Nie każdy może o matce powiedzieć - suka, nie czując przy tym goryczy, czy zawodu. Moja nią była naprawdę. Urodziłam się jako największe szczenię w miocie, większa niż moi bracia, nie mówiąc już o siostrach. Moi rodzice - ci na papierze, który został gdzieś tam daleko - byli rasowymi psami. Niestety, mama miała problemy z zajściem w ciążę, zresztą wtedy już uważano tradycyjny stosunek pomiędzy psami za nieekonomiczny i zbyt ryzykowny - została więc zapłodniona in vitro. Gdzieś w całym procesie popełniono błąd (mówili: "Ktoś tam sobie jaja zrobił!"), który wyszedł na jaw dopiero po roku mojego szczęśliwego życia.
Po urodzeniu byłam pięknym mastiffem, ale tuż przed ukończeniem przeze mnie pierwszego roku coś zaczęło się psuć. Mój czarny pysk robił się jaśniejszy i gładki, a ja traciłam sierść. Zaczęłam się też więcej uczyć, na przykład mówić. Kiedy odezwałam się do mojej opiekunki: "Jeść!", jej oczy zrobiły się wielkie, a ona uciekła z pokoju. Jej mąż próbował ją przekonać, że to było przesłyszenie. Kiedy zaczęłam chodzić na dwóch łapach, on nadal mnie kochał, ona była coraz bardziej nieufna, choć byłam jej psem, spełnionym marzeniem z dzieciństwa, przyjaciółką.
Może to dlatego, że była w ciąży.
On jeździł ze mną do weterynarzy, kiedy TO się zaczęło dziać. Łykałam leki, dostawałam zastrzyki. Mówiono o hormonach, chciano mnie wysterylizować, na szczęście doszli do wniosku, że to nic nie da. To znaczy - wtedy wydawało mi się "na szczęście", teraz mam mieszane uczucia. W końcu i tak nie jestem stworzona do posiadania potomstwa.
Nie mówiłam już nic więcej, żeby jej nie martwić, ale chyba już wtedy podjęła decyzję. Nie pogłaskała mnie ani razu, a mężowi wmawiała, że on kocha mnie bardziej, niż ją.
Kiedy w końcu poszła do szpitala, siedzieliśmy kilka dni sami w domu. On się cieszył:
- Roksa, mam syna! - Ale kiedyś żona zadzwoniła i humor mu się pogorszył.
Mówił do mnie wiele rzeczy. Coś, że mnie kocha, ale rodzina jest ważniejsza, musi to zrobić. Że uśpienie to najlepsze rozwiązanie, bo ja będę przez całe życie cierpieć. Nie potrafiłam mu wytłumaczyć, że nic mi nie jest, czuję się dobrze, mam zaspokojone wszystkie potrzeby, oprócz bezpieczeństwa i bycia w stadzie, bo od jakiegos czasu czułam się zawsze "na boku". Słowo "śmierć", którego użył tylko raz, szeptem i ze strachem, wydawało mi się zagrożeniem, ale byłam gotowa na wszystko. Dla nich.
Jadąc do weterynarza wpadliśmy pod ciężarówkę. Z naszego auta została kupa pogniecionej blachy. Z żywych - tylko ja. On zginął na miejscu. Kiedy dotarło do mnie, co się stało, uciekłam. To mnie uratowało.
Nauczyłam się polować. To znaczy uświadomiłam sobie, że potrafię. Był początek ciepłej wiosny, ja byłam młoda i ciekawa świata. Przez pierwszy okres jadłam te wszystkie cudownie pachnące, apetycznie wyglądające rzeczy, jakich zabraniali mi moi opiekunowie. Potem, przez przypadek wpadł mi w łapy (czy może raczej były to już ręce?) słaby szczur. Świeże mięso zasmakowało mi jeszcze bardziej. Szybko doskonaliłam umiejętności. Byłam szczęśliwa. Zwierzęta przede mną uciekały, ale to mnie tylko bardziej podniecało. Nie miałam sobie równych w lesie, zwłaszcza że rosłam coraz bardziej.
Niestety wkrótce miały nadejść chłodniejsze dni i koniec mojej wolności, do której byłam stworzona, jak mi się wydawało, ale niedoskonale.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
soczewica · dnia 10.02.2011 17:19 · Czytań: 1263 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: