka z dobrego domu, nie dla jakiejś bohemy. Nie miała dość siły, by się przeciwstawić. Jest jak bluszcz, który potrzebuje mocnego oparcia, by trwać.
Żegnaj Leonardo, żegnaj Michale Aniele. Zamiast wymarzonych studiów na wyższej szkole plastycznej kurs księgowości, praca w biurze, zamążpójście i prasowanie koszul. Bystry chłopak, ten Zygmunt, z porządnej, religijnej rodziny, a i przystojny, nic mu nie brakuje. I jak się o ciebie stara, a ty nie przebieraj, była wojna, trzeba brać co jest, a nie z głową w chmurach chodzić i starą panną zostać – przekonywała matka. I przekonała.
Zawsze to lepsze niż wojna, okupacja, szpital pełen rannych, warkot motorów, huk wybuchów i wystrzałów, hordy pijanych żołnierzy włóczących się po mieście. W pokoju jest bezpiecznie. Po drugiej stronie okna dzieją się te wszystkie wojenne i powojenne zawieruchy. I ten ich socjalizm, ta cała polityka. To nie dla niej, niech się tym zajmują mężczyźni, najlepiej starzy mężczyźni, a młodzi niech się zajmą kobietami, wezmą je do opery, na koncert lub chociaż do parku, na spacer. Bezpieczeństwo jest ważne, jeśli było się nastolatką, której dzieciństwo zmarnowała wojna. Już nigdy nie powróci piękny rodzinny dom na Ogrodowej, zabawy z rodzeństwem, wesoły i troskliwy ojciec. Jest 1957 rok, mieszkanie w bloku na Chociszewskiego, za oknem podobno zakończył się stalinizm i w Polsce ma być teraz lepiej. Czołgi już nie wyjadą na ulice przeciw ludziom. Może i będzie lepiej, ale najważniejsze, żeby było bezpiecznie. Od codzienności można uciec tylko w sny i marzenia, ale potem trzeba z nich wracać, do tego co w pokoju i do tego co za oknem. Trzeba się do tego co jest jakoś dostosować i przetrwać. Tak, bezpieczeństwo jest najważniejsze, kiedy się jest matką.
Na podłodze bawi się trzylatek. Długie lniane włosy aniołka, okrągła buzia z zadartym noskiem i oczami koloru czerwcowego nieba. W ręce trzyma podłużny drewniany klocek. Klocek jest tramwajem linii „4”, co łatwo poznać po cyfrze wypisanej na nim ołówkiem. „Czwórka” kursuje z Górczyna na Ogrody, czyli spod kaloryfera do dziecinnego łóżeczka z malowanymi na kremowo szczebelkami. Chłopczyk zna trasy wszystkich dwunastu linii w mieście. Skąd mu się to bierze? Może po dziadku, zawiadowcy stacji kolejowej w Gnieźnie? Tylko woli tramwaje niż pociągi… Chociaż pociągi też lubi i „Lokomotywę” Tuwima. Ale tramwaje bardziej.
Prasowanie idzie powoli, śpieszyć się nie ma potrzeby. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy - tak jej zawsze powtarzała matka. Więc prasuje sobie powolutku. Długie włosy z czoła odgarnia, by liter nie zasłaniały, bo prasuje czytając, a właściwie, to czyta prasując. Czyta głośno, bo tego domaga się wycierający spodenkami na szelkach wypastowaną podłogę słuchacz. Uwielbia słuchać. Siedzi zasłuchany z otwartą buzią, jakby czas specjalnie dla niego zrobił sobie przerwę. Słuchanie bajek jest lepsze niż zabawa, lepsze nawet niż tramwaje. Wiersze Tuwima, bajki i baśnie Brzechwy, epopeje Makuszyńskiego i Walentynowicza. A spróbuj się pomylić. Wszystkie bajki już zna na pamięć, przeczytasz coś nie tak, zaraz cię poprawi z naganą w głosie.
Michał Anioł nie musiał prasować. Robił to, co kochał, a jej nie wolno. Świat nie jest sprawiedliwy. A prasowanie jest nużące, okropnie nudne i jeszcze trzeba przy nim uważać. Lewa ręka spryskuje wodą popelinę i przytrzymuje materiał, prawa prowadzi żelazko omijając guziki. Trzeba się skupić, kiedy się rozprasowuje tkaninę wokół guzików. Kobieta przerywa na chwilę czytanie. Pięcioletni teraz blondynek wierci się niecierpliwie w łóżku. Łóżko obłożone jest kolorowymi bajkami, Przygodami Koziołka Matołka i Awanturami i Wybrykami Małej Małpki Fiki Miki. Ale to już zna, teraz chce słuchać, co dalej stanie stanie się ze Stasiem i Nel, których porwali źli beduini. Szyję ma opuchniętą – to świnka. Znów nie poszedł do przedszkola. Łapie każde choróbsko, jakby te zarazki magnesem przyciągał. Encyklopedię zdrowia można by przy nim napisać. Wcześniej grypy, anginy, odry, ospy, szkarlatyny, wysypki. A ile się kiedyś strachu najedli, gdy miał krupa i w nocy trzeba było na pogotowie jechać. Kupiła kurę, jak zwykle, gdy choruje, dobrego rosołu nagotuje, to mu dobrze zrobi. I kogel-mogel mu utrze, ale się ucieszy. Taki jest śliczny, gdy się cieszy.
Młodszy syn odwiedza ją czasem w snach. Widzi go, leżącego na tapczanie, zawiniętego w tetrową pieluchę, przebierającego gołymi nóżkami i rączkami. Kiedy się traci jedno z dzieci, jest się skazanym na życie z poczuciem winy i na to, które pozostało tym bardziej się chucha i dmucha. Nie da mu zrobić krzywdy. Na przekór światu za oknem, na przekór wścibskim sąsiadom za drzwiami. Łatwo powiedzieć. Wypuścić go samego do innych dzieci, to zaraz coś mu się stanie. Jest delikatny, jak to wcześniak, bać się o niego przywykła już w ciąży, a potem w szpitalu, kiedy leżał w inkubatorze. Jej życie to strach. A jego? Wieczna ciekawość. Ma już sześć lat i słucha „Old Surehanda” Karola May’a. Siedzi na środku pokoju, na ciepłej, przyjaznej klepce parkietu, w ręce trzyma klocek z numerem 11 (ze Sczanieckiej na Sołacz) i słucha o przygodach na Dzikim Zachodzie, o Indianach, o bezszelestnym skradaniu się, o ogniskach, preriach, koniach i skalpach. Słucha dziwnych, ale fascynująco brzmiących angielskich wyrazów przez autora wplecionych w dialogi. Żelazko syczy, para spod niego idzie, jak z gaszonego indiańskiego ogniska. Najlepsze są bezpieczne przygody w domu, lepsze niż bieganie po dworze, bo tam zawsze coś mu się przytrafi, a to z murka zleci i rękę sobie złamie, a to pod motocykl wpadnie i noga w gipsie. Choć i w domu nieszczęścia czyhają. Jaki inny dzieciak usiądzie akurat na gorące żelazko? Taki duży ten pokój, takie małe to żelazko, tuż obok kaloryfera stało. Komu innemu przyszłoby do głowy tyłek tam pakować? Wszystko zawsze po swojemu musi robić. Za dwa miesiące do szkoły idzie - ciężko będzie. Wszystkim. Z przedszkola parę razy chcieli go usunąć. Indywidualista, aspołeczny charakter – powiedziały baby wstrętne, etykietkę już mu dorobiły. Co one tam wiedzą? Po prostu ma dziecko bujną wyobraźnię i swoje zdanie. Może go w szkole dyscypliny nauczą, posłuszeństwa, bo czegóż innego. Przecież czytać, pisać i liczyć umie już od dawna.
Nowe koszule teraz mają być. Non iron się nazywają, z angielska, nie wymagają prasowania, bo się wcale nie gniotą. Wystarczy wyprać i powiesić do wysuszenia. Mniej do prasowania będzie. Ten świat jednak pomaleńku do przodu zmierza. Będzie lepiej, kiedyś przecież musi być lepiej.
To prawda, czytać i pisać nauczył się późniejszy Tata Adasia w domu. Szkoła w niewielkim stopniu mu pomogła. Uczyła gramatyki, ortografii, co było zajęciem mało pasjonującym, choć bezsprzecznie pożytecznym. W szkole próbowano przekazać mu standardową porcję wiedzy o literaturze, narzucając ex caetedra obowiązującą interpretację, czyli osławione „co poeta chciał przez to powiedzieć”. Tataadasiowe zdanie na ten temat nikogo nie interesowało. Uczył się też Tata Adasia pisania. Najważniejszą rzeczą w pisaniu wypracowania było nierobienie błędów. System ocen był prosty i sprawiedliwy: za trzy błędy obniżenie oceny o jeden stopień. Jak demokracja, to demokracja. Wszyscy mieli równe szanse, szkolny walec skutecznie niwelował szanse różnie rozlosowane w genetycznej puli talentów. Kandydat na pisarza, z deficytem pamięci do stawiania przecinków, nie miał żadnych awantaży w porównaniu z mało lotnym, za to skrupulatnym kandydatem na księgowego lub magazyniera. Na pewnym etapie albo zostajesz z umiejętnością do niczego w życiu nieprzydatną, albo chcesz się rozwijać i szukasz samemu. Młody Tata Adasia (**) uczyć się mógł jedynie czytając, bo nie spotkał nikogo, kto chciałby poświęcić swój czas, by go praktycznie czegoś nauczyć. Dziś nie ma pojęcia, jak to robił, że tyle książek przeczytał, niektóre po kilka razy. To się zapewne kiedyś da naukowo wyjaśnić skąd brał na to czas, może przy okazji wyjaśni się coś z naturą czasu, bo zapewne czas wtedy biec musiał dla Taty Adasia zgoła inaczej. A gdybyście kiedyś spytali, kto go w szkole uczył polskiego, odpowie Wam skromnie: Makuszewski, Sienkiewicz, Niziurski, Twain, Prus, Lem, Chandler i paru innych niezłych bakałarzy. Jeszcze Fredro, zwłaszcza ten ... mniej oficjalny. W szkolnych latach, choć nie w szkolnej ławie, poznał Tata Adasia bogactwo języka w pełnej krasie, ujrzał możliwości jakie stwarza mistrzowskie nim operowanie. Ziarno zostało zasiane, a późniejsze lektury obficie podlewały pnącą się do słońca roślinkę.
Praktycznego operowania językiem uczył się Tata Adasia "z uchem przy tranzystorze". Kiedyś radio potrafiło uczyć takich rzeczy. „Trójka” wychowała kilka pokoleń, a tataadasiowe było jednym z pierwszych. W pokoju Taty Adasia radio grało bez przerwy, ale nie było wyłącznie dźwiękowym tłem dla codziennych czynności. Ustawione było na odbiór programu III poza tymi momentami, kiedy Tata Adasia kręcił gałkami w poszukiwaniu Radia Luxemburg lub rozgłośni "zakazanych". Początkowo określenie „trójka” nie było tak popularne, jak choćby w latach osiemdziesiątych. Mówiło się „na UKF-ie”, bo nadawanie na tym paśmie było nowością (***). W porównaniu z "tradycyjnymi" programami, UKF był oazą świeżości, zarówno pod względem treści, jak i formy. Do dziś Tata Adasia potrafi w wyobraźni odtworzyć czołówkę kultowego „Mini – Maxu” czy programu „Co wieczór powieść w wydaniu dźwiękowym”. Jednak nie powieści w odcinkach, słuchowiska czy programy kulturalne i publicystyczne wywarły największy wpływ na język, którym się do dziś posługuje.
W roku 1970-tym zaistniała na „trójkowej” antenie audycja Jacka Janczarskiego, Adama Kreczmara i Jerzego Markuszewskiego „Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy”. Od tego momentu problem zagospodarowania piątkowych wieczorów miał Tata Adasia w zasadzie z głowy. Powiedzieć, że słuchał tych audycji, to mało. Wysysał z radioodbiornika każde słowo, każdą nutę, każdą chwilę ciszy, bo nawet cisza brzmiała tam jakoś inaczej. ITR nie był tak po prostu programem rozrywkowym. Był zjawiskiem kulturowym, nawet socjologicznym, fenomenem, który zostawił trwały ślad w nie tylko w umyśle Taty Adasia. Wyjątkowo dobrane grono autorów i aktorów wytworzyło w efekcie synergii program, którego treść, klimat i specyficzny typ humoru stanowiły oazę na tle pozostałych medialnych propozycji, politycznie poprawnych w ówczesnym, nieco innym niż dziś znaczeniu tego słowa. Teksty pisały tak znamienite pióra jak wspomniani już Janczarski i Kreczmar, oraz Jonasz Kofta i Stefan Friedmann, Jan Tadeusz Stanisławski, Maciej Zembaty, Ryszard Marek Groński, Marcin Wolski, Maria Czubaszek, Jerzy Kordowicz i Grzegorz Wasowski, Jan Kaczmarek, Leszek Niedzielski, Jerzy Skoczylas i Andrzej Waligórski. Wśród wykonawców, oprócz większości z wymienionych wyżej, mistrzowie naszej sceny: Irena Kwiatkowska, Marta Lipińska, Jerzy Dobrowolski, Wojciech Pokora, Bohdan Łazuka, Piotr Fronczewski, Jan Kobuszewski, Krzysztof Kowalewski. Do ITR-u zaglądali od czasu do czasu różni ciekawi goście, na przykład Jan Pietrzak, wówczas jeszcze szeregowiec, a po latach lider kabaretu „Pod Egidą”, z którego wywodziło się wielu „iteerowskich” autorów. W tej audycji Tata Adasia słuchał nieskażonego naturszczyka Stachury śpiewającego (na pewno był lepszym poetą niż bardem) swoje wiersze do muzyki Roberta Satanowskiego i do głowy mu nie przyszło, że kiedyś Adaś będzie się tych wierszy uczył „do matury”.
To był wyrafinowany, poszukujący, eksperymentujący ze składnią, nierzadko surrealistyczny język, chętnie posługujący się pastiszem, pełen bon motów, a jednocześnie swojski, wpadający w ucho. ITR-em się mówiło, a po jakimś czasie niezauważalnie wchodziło to w krew i ITR-em się myślało. Krople drążyły skałę. W 1974 roku ITR zniknął z radiowej anteny, wcześniej na krótko przekształcając się w Ilustrowany Magazyn Autorów, ale nie zniknął ze świadomości „trójkowych” słuchaczy. Liczne ich grono błyskawicznie „zagospodarował” poniedziałkowy magazyn „60 minut na godzinę”. Audycja Jacka Fedorowicza i nadredaktora Wolskiego zagospodarowała także sporą grupę ITR-owych autorów i wykonawców, do których dołączyły kolejne gwiazdy: Andrzej Zaorski, Marian Kociniak, Tadeusz Ross. Odkryciami „60-tki” byli „młoda lekarka” Ewa Szumańska czy Krzysztof Jaroszyński.
Mający liczne audytorium magazyn awansował z poniedziałku na bardziej prestiżową sobotę, a pod koniec lat 70-tych nadawany był w niedzielne przedpołudnie. I wtedy było to prawdziwe słowo na niedzielę, ba, na cały tydzień, który dzięki temu jakoś udawało się przeżyć. Ostatni raz Tata Adasia słuchał „60-tki” w niedzielę 6-go grudnia 1981 roku. Następna niedziela była dniem, który potem niektórzy określili jako "dzień bez Teleranka". Jeśli już tak to traktować, to dla Taty Adasia był to przede wszystkim dzień bez „60 minut na godzinę”.
Niedziela, trzynastego
Otwierasz oczy, bo coś szarpie cię za rękaw. Przez chwilę jesteś na pograniczu dwóch bytów. Wszystko jest takie zamazane, niestabilne. Ktoś coś mówi, w każdym razie słyszysz jakieś głosy, ale nie wiesz o co chodzi, bo chyba przed chwilą było zupełnie inaczej i jakby zupełnie gdzie indziej. Zaczynasz odczuwać świat kolejnymi zmysłami, zmysł dotyku stabilizuje się i umiejscawia cię w pościeli. Jedna z rywalizujących rzeczywistości odpływa. Chyba ta lepsza. Przysiada się zmysł samopoczucia, który natychmiast informuje, że jest ci niedobrze. Tamta była na pewno lepsza, tylko jaka? Definitywnie nie wróci. Jest tu i teraz. Tu, to znaczy w obskurnej suterenie dwupiętrowego domku, która służy za mieszkanie tobie, żonie i córeczce. Teraz to znaczy niedziela rano … prawdopodobnie.
- Obudź się, coś się stało z telewizorem, Monika nie może oglądać – słyszysz głos kobiety, która według wszelkiego prawdopodobieństwa jest twoją żoną. Córka nie byłaby taka natarczywa. Jest łagodna, delikatna i spokojna. Taka kochana dziewczynka, oczko w głowie tatusia.
- Dobra, dobra… nie śpię – burczysz przez zaklejone usta.
Syf, który czujesz w ustach przypomina wydarzenia wieczoru, a w zasadzie to i sporej części nocy. Zabalowało się. No i dobrze, w końcu po to jest sobota, no nie?
Przecierasz oczy i próbujesz skoncentrować spojrzenie na twarzy żony. Udaje się, poprawiasz ostrość, o, teraz jest dobrze. Ale wyraz twarzy ukochanej nie wróży nic dobrego. Oj, to nie jest czułe niedzielne powitanie. Patrzy na ciebie krytycznie. Jasne, oświeca cię, jest zła o tego pokera.
- Zrób coś z tym – rzuca i wychodzi do kuchni.
No co znowu? Tak brutalnie od rana? – użalasz się nad sobą w myślach.
- Telewizor się popsuł – słyszysz cichy głos córki. Siedzi na swoim tapczaniku, patrzy na ciebie niebieskimi wiecznie zamyślonymi oczętami, jakby połową świadomości penetrowała inne, niedostępne dla dorosłych światy. Zupełnie jak mama, myślisz i masz na myśli swoją mamę, nie mamę córki.
Szukasz wzrokiem obudowanego w czerwony plastik odbiornika Junost. Na ekranie śnieży. Siadasz na tapczanie. Uuups, nie tak gwałtownie, koleś - ostrzega coś w twojej czaszce. W pokoju jeszcze ciepło, piec pewnie nie wygasł i jeszcze potrzyma, przecież dorzucali do późna. Patrzysz w okno. Śnieg, ale napadało. Zaczęło padać w nocy. Śnieżyło kiedy wypuszczałeś gości. Siedzieliście do trzeciej, z Ryśkiem Drygasem i jego bratem Jackiem, przez przyjaciół zwanym Muflonem. Kolacyjka, wódeczka, w tle Pink Floyd, Yes, Genesis, King Crimson. Rozmowy o muzyce, wspomnienia, plany na przyszłość. A potem pokerek. I co cię, debilu, podkusiło, żeby do pokera z Ryśkiem siadać? Przy tobie to zawodowiec. Chciałeś pokazać jaki z ciebie twardziel? No to pokazałeś. Szczęście, że się Rysiek nad twoją głupotą zlitował.
Śnieg, cholera, bo co innego możesz zobaczyć z okna sutereny. Tam śnieg, w telewizorze śnieg, do dupy z tą zimą. Nie lubisz zimy, nie od dzisiaj, i chyba z wzajemnością. Ta cholera nigdy nic dobrego nie przynosi.
- Zaraz tatuś naprawi, córunia – pocieszasz dziecko. Chciałbyś ją przytulić, ale syf w gębie ostrzega – to nie jest dobry pomysł. Choć zęby umyć, myślisz. Z kuchni dobiega odgłos mycia naczyń po wczorajszej imprezie. No tak, lepiej nie wchodzić.
Która godzina? Niedługo dziesiąta. No to szybko, ruchy człowieku, ruchy. Podchodzisz do czerwonego pudła. Dusisz jeden przycisk, drugi, trzeci, śnieg i szum, szum i śnieg, sprawdzasz wtyczkę anteny, wszystko na miejscu, wetknięte gdzie powinno. No nie działa, faktycznie. Niemożliwe, żeby… Włączasz radio i szum i dopiero cię szlag trafia. Dziesiąta się zbliża, sześćdziesiąt minut na godzinę zaraz się zacznie. Chyba mi tego nie zrobicie, sukinsyny. Wyłączyli wszystko, gnoje, teraz kiedy miałem posłuchać mojej audycji.
- Coś się stało – informujesz żonę. – Wszystko wyłączone, nic nie gra.
Napięcie w twoim głosie sprawia, że zjawia się zaraz z ręcznikiem kuchennym w ręce.
- Wszystko wyłączyli – powtarzasz.
- Może to awaria? – szuka pozytywnych rozwiązań żona.
- Jaka? Naraz wszystkie nadajniki? Chyba niemożliwe.
Patrzycie sobie w oczy. Wiecie, co to może oznaczać, wróble ćwierkały o tym już od września. I co z nami będzie? pyta jej spojrzenie. Przytulasz ją bez słowa. Macie siebie przeciwko całemu światu. Ponad głową żony spoglądasz na córkę nadal siedzącą w tym samym miejscu. Monika przygląda się wam wzrokiem dziecka, które niejedno już widziało i zrządzenia losu przyjmuje ze stoickim spokojem. W jednym miejscu potrafi usiedzieć godzinami. Potrafi zasnąć przy grającym telewizorze lub muzyce, nie przeszkadzają jej głośne i namiętne dysputy niby dorosłych, ale przecież niedojrzałych, rozpalonych głów. Takie dziecko to prawdziwy skarb dla młodych rodziców.
Patrzycie za okno – śnieg. Wsłuchujecie się w odgłosy miasta – cisza. Żadnego ruchu od strony ulicy. Ale to jeszcze nic dziwnego. W końcu to Arciszewskiego, a nie Głogowska, no i jest zimowy, niedzielny poranek. Kopny śnieg na ulicy, zimno, komu się chce wychodzić, jeśli nie musi.
Idziesz do zimnej toalety, urządzonej w składziku na węgiel. A potem szybko umyć się do kuchennego zlewozmywaka i miski, bo łazienki w tych apartamentach też zapomnieli zainstalować, i ubrać się, bo nie wiadomo co jeszcze się wydarzy i na wszelki wypadek lepiej być ubranym.
Potem siedzicie i czekacie na to co się stanie, albo co się już stało. Tylko dziecko, nieświadome problemów dorosłego świata, cichutko bawi się swoimi lalkami i szmatkami. Już nie przejmujesz się kacem, zniknął jakby zrozumiał swą małość, wręcz nicość wobec historii. Kręcisz gałkami, przerzucasz kanały telewizora, potem chwytasz się za radio i tak co kilka minut. Na papierosa do kuchni wychodzicie na zmianę. W pokoju się nie pali, jest przecież dziecko. Papieros, herbata, papieros. Za oknem cisza i spokój, ale to taka okolica, prawie peryferie. Wreszcie łapiesz coś na długich, Chopin. Brzmi poważnie i nie dodaje otuchy, raczej przygnębia, wcale nie macie ochoty tego słuchać akurat teraz.
W końcu śnieg na ekranie znika. Czyjś głos informuje, że za chwilę wygłoszony zostanie ważny komunikat. Hymn. A potem pompatyczny Jaruzelski. Grube szkła okularów zupełnie nie pasują do munduru ani udrapowanej flagi, ale drapał go pies jak wygląda, ważne co teraz mówi. Słuchasz go i chcesz głośno kląć, pomstować, ale jest małe dziecko w pokoju, twoje dziecko, jedyne, kochane, niewinne, więc tylko powtarzasz w myślach: Zrobiliście to pierdolone skurwysyny, zrobiliście to pierdolone skurwysyny, zrobiliście to pierdolone skurwysyny, a było kurwa tak pięknie.
Tata Adasia myśli sobie, że to właśnie dzięki poczuciu humoru Polacy przetrwali w nienajgorszej kondycji intelektualnej cały powojenny okres i socjalistyczny eksperyment. Pomogli im w tym twórcy inteligentnej, wyrafinowanej rozrywki począwszy od Kabaretu Starszych Panów Przybory i Wasowskiego, poprzez Ludwika Jerzego Kerna, Edwarda Dziewońskiego, Mariana Załuckiego, Olgę Lipińską, Wojciecha Młynarskiego, aż do wspaniałych kabaretów ery gierkowskiej.
Tak zwana ulica mówiła wtedy inaczej niż dziś. To były pokolenia jeszcze niezmanierowane przez telewizję i kulturę konsumpcyjną, których język kształtowały książki i poprawna polszczyzna płynąca z radioodbiorników. Mówi się, i chyba słusznie, że to cenzura postawiła wysoko poprzeczkę twórcom i odbiorcom, była tym czynnikiem, który zmusił autorów do szukania nowych formuł i środków wyrazu, do szyfrowania przekazu, do podejmowania gry z odbiorcą z jednej, a cenzorem z drugiej strony. Satyrycy uczyli słuchaczy gry słów, zabawy znaczeniami, balansowania na krawędzi tego, co dopuszczalne przez cenzurę. Śladem swoich idoli młodzi ludzie gimnastykowali język w dialogach i przekomarzaniach, co się potem w różnych sytuacjach przydawało. Ani autorzy, ani audytorium, nie potrzebowali sztucznego śmiechu z playbacku. Wszyscy doskonale wiedzieli z czego i kiedy się śmiać. I ten wspólnie przeżywany śmiech wzmacniał, dodawał im odwagi.
Humor działa równie skutecznie jak broń masowego rażenia, choć nie tak drastycznie i z pewnością wolniej. W lipcu 1980 roku na estradzie festiwalu opolskiego aktorzy kabaretu „Tey” zaśpiewali piosenkę, której refren zaczynał się od słów: „Co to będzie, gdy słoneczko nasze zgaśnie?”. Nikt nie miał wątpliwości o kim śpiewali. Niecałe dwa miesiące później wydarzenia Polskiego Sierpnia zmiotły wszechwładne „słoneczko” z dziejowej sceny.
Lawinę może zapoczątkować mały kamyk. Tata Adasia wyobraża sobie, że tę, która przetoczyła się przez nasz kraj w 80-tym roku, zapoczątkowały małe kamyczki rzucane w eter przez twórców ITR-u. Począwszy od lat dziewięćdziesiątych audycje te są w mniejszym lub większym stopniu eksploatowane w „Powtórce z rozrywki”. Niestety, najczęściej na chybił – trafił. Można dziś znaleźć w sklepach płyty z wybranymi nagraniami z tego okresu, ale one (Tata Adasia kupił kilka) są ułożone monotematycznie lub autorsko i dlatego żadna z nich nie oddaje ani wspaniałej różnorodności, ani niepowtarzalnego „iteerowskiego” klimatu. Tata Adasia nie jest przecież jedynym, któremu „Serce Słowianki” (****) w piersi gra i chciałby, byśmy doczekali należytego uwiecznienia i uhonorowania tego fenomenu. Precedensy w naszej kulturze wszak były – Stańczyk miał swojego Matejkę. Płótno dziś mniej przemawia. Może książka, może film? Mały pomniczek od wdzięcznego narodu też nie byłby wcale przesadą - dużo głupsi i mniej zasłużeni już na cokołach stali. No choćby jakaś tablica.
______________________________
*) W ten sposób na domowej półce z poradnikami pojawiły się tak potrzebne w każdym gospodarstwie pozycje jak: "Amatorskie szkolenie psów", "Wędkarstwo śródlądowe", "Radiestezja w domu i ogrodzie" czy "Zarządzanie hotelarstwem i gastronomią".
**) Miało zabrzmieć tak dumnie jak "Młody Indiana Jones", ale czy się udało?
***) „Jedynka” nadawała tradycyjnie na falach długich, a program II na falach średnich i tak było chyba aż do lat 90-tych.
****) Grana przez orkiestrę dętą melodia była sygnałem otwierającym audycję. Później, po dodaniu słów, stała się jej hymnem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krzysztof Suchomski · dnia 17.01.2011 08:07 · Czytań: 1614 · Średnia ocena: 4,67 · Komentarzy: 26
Inne artykuły tego autora: