R II PRZYJAZD MATKI
Krystyna Habrat
/fragment z niewydanej powieści „Krzyk o północy”/
Na którymś z krótkich postojów, przy stacji której nazwy nikt nie zauważył, wgramoliła się do przedziału obładowana tobołami kobiecina, zarumieniona i zasapana z wysiłku. Chustka zsunęła się jej z głowy, odsłaniając posiwiały, staromodny koczek. Popatrzyła nieśmiało na siedzących. Ścieśnili się, aby mogła usiąść i aż dwóch młodych poderwało się do układania na półkach bagaży, jakie przytaskała. Tak ją to wzruszyło, że oko zabłysło jej łzą. Otarła ją nieznacznie końcem chustki, przycupnęła nieśmiało na brzeżku ławki, starając się zająć jak najmniej miejsca i rozgadała się.
- Dobrzy teraz ludzie. Wcalem nie musiała wpychać się tu na siłę. Ale sąsiadka tak radziła. Ona raz omalże siadła jakiemuś młodemu na kolanach, żeby zrobił jej miejsce. A stara baba. Dobrze po czterdziestce. Potem zajęła miejsce komuś, kto wyszedł do ubikacji i dotąd się we wsi przechwala jaka to ona cwana.
Słuchający uśmiechnęli się z lekka. Teraz kobiecina zaczęła się upewniać, czy ten pociąg aby dobrze jedzie, tam dokąd ona zdąża. Uspokojona rozsiadła się wygodniej, sprawdziła nieznacznie, czy woreczek z pieniędzmi wisi jej na szyi pod bluzką, przeliczyła swe torby, pakunki i kosze i z tego trzymanego na kolanach zaczęła wydobywać jabłka i częstować dookoła. Przy nagryzaniu trzeszczały i tryskały sokiem. Zapachniało nimi w przedziale. Zaraz poinformowała, że wiezie te jabłka dla syna. On jest tam w województwie bardzo ważną osobą, dyrektorem czy jeszcze kimś wyższym. Nie potrafiła tego bliżej określić. A jego żona - ciągnęła przejęta przełykając kęs jabłka - to wielka pani doktor.
Urwała stropiona. Chyba się jej pomyliło. Doktorka była ta poprzednia. O nowej żonie Ludwiś mówił coś tak niewyraźnie, że dopiero się uczy na doktorkę czy coś. Tej jeszcze nie znała. Nikt z rodziny nie pojechał na ich ślub, bo dlaczego rozwiódł się z Adą?! Jej rodzice byli znani w całym mieście, gdzie Ludwiś dojeżdżał do ogólniaka. Ojciec, dyrektor szpitala. Ada i Ludwik chodzili do tej samej klasy. Na wywiadówkach, kiedy w drzwiach pojawiała się zwykle spóźniona matka Ady, wychowawca przerywał swą przemowę i kłaniał się jej w pas. Ładnych parę lat się ciągnęło zanim Ludwiś zdobył odpowiednie stanowisko i młodzi mogli się pobrać. Zmienił też nazwisko Burak na bardziej wymyślne: Waldowiecki. Niby tak ładniej. Tylko taki przechrzta całkiem się odrywa od własnej rodziny. A tamci rodzice, zawsze mu bruździli Wciąż były kwasy. Przez to zawalił nawet studia i skończył je dopiero pracując. Ale dopiął swego, ożenił się z Adą. Nie można powiedzieć, była całkiem miła kiedy przyjeżdżali w odwiedziny. Leczyła wszystkich jak mogła. Bez zmrużenia oka podnosiła przepocone pierzyny, by zbadać czyjąś napuchniętą nogę czy brzuch. Opatrywała poharatane na ściernisku stopy. Tak, grzech by było powiedzieć na nią coś złego. Ile to się natłumaczyli Ludwikowi, aby poniechał rozwodu. Słuchał i milczał, jak to on, a robił swoje.
Był taki zawsze. Milczący, by nie rzec mruk. Powiedział tylko na koniec, że ta nowa, ta Fabiana, czy jak jej tam - a cóż to za imię?! - jest młodsza i ładniejsza, zresztą też będzie lekarzem. Więcej nie dodał ni słowa. Zaciął się i już. Dzieci zostały przy Adzie. Błażej chyba już kończy szkołę. Trudno, widocznie tak musiało być. Ludwiś kształcony, wie co robi. Oni, starzy ludzie ze wsi, już nie potrafią syna zrozumieć.
W końcu sama do niego napisała. Obiecała przyjechać po wykopkach, by poznać jego nową żonę. Teraz inne czasy. W telewizji tyle się widzi takich, co żenią się, rozwodzą. Niektórzy choć starzy, zamiast bawić wnuki i myśleć o zbawieniu duszy, gadają o miłości i oglądają się za młodszymi. Nawet podstarzałe kobiety biorą sobie młodszych. Ksiądz na spowiedzi radził wyciągnąć do syna rękę. Ludwiś odpisał uradowany, że wyjedzie na dworzec.
- Tak mój syn jest kimś - podjęła po chwili milczenia a na to elegancka pani spod okna opuściła przeglądany żurnal na kolana i zapytała o jego nazwisko.
- Waldowiecki. Ludwik - odparła z dumą.
Tamta coś o nim słyszała. Matka plasnęła z radości w dłonie. Więc jej syn aż tak znany! Rozsiadła się szerzej, odsuwając siedzących obok, i machając rękami znów zachęcała, by brali jabłka z kosza.
Ludwik czekał na peronie. Poważny jak zwykle, by nie powiedzieć: chmurny, rozjaśnił się jednak na widok matki. „Pewnikiem - pomyślała - boi się, co powiem na to jego rozwodzenie się i żenienie. Niech tam, nie będę mu nic wyrzucała. Inaczej znowu się zatnie. On wszystko w sobie dusi. Nie poskarży się. Nigdy”.
- Sam jesteś?
- Ach, Fabiana czeka w domu. Nie bardzo się czuje. Jest delikatnego zdrowia. Wiesz mamo, od razu powiem, musisz być przy niej... ostrożna. Trzeba trochę ustępować. Nie wypytywać. Ona strasznie wrażliwa.
Matka pokiwała głową.
Nagle, jakby sobie coś przypomniał, pocałował ją w rękę i poprowadził do samochodu. Ucieszyła się: jakie ładne auto! Duże! Zielone! U nich na wsi nikt takiego nie ma! Dopiero się Zuzakowa będzie miała z pyszna jak zobaczy! Bo przecież Ludwiś przyjedzie teraz na wieś i to tym autem! Jak to on zręcznie wjeżdża między te wielkie ciężarówy i autobusy - myślała nieco wylękniona. Na skrzyżowaniach, kiedy ze wszystkich stron samochody jechały wprost na siebie, przymykała oczy, żeby nie widzieć, co to będzie. A on prześlizgiwał się nawet nie stuknąwszy żadnego! Mijał tunele ulic z wielkimi kamienicami. Te zdawały się strzec groźnie ulicy, stojąc twarzami do nich jadących. I tak jedna obok drugiej ciasno, że zasłaniały to co za ich plecami, podobne do przekupek na targu kryjących towar nie do oglądania.
Dopiero, kiedy wjechali w dzielnicę, gdzie domy cofnęły się od ulicy w zieleń i choć jeszcze wyższe, poustawiane z rzadka, przypomniało się jej, że w tym obcym mieście Ludwik jednak nie jest obcy. Znają go tu. Nawet ta elegantka w pociągu. Może tak tylko sobie mówiła, bo chciała się pochwalić, że zna kogoś ważnego. Ludziska lubią się popisywać, kogo to znają. Kiedy zaczęła o tym opowiadać Ludwikowi, skrzywił się. Dopiero po chwili zaczął na gwałt dopytywać, co tamta powiedziała, a co matka.
- No...że jesteś dyrektorem... Nic więcej...
- Mamo, nie opowiadaj o nas obcym!
- Nie wolno się pochwalić? Ani trochę?
- Po co odsłaniać twarz?! Ludzie tylko czyhają, aby zranić!
Przelękła się. Taki ważny, a boi się! Więc ci ważni też się boją?? Milczała już, patrząc niechętnym okiem na wielkie domiska, stada aut i niesympatycznych ludzi.
- Ale ich tu dużo - westchnęła cichutko sama do siebie, żeby syn nie usłyszał.
Zajechali pod wysoki blok, otoczony drzewami. Na szczęście nie przy samej ulicy, gdzie od ruchu i gwaru zawraca się w głowie. Tak wydało się bardziej swojsko „Ma piętnaście pięter” - powiedział Ludwik, przerywając nabrzmiałe dziwnymi pretensjami milczenie. Pojadą do mieszkania, a jej bagaż przywiezie za chwilę. Weźmie z domu dużą torbę na te tobołki, żeby nie latać z każdym osobno. A najgorzej z tym wsiowym koszem.
Twarze czekających pod windą obróciły się ku nim. Ludwik komuś tam się kłaniał. Weszli do ciasnej kabiny i ruszyli w górę. Wcale się nie bała. Raz już taką jechała. W szpitalu. Chyba nawet taką samą.
Kiedy wysiedli i stanęli przed oszklonymi drzwiami korytarza. Ludwik nacisnął jakiś guzik - coś zasyczało- on wyjaśnił, że to domofon i zaraz się otwarło a za nimi, na końcu korytarza czekała ta jego nowa żona. Znała ją z fotografii. Kiedy szli w jej stronę, Ludwik mówił jeszcze o elektromagnesie zamykającym drzwi, ale ona myślała, co powiedział zaraz na dworcu, że Fabiana źle się czuje, ma nienajlepsze zdrowie.
Z bliska wyglądała całkiem, jak jaka pani z telewizji. Umalowana, wystrojona. Zaszczebiotała coś, przycisnęła policzek do jej policzka i powiodła w głąb mieszkania, by szybko oprowadziwszy po trzech pokojach, kuchni i łazience - gdzie wszystko ciekawiło a dotknąć nie wypadało - posadzić na kanapie pośród poduszek. Stara kobieta przycupnęła sztywna i milcząca. Bała się poruszyć. Była zmęczona i planowała przebrać się w nową suknię z białym kołnierzykiem, jakiej do pociągu było szkoda, a tu zapytują, czy napije się kawy, a może herbaty. Podsuwają pierniczki. Krępuje się przerywać im i szukać ustronnego miejsca.
Wreszcie przypomniano sobie, że pewnie chce umyć ręce. „Niech będzie ręce- pomyślała - bo jakże tu powiedzieć o sikaniu”. Sama Fabiana zaprowadziła ją do łazienki, błyszczącej seledynowymi kafelkami, lustrami i flakonikami na półkach, pokazała przygotowany ręcznik, potem z wahaniem dodała, jak się spuszcza wodę, bo to nowoczesna spłuczka, ale łatwo się psująca i nie trzeba za mocno naciskać dźwigienki. Tam, na półce są waciki, chusteczki higieniczne a tu dezodorant specjalnie dla niej, no przeciw potowi, pod pachy, tak się naciska i pryska... po umyciu. W końcu ta wysztafirowana damula, co tak bardzo onieśmielała, zostawiła ją samą.
Z ulgą zamknęła drzwi za sobą. Nareszcie nikt się jej nie przyglądał, nie dyrygował co ma robić. Starała się zachowywać jak najciszej, nie zdradzać co robi. W tym domu nie wypadało zachowywać się zwyczajnie, a jak sama nie wiedziała. Ale wiedziała, że musi się mieć na baczności. Popatrzyła w lustro. Twarz błyszczała od potu a zmarszczki uwidoczniły się ostrzej. Zwilżyła usta językiem, były słone. Zapatrzyła się w wymyślne flakony i słoiczki na półkach. Ludwik krzyknął zza drzwi, że przyniósł z samochodu resztę bagażu. Coś tam za drzwiami oboje szeptali, ale ona była tu bezpieczna. Czuła tylko, że jej pomarszczona twarz nie pasuje do tego wszystkiego. Jeszcze poprosiła o torbę, gdzie miała odświętną suknię. Przebrała się, przyczesała włosy i wyszła do pokoju. Tylko jej ręka, trzymająca potem szklankę, drżała.
Fabiana zapytywała uprzejmie o zdrowie teścia i roboty w polu, tylko widać było, że nie odróżnia zboża jarego od oziminy, czy prosa od jęczmienia. Pomiędzy każdym pytaniem i szybką, króciutką odpowiedzią a następnymi pytaniami upływało dużo milczenia. Szklanki stukały o spodki, kanapki z szynką, żółtym serem i paskami czerwonego keczupu, pęczniały w gardle.
Zauważyła jak Fabiana biedzi się, co powiedzieć. A cedzi słówka cieniutkim głosikiem, zupełnie jak przed wojną pani z dworu, co ona będąc wówczas dzieckiem dobrze pamiętała. Wiejskie kobiety nie mają czasu na podobne bawienie się w wyszukane gadanie.
Ludwik dziś, jak zazwyczaj, milczy. Zawsze był z niego mruk. Co gorsza, gdy Fabiana wyszła na chwilę z pokoju, znowu pospiesznie wybąkał, by o nic jej nie pytała. Dziwne? Przecież mówił to na stacji, powtarzał w samochodzie i windzie. Pewnikiem coś to znaczy. Nie wiedziała więc o czym mówić. Z trudem skrywała ziewanie. Na szczęście zauważyli jej zamykające się powieki.
Zaprowadzili ją do osobnego pokoju, gdzie już czekała biała pościel na kanapie. Nie od razu jednak usnęła. Na nowo przeżywała całą podróż i związane z nią niepokoje. Najpierw bardzo bała się spóźnić na pociąg, że dotarła na stację prawie dwie godziny za wcześnie. Cierpła na myśl, czy wystarczy czasu żeby wsiąść podczas krótkiego tam postoju pociągu i czy się doń dostanie, bo może być tłok. Do tego trwożyła się żeby jej nie okradli i żeby nie pogubiła bagaży. Tyle się słyszy ostatnio o kradzieżach, bandyckich napadach, naciągaczach. Zuzakowa, jeżdżąca do miasta częściej, gdyż od lat procesuje się, to o majątek ze szwagrami, to o służebność drogi do dzierżawionego przez nią pola - bardzo ją ostrzegała. Nawet odradzała wyjazd. Ale ona się zawzięła, że pojedzie do syna, który jest jej pierworodnym, najukochańszym. Tylko wyczerpała ją ta podróż a teraz, jak na złość, zbawczy sen nie przychodził. Leżała sobie cichutko, bez ruchu. Inaczej mogli tu wejść a wolała zostać sama.
Ta nowa synowa też ją onieśmiela. Ludwik wybiera sobie same wielkie panie. Fabiana cedzi słówka, śmieje się spiczasto i przesadnie głośno, to znów obolałym głosikiem narzeka na wątrobę i coś tam jeszcze. No, byle dla Ludwika była dobra. On taż, by rzec prawdę, zrobił się obcy. Niby syn, i to najukochańszy, najzdolniejszy, najbardziej wyuczony, po którym tyle sobie obiecywali, a brak jej do niego śmiałości. Zrobił się jeszcze bardziej skryty. I jakby tu śmiała wyrzucać mu rozwód i to że żyje teraz tylko po cywilnym. Na kocią łapę. Bez błogosławieństwa w kościele.
Ludwiś od małego miał skłonności do zamyślania się. Bywało zapatrzył się nieruchomo wielkimi oczami w dal, nie słyszał nawoływań, nie wiedział co się z nim dzieje. Wtedy aż się serce ściskało, bo o czym tak dumał? Czemu tak mało wesoły jak inni, nieskory do żartów i hulanek. Pozostał już chmurny. Jest postawny, najwyższy z rodziny, barczysty, trzyma się prosto i nawet ta jego wysunięta do przodu dolna warga z całą brodą - wbrew temu co mówią - jej się podoba. To wygląda jakoś tak dumnie, prawdziwie po pańsku. Tylko we włosach, gładziej już przyczesanych, zauważyła pierwsze białe nitki trosk, mało na szczęście zauważalne w płowych włosach. Ale matczyne oko to wyśledziło i serce ścierpło żalem. Niechybnie nie wszystko idzie mu jak po maśle.
Zawsze wyczuwała, kiedy mu coś nie szło. Jak wracał ze szkoły, prowadząc rower zamyślony z zaciśniętymi ustami i szedł ociężale, noga za nogą, jakby dźwigał ogromny ciężar, od razu wiedziała swoje. Kiedy indziej to zajeżdżał pod dom szybko, hałaśliwie, otaczał podwórko wielkim łukiem i z daleka wołał jeść. Po prawdzie bywało tak częściej w podstawówce, gdzie był pierwszym uczniem. W liceum nie szło mu tak gładko. Zawsze tam i poziom wyższy, no i samo miasto. Musiał dojeżdżać. Miał do pokonania ładnych parę kilometrów, w lecie - rowerem, zimą - autobusem. Bywał zmęczony tymi jazdami w niepogodę czy ziąb. Pośród miastowych czuł się nieswojo. Oni nie pracowali przy żniwach, czy wykopkach, ale uczyli się grać na fortepianie, latem wylegiwali się na plaży. Profesorowie też dokuczali. Choć, jak się później okazało, sami w większości ze wsi, nie lubili tych, co przyjeżdżali zmęczeni pracą na gospodarce, zwalniali się na roboty w polu. Ten od fizyki stawiał dwóję za dwóją i jeszcze się naigrywał: siupaj dziecinko. Lepiej zapisz się do liceum kominiarzy! Dobrze to zapamiętała, bo serce się jej od tego dotąd kraje. Na każdym się tak wyżywał. No, może nie na dzieciach dyrektorów i sekretarzy, bo ci zawsze uczą się najlepiej. Cóż pan profesor nudził się wśród baranów, jak o uczniach mawiał. Podobno już go z liceum wywiało. Wywiało i wszystkich sekretarzy. Przyszło nowe. A rodzice Ady krzywili się, że Ludwiś w partii. Wszyscy wtedy należeli. Chciał zajść wyżej – musiał. Teraz i tamtej partii nie ma. A co jest, sama już nie kapuje.
Ludwik, kiedy mu w szkole coś nie poszło, nie mówił nic, tylko siadał bezsilnie przy stole i długo patrzył przez okno w siny pas lasu na horyzoncie. Niekiedy zaś na odwrót, brał się na gwałt do roboty. Przerzucał widłami gnój, obrywał liście buraków dla krowy, a w jego ruchach było tyle zaciekłości jakby z czymś walczył. Jeszcze szukał, co więcej do zrobienia w polu czy obejściu.
Razu jednego usłyszała, jak przy robocie mamrotał sam do siebie: „ja im jeszcze pokażę!” W przyszłości jeszcze nieraz to ze złością powtarzał. Zawsze, gdy kto zalazł mu za skórę. Coraz rzadziej wjeżdżał pod dom z fasonem na rowerze okrążając z hałaśliwie podwórko. Ociągał się nawet z odrabianiem lekcji. Nikt mu o tym nie przypominał, przecież zawsze tyle roboty w gospodarce czekało. Chcieli wprawdzie by się uczył, lecz brakowało im jego rąk. Dopiero spojrzenie na topolę przed domem dodawało mu otuchy. Przyuważyła, jak to na niego działa. Drzewo było tak wysokie, że przechylał głowę, by z okna dojrzeć wierzchołek. Najwyższe w okolicy. Widoczne z daleka. „I ja muszę tak wysoko wyrosnąć” - mawiał niekiedy a jej serce cierpło z trwogi. Bała się takich słów. Mogło się to niedobrze skończyć. Niejednego niezdrowe ambicje wywiodły na rozdroże. Po wojnie gruźlica zbierała obfite żniwo spośród tych, co gdzieś tam w mieście uczyli się, przemęczali a nie dojedli. Inni gorzknieli potem na miernych posadkach, bo poza rodzinną wsią nikt ich tam w świecie nie popierał, niczego nie ułatwił. Aż bała się o tym myśleć!
Na szczęście Ludwiś, jeszcze w liceum, zaczął się uczyć razem z córką doktora Koszyckiego, Adą i coś się w nim rozjaśniło. Pomagał jej w matematyce i sam uwierzył w swe zdolności. Nawet nauczyciel na wywiadówce, dotąd skąpy w pochwałach, zaczął znajdować i dla niego przychylniejsze słowo. Zmarło się biedakowi w zeszłym roku. Pochowali go gdzieś we wsi, a tak sobie wsiowych miał za nic.
A ze dwa lata temu spotkała profesora na targu w mieście. Ledwo go poznała. Postarzał się. Zaniedbany, wyglądał jak dziad. Ludwiś przy nim - wielki pan. A nie dawał Ludwisiowi wielkich szans. Ciągle cedził przez zaciśnięte usta: „obawiam się, czy wyżej syn sobie poradzi”. Dopiero odkąd zaczął się przyjaźnić z córką lekarzy, którym profesor kłaniał się w pas, znalazł i w jego oczach jakie takie uznanie. Teraz, po latach, sam zastąpił jej drogę, ukłonił się nisko, jak niegdyś doktorowej i zaczął wypytywać o Ludwika. Poczuła ciepło na sercu, gdy oznajmił:
„Słyszałem, słyszałem, że się wybija. Dumny z niego jestem. Mój uczeń! Zawsze w niego wierzyłem. Przepowiadałem mu wielką przyszłość.”
Na takie dictum, będące balsamem dla duszy, nie śmiała niczego prostować. Może zadawniony żal do profesora był niesprawiedliwy? Człowiek nieraz coś sobie ubrda - myślała - topniejąc od pochwał starego wychowawcy - nieraz czuje się krzywdzony, a bez powodu.
Tak, jej Ludwiś wypłynął wysoko. Naprawdę, jak ta wielka topola pod domem. Tylko ją niedawno złamała burza. Stara już była, do szczętu spróchniała Jemu chyba nic nie zagraża, choć czasy niepewne, trudno się w nich połapać gdzie teraz my, gdzie oni. Ludzie tracą stanowiska, pracę. Tylu narobiło się bezrobotnych. Musi się o niego pomodlić. Zsunęła się z kanapy i uklękła, wtuliwszy głowę w złożone dłonie. Modliła się o zdrowie dla wszystkich po kolei a najbardziej o powodzenie dla Ludwisia. Inne jej dzieci jakoś sobie radzą. Ma je zresztą pod okiem. Robią w czym wyrośli i do czego stworzeni, wszystkie na gospodarce. Tylko on tak daleki. Wciąż się o niego trwoży.
Gdy po chwili kładła się z powrotem, czuła wyraźną ulgę. Ukojona modlitwą prawie już zasypiała, gdy nagle przypomniała sobie napomknięcie synowej: trzeba będzie kupić mamie nowe buty, takie bardziej na miasto i może jakiś kapelusz. Ludwik przytaknął, że w dużym mieście wypada nosić się inaczej. Fabiana się na tym zna. „Gdybyś mamo choć trochę zmienić się dała...” - szepnął błagalnie. W pierwszej chwili nie wiedziała co o tym myśleć. Zaraz zapomniała w natłoku innych wrażeń, ale w tej chwili spłoszyło to jej sen. Leżała bezsennie. A w domu ucichło. Pogasły światła. Tylko na ścianach trzęsły się jakieś cienie. Zacisnęła powieki. Nagle poderwał ją jakiś łomot. Nasłuchiwała zatrwożona. Więcej nic nie nastąpiło.
Zasypiając, myślała, że Ludwik to dobry syn. Ma z niego pociechę. I kobietom się podoba. Ada - zawsze o niego zazdrosna- mawiała, że to jego tajemnicza chmurność je przyciaga. Każda chciała budzić w nim radość.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 06.02.2011 12:28 · Czytań: 1134 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 16
Inne artykuły tego autora: