Nazywała się Ania. Pomimo swoich 60 lat była pięknym aniołem, któremu życie odjęło skrzydła. Miała anielsko białe włosy, postrzępione, rozrzucone w ogromnym nieładzie, szare oczy i poprzecinaną głębokimi zmarszczkami twarz. Nie potrafiła chodzić. Serce jednak biło w niej o wiele mocniej, niż wtedy, kiedy z całą swobodą mogła wzbijać się w powietrze i szybować bez żadnych ograniczeń. Nie potrafiła już mówić. Wylew do mózgu sparaliżował połowę ciała wraz z układem mowy co przynosiło Ani ogromne cierpienie, zwłaszcza w tych rzadkich chwilach, kiedy odwiedzały ją dzieci, wnuki czy inni życzliwi ludzie. Nie były to częste chwile. Bardzo lubiłem z nią rozmawiać, chociaż nie był to normalny dialog. Siadywałem na skraju szpitalnego łóżka, chwytałem ją za drżącą, zimną rękę, pokrytą gęstą siecią żył, drugą dłonią gładziłem po policzku. Zwyczajnie uśmiechałem się do niej patrząc jak spod grubych okularów wypływała mała łza, jedna, druga i kolejna… Owe maleńkie błyszczące kropelki musiały mieć w sobie coś niesamowicie uzdrawiającego, bo oto kiedy zbliżały się do kącika wyschniętych warg, te wykrzywiały się w przepięknym grymasie uśmiechu.
Kiedy dogoniła ją choroba, wydawało się, że cały świat oczekiwań, marzeń i planów legł w gruzach. Rzeczywiście, kiedy ją spotkałem po raz pierwszy, wyglądała przygnębiająco. Siedziała skulona na wózku inwalidzkim gdzieś na końcu korytarza, czekając na to, by ktoś położył ją wreszcie do łóżka. Jej świat zawężony został do białego horyzontu szpitalnych ścian, ludzie z którymi przebywała na sali nie zagrzewali tu miejsca na długo. Jednym cichym westchnieniem oddawali duszę Panu kończąc ziemski lot. Umierali często, samotnie, w bolesnej agonii, w nieświadomości. Ona jedna trwała jak milczący świadek kruchości ludzkiego istnienia. Taki był jej świat, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Tamtego sobotniego popołudnia nie umiałem przełamać się, aby podejść i zatrzymać się przy niej na dłuższą chwilkę. Po chwilach wahania udało mi się wykonać zaledwie kilka kroków naprzód, przywitałem się, po czym zorientowałem się, że ona nie potrafi mówić. Zrezygnowany życzyłem powrotu do zdrowia i pospiesznie uciekłem stamtąd. Nie spodobał mi się smutek w jej oczach. Przygnębiał mnie, przeszywał na wylot, budził we mnie strach.
Pewnego dnia przechodząc pośród chorych zatrzymałem się przy niej i tak odruchowo pogładziłem ją po głowie. Uśmiech… szczęście… łzy… Od tamtej chwili zatrzymywałem się przy Ani. Po prostu powtarzałem gesty: uścisk dłoni, delikatnie całowałem ją w policzek, chwytałem za dłoń i siedzieliśmy w łagodnym milczeniu. Po kilku chwilach widziałem jak powoli jej dusza napełniała się pokojem i uśmiechem. Oczy niegdyś pochmurne i bez wyrazu nabierały blasku. Kiedyś pochyliłem się nad nią, aby jak zwykle pocałować ją w czoło na pożegnanie i usłyszałem jedno z najpiękniejszych słów jakie usłyszałem w życiu: nieporadnie i z wielkim bólem wyszeptane „dzię ę ęękuję”. Znowu pojawiły się łzy, tym razem w moich oczach… Od tamtej pory wiedzieliśmy, że chociaż skrzydła nigdy już nie rozwiną się do lotu, to dusza oderwie się od ziemi, wzbije się ponad ból, lęk i strach, bo poderwie ją miłość, ta najzwyklejsza, objawiona w prostych czynach. Nasze rozmowy nauczyły mnie wiele. Wystarczają drobne gesty życzliwości, aby dać znękanemu człowiekowi nadzieję. Nadzieja powoduje, że skrzydła zaczynają łagodnie szykować się do lotu. Być może nigdy nie zostanie on w pełni zrealizowany, ale już samo oderwanie się od ziemi niesie w sobie pragnienie czegoś więcej. Owo „więcej” zajaśniało w jej oczach.
Już więcej nie spotkałem Ani. Nie wiem, czy jeszcze żyje, czy może przekroczyła już bramę życia. To był jeden z najpiękniejszych aniołów jakie spotkałem.
Nie potrafił latać, ale poderwał mojego ducha do jednego ze wspanialszych lotów: pomocy drugiemu człowiekowi.
***
Kolejny anioł sam przyszedł do mnie. Niezapowiedziany.
Dzwonek do drzwi... „Cholera, kogo tu przywiało”. Wyjrzałem przez rolety. Przed domem stał jakiś dziwny typ. Brudny, rozczochrany, z reklamówką w ręce. Pomyślałem sobie: „znowu jakiś cholerny oszust, któremu nie chce się pracować…” Miałem go przegonić, ale coś mnie tknęło. Wyszedłem z domu, podszedłem do furtki. Uderzył we mnie smród. Nie wiem czy widzieliście na dworcu bezdomnych, którzy nie myją się miesiącami. Słodkokwaśny zapach wydobywający się zza pożółkłego kołnierza, odór moczu, który wdziera się brutalnie do płuc powodując gwałtowne odruchy wymiotne… Nie da się usiąść koło nich. Od razu budzi się obrzydzenie.
- Przepraszam. Jestem głodny. Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? – Opierał się o ogrodzenie, bo alkohol mocno uderzał do głowy. Czarne palce kurczowo ściskały reklamówkę, na której dnie znajdowało się kilka sprasowanych puszek po piwie. „Zbieracz złomu… Bezdomny. Pijak. Nierób. Oszust. biedak...”: te i inne myśli cisnęły mi się do głowy.
- Pójdę zobaczę czy coś jest, ale niczego się nie spodziewaj – powiedziałem z lekkim zdenerwowaniem w głosie, bo popsuł mi pisanie pracy o Bogu. Straciłem wątek. Odwróciłem się i poszedłem do kuchni. Miał szczęście. W lodówce był jakiś smalec, zrobiłem więc kilka kanapek, wróciłem do furtki, wcisnąłem jedzenie do ręki.
- Z Bogiem!!! – powiedziałem, choć po chwili zorientowałem się, że biedaczyna jakby posmutniał. Odwrócił się i poszedł pomału wzdłuż ulicy, chwiejąc się lekko i szurając nogami. Dwadzieścia metrów dalej usiadł przy murku i zaczął jeść te kanapki. „No dobra, nie oszust. Ten chyba naprawdę był głodny”. Usiadłem zadowolony, bo dokonałem wielkiego dzieła: nakarmiłem bliźniego.
Następnego dnia błogi spokój panujący w całym mieszkaniu przerwany został ostrym dźwiękiem dzwonka. Jeden raz. Potem następny… Pomyślałem, że to poczta, więc poprawiłem włosy i wyskoczyłem przed dom a tu… cholera jasna… Dwóch bezdomnych. Jeden męt uśmiechnął się nieśmiało. Poznałem go: to wczorajszy bezdomny. Jemu mogę zaufać, ale ten drugi… jakiś podejrzany. Trzeba go sprawdzić.
- Dzień dobry. – dzisiaj wydał się nieco inny, głos brzmiał słabo, ale ciepło – Jest nas dwóch, dostaniemy coś do jedzenia? A może jeszcze trochę wody do picia? Gorąco jest…
- Poszukam. Poczekajcie.
Znowu mi się nie chciało. Iść do kuchni to kawał drogi, potem trzeba było poszukać chleba, jakiś słoik na zupę, coś na wodę. Kurcze! Czego to właśnie mnie spotyka. Zawsze ja muszę to robić… A sąsiedzi nie mogą dawać im jeść? Z niechęcią zabrałem się do pracy. Podając jedzenie zawinięte w kawałek aluminiowej folii dostrzegłem w ich oczach smutek, który coś mi przypominał, choć nie potrafiłem tego dokładnie określić. Długo przyglądałem się, jak oddalali się przekazując sobie z rąk do rąk kawałek chleba.
Nagle zaświtało mi w głowie, że tym ludziom potrzeba czegoś więcej, niż zwykłego jedzenia. W ich oczach jaśniało pragnienie bycia zauważonym. Zrozumiałem w czym leży problem. Dałem im chleb, ale nie dałem im serca. Gest, który nawet jest dobry, ale nie wypływa z głębi serca, nie zawsze potrafi zbudować drugiego człowieka. Jedynie miłość ma tę moc, że najmniejsze sprawy, banalne gesty nabierają innego znaczenia. Miłość nadaje życiu sens! To wielka prawda.
Od tamtej pory Andrzej z kolegą pojawiali się wielokrotnie. Stał się moim znajomym. Andrzej stracił pracę, pieniądze szybko się rozpłynęły, musiał opuścić wynajmowany dom, przygarnęła go ulica. W mieście, które pretenduje do miana kulturalnej stolicy Europy, a przynajmniej Polski, nie znalazł się kąt, gdzie mógłby rozpocząć na nowo życie. Andrzej walczyłby dalej o prawo do godnego życia, ale pobyt na ulicy powodował, że ubranie przecierało się, broda rosła a zapach ciała w niczym nie przypominał dobrych perfum… W takim stanie trudno udowodnić, że nie jest się pijakiem. I tak stopniowo, dzień za dniem tracił nadzieję na wyrwanie się z tej brutalnej, śmierdzącej rzeczywistości. Zbiera złom, aby kupić alkohol. Żeby jakoś ciągnąć swój wózek zwany życiem, bo ten na złom stoi i rdzewieje na działce. Niestety konkurencja działa. Kiedy podjechał pod jeden płot, aby zabrać leżący pod nim żeliwny kaloryfer, pamiętający jeszcze Niemca, dosięgły go wszechobecne macki złomiarskiej mafii działającej w tej części Wrocławia. Zwykłe, łyse już motocyklowe opony nie wytrzymały cięcia kuchennego noża konkurencji… Dwa proste ruchy zniszczyły szansę na lepsze życie. Bez wózka Andrzej był niczym. Nowe opony pozostawały poza zasięgiem jego marzeń. Stracił nadzieję, że kiedyś będzie lepiej. Aby ukoić ból, zaczął pic jeszcze bardziej. Okazji było raczej sporo. Takim jak on oferowano różne roboty, ale jeszcze przed wypłatą częstowano alkoholem, żeby przypadkiem nie mieli za wysokich wymagań. Stąd nie miał majątku, tylko czerwone, zapijaczone oczy w których nie dało się jednak stłamsić najprostszego marzenia każdego człowieka na ziemi: kochania i bycia kochanym. Prosta nieogrzewana buda w ogrodzie działkowym stała się jego lokum, zarówno w upalne letnie dni, jak przeraźliwie zimne zimowe noce… Nie potrafię mu pomóc stanąć na nogi. Jedyne co umiem, to podać mu kanapkę, kiedy jest głodny. Podać mu rękę na przywitanie, porozmawiać, poświęcić mu chwilkę, dać mu odrobinę serca…
Smutno mi kiedy widzę Andrzeja pijanego, kiedy leży pod drzewem półprzytomny. Nie marzy nawet o poderwaniu się do lotu. Może kiedyś mu się uda… ja w to wierzę.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bez pardonu · dnia 31.01.2011 19:44 · Czytań: 714 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: