Pamiętam ten pokój doskonale. Miałam dziesięć lat, a drzwi były ogromne. Do każdej ze ścian żałośnie przytulał się tynk. W niektórych miejscach łuszczył się i odchodził – często miewałam ochotę wziąć go w garść i pocieszyć, ale nawet stojąc na palcach – nie dosięgałam. Bywało mi wtedy tak przykro, że z płaczem rzucałam się na stojącą niedaleko okna sofę. Była miękka, czerwona i cuchnęła myszami. Wtedy to nawet miało swój urok, tak samo jak firanki w oknie, pachnące papierosowym dymem i straszące żółcią. Niektóre dni przemijały przyjemnie – to był ten czas, gdy wchodziłam do pokoju, zamykałam się i obserwowałam świat przez dziurkę od klucza. Każdego dnia widziałam coraz lepiej i więcej.
Pamiętam – to był poniedziałek. Siedziałam na skrawku karminowej szmaty udając, że to wyjątkowo mały perski dywan – szybowałam wysoko i odważnie. W pewnym momencie z dziurki od klucza coś do mnie mrugnęło, jakby łapiąc moje spojrzenia – kierowane tam coraz częściej. Podbiegłam i najpierw zbadałam otwór językiem. Smakował metalem i czymś bardzo starym. Nie zastanawiając się długo, przyłożyłam oko do otworu o fantazyjnych kształtach. Było w nim mnóstwo kurzu, więc delikatnie, patykiem znalezionym na podwórku, wydłubałam martwy naskórek. Trochę to trwało. Moja sprana, zbyt cienka kurtka krępowała ruchy - zdjęłam ją i rzuciłam na spróchniałe deski. Gdy dziurka od klucza została oczyszczona, łapczywie rzuciłam się w jej kierunku, by pustkę wypełnić tęczówką. Źrenicę pomniejszyłam o ilość światła, które zalało mnie aż po same pięty. Starałam się dojrzeć więcej, ale widziałam tylko błysk, jak gdyby sto słońc chciało mnie wypić do dna. Po kilku minutach – ilu? Nie wiem, nie liczyłam jeszcze wtedy czasu, oko zaczęło łzawić. To był pierwszy płacz od bardzo dawna i gdy teraz o tym myślę, sądzę, że było mi wtedy przyjemnie. Zostawiłam drzwi i położyłam się na czerwonym materiale.
Wtorek też pamiętam. Było deszczowo i mgliście, ale ja od samego rana żyłam słoneczną nadzieją, która przybierała postać dziurki od klucza. Podbiegłam do niej, nie oglądając się już na żółte firanki i szare gałęzie za nimi. Oko chciwie przywarło do wgłębienia. Tym razem zalała mnie fala – ciepła, błękitna i wszechogarniająca. Dałam się jej porwać tak bardzo, że po chwili nie wiedziałam czy pływam po morzu, czy szybuję wśród chmur. Było mi lekko na duszy, chyba się nawet uśmiechałam. Czułam jak woda dotyka mojej twarzy, rąk, brzucha. Delikatnie, ale bez wahania. Wydawało mi się, że robi wszystko, żeby mnie zapamiętać, może nawet pokochać. Chciałam pokiwać staremu światu na pożegnanie, ale wtedy znów poczułam deski pod stopami. Pomyślałam wtedy, że jeśli mam wracać, to dobrze byłoby mieć nowe buty. Te stare potwornie mnie uciskały.
Środa. Och tak! Pamiętam doskonale! Gdy zajrzałam do środka trafiłam na twardy, stabilny grunt. Dawno nie czułam takiej pewności. Bo czego może być pewna mała dziewczynka? Wyobrażałam sobie, że dotykam stopami kamyków, takich drobnych i śmiesznych. O przedziwnych kształtach. Jeden z nich przypominał mi mamę. Też była mała i zabawna. Powierzchnia skalnego okruszka wydawała się gładka, taka akurat do głaskania, gdy śnią się same niedobre sny. Spacerowałam jeszcze chwilę dookoła kamyka, aż zauważyłam, że wokół jest pełno zieleni. Zielony był wtedy moim ulubionym kolorem, dlatego nie zastanawiałam się długo. Pobiegłam. Kto mi uwierzy, gdy powiem, że tamtejsze pelargonie były wielkości drzew, a drzewa sięgały do nieba? Chciałam zobaczyć i powąchać wszystko. Znałam kogoś, kto tylko czekał na moje opowieści o zapachach, smakach, kolorach i dźwiękach. Z tego powodu kolekcjonowałam to wszystko w sobie, aż do mdłości. Nie zauważyłam, kiedy znów znalazłam się przy dziurce od klucza, wymiotując zapachem konwalii, smakiem jagód i dźwiękiem ocierających się o siebie liści brzozy.
Począwszy od czwartku, pamiętam coraz mniej. A szkoda, bo wtedy zaczynało robić się coraz ciekawiej. Moje oko obserwowało ruch najróżniejszych gwiazd, które otaczały miliardy innych, jeszcze piękniejszych. Podobno niektóre z oglądanych już dawno nie istnieją. Bywam gwiazdą czasami, ale to akurat zrozumiałam wiele lat później, patrząc w inne niebo i z innymi zmartwieniami w oczach. Gdy myślałam o galaktykach, ich losach i śmierci, nastał świt. Przestraszyło cię kiedyś słońce? Ja byłam śmiertelnie przerażona. To był jedyny raz, gdy od otworu w drzwiach uciekłam sama. Natychmiast tego pożałowałam, gdy pośrodku pokoju stałam w mokrej sukience i kałuży na deskach.
Piątek był beztroski. Pamiętam uczucie, gdy unosiłam się nad polami, wtulając głowę w czarno-żółte pióra. Później, stojąc bezpiecznie na ziemi, głaskałam ostre szpony i twardy dziób. Tak bardzo bałam się czy na skutek wylegiwania na sofie nie pachnę zanadto myszami - widocznie nie było tak źle, żyłam. Godziny mijały mi na zabawie z gołębiami, które jeszcze wtedy nie musiały przekazywać żadnych wiadomości, a ich ulubionym zajęciem było pilnowanie złotych, kurzych jaj. Popołudnie spędziłam na hamaku, zawieszonym między posępnymi dębami. Nie wierzyłam im za bardzo, bo przecież jak można być ponurym, gdy wśród gałązek skaczą sikorki. Ich żółte brzuszki, ich małe ciałka, ukołysały mnie do snu. Czy to ważne, że śniłam o morskich potworach?
Pamiętam sobotę. Widok koni, które tak wesoło biegały po łące, nie obawiając się węży. Głaskałam ich grzywy, językiem sprawdzałam smak uprzęży, jeszcze wtedy nie zastanawiając się skąd je mają i do czego mogą im służyć. Towarzyszyłam motylom w krótkim życiu, zakończonym wśród mchów. Nawet nie było mi przykro. Tego dnia tak bardzo nie chciałam wracać. Oddałabym wszystko, żeby zostać z ropuchą nieśmiało wyglądającą zza buraczanego liścia albo ze świerszczem, szepczącym polne plotki. Czy ktoś już wtedy powiedział mi, że marzenia się nie spełniają? Nikt nigdy. Gdy coś szarpnęło mnie za włosy pomyślałam, że to gałęzie próbują mnie zatrzymać, ale one tylko połamały się z trzaskiem. Rękę wykręcał mi reumatyzm krzyku, a gardło zalane było czymś ciepłym i cierpkim. Pojawił się Człowiek. Chyba go oczekiwałam. Drzwi huknęły potężnie, oko brutalnie rozstało się z dziurką od klucza, a ja zostałam prawie sama – uderzając drobnymi lędźwiami o ścianę, z podwiniętą do pasa sukienką.
Niedzieli właściwie nie pamiętam. Wiem tylko, że szlochając doczołgałam się do wielkich, brązowych drzwi. Były dla mnie wszystkim podczas tego dziesięcioletniego życia. Z trudem dźwignęłam ciało z kolan i zajrzałam przez otwór. Na próżno. Ktoś włożył klucz.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
waikhru · dnia 09.02.2011 10:23 · Czytań: 3766 · Średnia ocena: 4,75 · Komentarzy: 21
Inne artykuły tego autora: