Zwę się Hektor Violenti. Jestem graczem, mistrzem w dwojakiej grze. Pojedynki szachowe wygrywam nie rozpocząwszy ich nawet, co stanowi preludium do rozgrywki głównej. Bardzo przypomina ona pokera, z tą różnicą, że czynniki losowe nie grają żadnej roli, zaś moja rola sprowadza się do czekania. Przeciwnik ustala zasady, do których ja się dostosowuję w pełni. Cóż, może nie do końca w pełni, gdyż, jak już wspomniałem, każda moja tura zostaje przeczekana. Ja tylko patrzę współgraczowi w oczy, czasem się uśmiechnę, niechcący wybijając go z rytmu, dekoncentrując i przyspieszając tempo uderzeń jego serca. Często zdarza się, że przeciwnik chce wstać od stołu i podziękować, lecz niemal natychmiast powraca do gry, sam nie wiedząc dlaczego.
Współgracz nigdy nie wie, że gra się rozpoczęła. Zwiastunem nie jest tajemnicza koperta, znaleziona pod drzwiami o poranku, nie są nim plotki w pobliskiej karczmie ani moja wizyta.
Każdy współgracz pewnego dnia na spacerze dostrzega eleganckiego, sympatycznego młodzieńca, majestatycznie przechadzającego się parkową ścieżką, nisko kłaniającego się damom i serdecznie ściskającego dłonie dżentelmenom. Sama obecność owej charyzmatycznej osoby bardzo pozytywnie wpływa na otoczenie.
Mimo iż aura nie zostaje naruszona, współgracz po chwili odczuwa, nieuchwytne dla innych, lodowate ukłucie gdzieś w okolicy klatki piersiowej. Przed oczami ma... Cóż, nie jest pewien, czy...
Uczucie owo, niby cień, włóczy się za człowiekiem przez resztę wieczora, nawet we śnie zaczyna go nękać. Gdy po ciężkiej nocy spogląda on w lustro, stwierdza, iż jego twarz postarzała się o dobre dziesięć lat. Dłonie trzęsą się, podkrążone oczy są dręczone mroczkami, niby chmury krążącymi wszędzie wokół. Czy aby domknął wczoraj drzwi? Był taki rozproszony, że z pewnością mógł o tym zapomnieć...
Łomot serca, ból głowy - w oknie dostrzega twarz, uparcie się weń wpatrującą, nad wyraz statyczną facjatę o nieprzyjemnych barwach... Deszcz po chwili tę samą twarz zmazuje z szyby. Nigdy już zwida nie wraca.
Współgracze nie przepadają za deszczowymi dniami, gdyż wprawiają ich one w przykry nastrój. Poza tym... ta cisza, która nie jest ciszą, ale jej napastującym zmysły echem. Przeklęte dzieło melancholijnych poetów, którzy nie usną, póki nie stworzą drugiego oblicza dla zjawiska tak odprężającego, jak sama cisza!
Zgrzyt zamka u drzwi? Przecież one... chyba... nie zgrzytają...
Przeciąg czy mi się zdaje...? Kroki?!
Tak mijają kolejne dni. I następne... tygodnie, miesiące, lata?
Lecz tak naprawdę mija dopiero dzień drugi.
Pukanie do drzwi. To stary przyjaciel wpadł z wizytą. Nikogo nie zastał, więc udał się na samotny spacer, po drodze odpowiadając na ukłon miłego, młodego dżentelmena.
Dzień trzeci. Ma już dość. Miał dość już od początku, ale teraz ma wybitnie dość. Sucho w ustach. Woda z kranu na moment orzeźwia. Zioła na uspokojenie... przecież były w apteczce...
Spogląda w stronę drzwi. Nie, do apteki nie pójdę. Nie. Nie!
Dzień czwarty.
Dzień piąty.
Szach mat.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
eyelessoverseer · dnia 31.01.2011 19:43 · Czytań: 858 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: