R VI R E F R E N.
Coraz częściej na schodach i pod blokiem lokatorzy rozważają, kto tak po nocach hałasuje. Zaczynają podejrzewać o to osoby, które się nie zatrzymują na takie pogawędki. Przyglądają się podejrzliwie przystojnemu brunetowi. Rzadko jeździ windą, a jednak znają go, bo rzuca się w oczy. Kiedy pod windą większa grupa, mija ją obojętnie i znika szybko na schodach. Czasem towarzyszy ślicznej brunetce w żółtej sukni. Wówczas dołączają do czekających, zapatrzeni w siebie i wniebowzięci. Nie słyszą co się wokół nich mówi. Intryguje to obserwujących, bo oboje już niemłodzi. Mają chyba koło czterdziestki.
Szepcze się też o jednej wdowie. Podobno ostatnio oszalała. Dotąd porządna, oddana bez reszty dzieciom, straciła głowę dla żonatego.
- A dziennikarkę porzucił mąż i na gwałt zaczęła romansować. Jednak nie wygląda na szczęśliwą.
- Gdzieś na górze mieszka artysta z kabaretu , co lubi sobie popić - dorzuca ktoś, zadowolony, że wie aż tyle.
- Taki w kapeluszu i zielonym płaszczu?
- A ci co za jedni? - pyta ktoś na widok pary w średnim wieku. Nikt ich nie zna. Pewnie nie jeżdżą windą, bo mieszkają niewysoko. Zauważono jedynie, że chodzą bardzo szybko. Czasami z dziećmi...
Teraz obok rozmawiających przystaje niepewnie chuderlawe kobiecisko ze skrzywionymi cierpiąco ustami i koafiurą niczym sterta siana. Chwilę słucha, i z ociąganiem rusza schodami w górę.
- A ta, co za jedna? Jakaś dziwna...
- To Czarnocka! Z pierwszego piętra. Ona zawsze tak skrzywiona. Jakby ją zęby bolały. Też ma cztery światy z mężem pijaczyną. Tylko z nią, by nawet święty nie wytrzymał i poszedł się upić. Ona wszędzie węszy zło i odsądza wszystkich od czci i wiary. Kłóci się! Wyzywa! Aż uszy więdną.
- A taka niby nieśmiała...
- No, nie idźmy jej śladem - przerywa uprzejmy pan w okularach o grubej oprawie. - Unikajmy wzajemnych animozji...
Rozmawiający, niemile poruszeni, urywają. Akurat wątek zaczynał intrygować, a tu wtrąca się święty. Na szczęście winda, skrzypiąc i stukając, stanęła. Część osób wsiada. Renata Ćwiląg już się nie zmieściła. I ów pan w okularach. Teraz dopiero ją zauważa, kłonia się, ale mniej wylewnie niż zwykle, nieco speszony sceną, jaka się przed chwila rozegrała. To mąż pani Flory, Krzaczyński.
- No to chwileczkę poczekamy - oznajmia pogodnie, a śpieszącej się Renacie robi się zaraz lżej na duszy. „On chyba naprawdę sympatyczny” - myśli.
R. VII. MASKARADA.
Przybyła ze wsi matka Ludwika Waldowieckiego obudziła się nazajutrz skoro świt, tak jak u siebie, gdy trzeba wstać do obrządku, karmienia krów i świń, ale tu musiała leżeć cichutko aż rodzina wstanie. Plecy ją od leżenia rozbolały. Zaczęła bezszelestnie krążyć po pokoju. Wychyliła się ostrożnie przez okno. Wszędzie wokoło takie same bloczyska, a w dole drzewa. Odmówiła cząstkę różańca. Nuciła już sobie półgłosem godzinki, kiedy za drzwiami rozległy się kroki. Wzdrygnęła się. Znowu będzie musiała pilnować swej twarzy, rąk... i milczeć!
Przy śniadaniu Ludwik długo rozwodził się nad wczorajszym filmem w telewizji. Tylko Fabiana ciągle się jej przyglądała. Patrzyła tak jakoś groźnie, jakby czegoś złego się w jej twarzy dopatrzyła. "Cóż twarz 63-letniej baby ze wsi, spracowanej i spalonej słońcem, nie może się takiej damie podobać" - myślała stara kobieta, cofając się i chowając głowę, ale Fabiana napierała niemal nos w nos.
- Brwi należy powyrywać - orzekła wreszcie - bo rozrosły się niczym snopy...I nawilżyć cerę maseczką. Skasować prosaki...
- Ona chce cię upiększyć - zaśmiał się nerwowo Ludwik, widząc przestrach w oczach matki. - Fabiana to potrafi. Jest kosmetyczką...no, upiększa twarze, smaruje kremami, maluje...
- Ale mam zaczęte studia medyczne! - wtrąciła pośpiesznie Fabiana, w której walczyła chęć poprawienia wyglądu teściowej, aby się można tutaj było z nią pokazać z chęcią zademonstrowania się od najlepszej strony. Lepiej być przyszłym lekarzem niż kosmetyczką. - Jeszcze do tych studiów wrócę! Tylko małżeństwo stanęło mi na przeszkodzie.
Ostatnie słowa wypowiedziała pełnym pretensji tonem i wyszła szybko do kuchni. Wtedy Ludwik powtórzył matce, by o nic nie wypytywała. Fabiana jest bardzo ambitna i trochę wstydzi się swego zawodu. Tej konieczności obsługiwania wielkich pań. Szczególnie, że Ada chodziła do jej gabinetu. Dlatego po ślubie wyjechali z tamtego miasta i ona zmieniła imię na Fabiana. Oficjalnie nazywa się zwyczajnie: Anna.
- Fabiana - powtórzyła matka - bardzo wymyślne imię... Jest choć taka święta?
Ale syn nie słuchał. Zamyślił się.
Przypomniał sobie jak poznał Fabianę.Przyszedł raz po Adę, swą pierwszą żonę, do gabinetu kosmetycznego, a ta zawołała: „poznaj moją drogą Andzię, co pilnuje, abym była ładna”. Głos Ady brzmiał protekcjonalnie. Była przecież doktor Koszycką-Waldowiecką a także córką lekarza. Przywykła od małego do hołdów. Lubiła to podkreślać. Zwykle wobec nowo-poznanych najpóźniej w drugim zdaniu, informowała z kim to rozmówca ma zaszczyt. Trzeba, czy nie trzeba, informowała: jestem doktor Koszycka-Waldowiecka.
Ale tamtego dnia młoda kosmetyczka spojrzała na niego z niepewnym uśmiechem. Wyczytał w nim błaganie o wybawienie z męki. Oko jej zaszkliło się. Zaraz chciał naprawić paskudny zwyczaj żony demonstrowania wyższości. Niestety Ada pociągęła go do wyjścia i nie zdążył.
Niedługo potem spotkał przypadkiem ową kosmetyczkę. No, może nie całkiem przypadkiem, bo zbaczał w tamtą stronę przez kilka dni, pragnąc ją przeprosić. Okazało się, że dziewczyna naprawdę ma kompleksy. Zresztą dotąd z nimi walczy. Kiedy ją przepraszał za żonę, pocieszał, uspakajał, a w następnych tygodniach leczył z ran psychicznych, zaczęło mu na niej straszliwie zależeć. Wkrótce nie był w stanie bez niej żyć.
Wymogła na nim wyjazd do większego miasta i kupno małego gabinetu kosmetycznego, żeby jako właścicielka mogła z innych pozycji patrzeć na swe klientki. Od razu nabrała ważnych tonów. Nawet jej mowa, chyba podświadomie, naśladowała pretensjonalne mizdrzenie się zarozumiałych klientek. Bardziej niż one zaczęła cedzić słowa, wykrzykiwać je z emfazą, wtrącać dużo obcych ze studiowanego namiętnie słownika. Poczuła się lepiej. Ale nie daj Boże, powiedzieć jej: Andzia. Wymyśliła sobie nowe imię: Fabiana. Tylko nie znaleźli takiego w żadnym kalendarzu..
Nagle Ludwik przestraszył się. Czemu Fabiany tak długo nie ma?! Może urażona płacze w kuchni?! Rzeczywiście była tego bliska. Tylko mówiła sobie, że wobec tej starej kobiety ze wsi, brzydkiej i zaniedbanej, jest kimś lepszym i nie ma co się łamać. Za to Ludwikowi musiała pokazać, ile ją to wszystko zdrowia kosztuje. Długo musiał błagać, żeby wróciła do pokoju.
Jeszcze tego samego dnia zabrała teściową do swego gabinetu. Stara kobieta rozglądała się nieśmiało. Obok leżanek, okrytych białymi prześcieradłami, stały stoliki pełne słoiczków, buteleczek i dziwnych narzędzi, trochę jak u dentysty. Na ścianie wisiały trzy gipsowe maski, niebieska się uśmiechała, zielona była smutna a żółta miała wyraz jakby podstępnej złośliwości.
Fabiana zaczęła coś ucierać pałeczką w porcelanowej miseczce. Posmarowała tym twarz teściowej i nakryła czymś mokrym i gorącym. Całą okryła ciepłym kocem. Schowanej tak zrobiło się błogo. Zwolna zapadała w sen. Ale przebudzona z drzemki usłyszała groźne:
- A po maseczce masaż!
- Co?! Rzeźnik?
- Jaki znów rzeźnik? - zaśmiała się synowa.
- No, masarz? U nas tak się mówi na tego, co szlachtuje świnie, robi kiełbasy, no, rzeźnik.
- To ja będę tym rzeźnikiem! Muszę mamie zmasakrować nieco twarz! Naprawdę. Niech się mama nie boi. To właśnie masaż. Taki przez „ż” z kropką. Wszystkie panie przez to przechodzą. To wstęp do poprawy wyglądu.
Zaczęła głaskać zwiędłe policzki starej kobiety, czoło, brodę. Klepać. Poszarpywać. Nigdy czegoś podobnego to oblicze nie zaznało, choć obnosiło się po świecie 63 wiosny. Nie tak to może wiele, ale trudy życia wywarły swe piętno, że wydawała się starszą niż niejedna jej miejska rówieśnica. Później Fabiana nakazywała to zamykać oczy, to otwierać i malowała czymś szczypiącym brwi i rzęsy. Piekło niemiłosiernie! Nieco ukoił ciepły okład lecz po chwili znów nastały tortury, wyrywanie brwi, bo ponoć ich za dużo. Tu jeszcze należało wygnieść jakiś kaszak. Tam drugi, trzeci. Wreszcie zdezynfekować.
Bolało straszliwie. Starej kobiecie zbierało się na kichanie, ale leżała potulnie. Czuła wyrywanie każdego włoska z policzka, koło nosa i z brody. Pomyślała, że ta cala Fabiana znęca się tak z zemsty, że nie przyjęli jej do rodziny z otwartymi rękami. A przecież rozwód to straszna rzecz. Dla niej Ludwiś musiał się rozwieść. Dzieci straciły ojca. Rzadko go widują odkąd się tu przeprowadził.
Nareszcie po bolesnym kłuciu policzków prądem z metalowej pałeczki i smarowaniu czymś, co szybko zaschło w sztywną skorupę, Fabiana zmyła jej całą twarz, upudrowała i poprowadziła do lustra.
Ledwie siebie poznała! Była cała rozogniona. Miała śmieszne smoliste brwi! Nawet rzęsy wyczernione!
Jak wróciły do domu, Ludwik się na widok matki rozpromienił. Jednak ona czuła się nieswojo. Przecież ta nowa twarz wcale nie była jej twarzą. On, widząc jej niepewność, znowu prosił, by godziła się na wszystko. Inaczej Fabiana będzie się zamartwiać. Taka z niej masochistka... No... taka, co wciąż się sama wszystkim zadręcza - uzupełnił widząc dziwną minę matki. Ta spojrzała na stojącą na stole maselniczkę i pomyślała ile tu słów zaczyna się na „mas”: masaż, maska za ściany, masa rozcierana w miseczce i jeszcze ta maskotka na półce z książkami, straszydełko z dziwacznym grymasem, jakby naigrywało się z całego świata, jakby to „mas” wszystko tu zaczarowało. Toć to istna maskarada.
Obok maskotki książka. Przeczytała na grzbiecie: Ciro Alegria - „Świat jest szeroki i obcy”. Pokiwała głową. Oj, święta ta prawda, święta. Szeroki. I obcy.
Nazajutrz musiała jeszcze przymierzać w różnych sklepach kapelusze i niewygodne buty na obcasach. Nie pamięta, czy kiedy w takich chodziła. Nienawykła chwiała się w nich, ale milczała. Raz tylko spytała cichutko, czy nie za stara na to wszystko.
- Mamo panie w twoim wieku mają jeszcze wielkie aspiracje. Stroją się, odmładzają za wszelką cenę. Cóż, takie buty, to jeszcze nie szpilki. Na wyższych chodzą twoje rówieśnice.
Starsza pani nie była przekonana, ale nie protestowała. Najbardziej żal jej było, że chustka na głowę -specjalnie na ten wyjazd kupiona - nie znalazła w oczach Fabiany uznania. Pojechała specjalnie po nią do miasta i wybrała najdroższą, choć wolałaby inną, taką w różyczki, co ponoć niemodne. Sprzedawczyni tak doradziła. W końcu synowa, widząc jej z trudem skrywane rozczarowanie, pozwoliła nosić tę chustkę pod szyję. A Ludwik znowu swoje: „Mamo, zgódź się. Gdybyś choć trochę dała się zmienić...”
Po trzech dniach odjeżdżała do siebie na wieś. Nareszcie! Niby chcieli ją zatrzymywać, ale miała ich starań powyżej uszu. Wsadzili ją do pustego niemal przedziału pierwszej klasy ubraną w nowy kapelusz, nowe buty i z wytworną torbą podróżną. Koszyki Ludwik obiecał przywieźć samochodem na Wszystkich Świętych. Po co miałaby trudzić się z tyloma bagażami? Tak będzie okazja, by oboje przyjechali na wieś. Stali teraz długo pod oknem wagonu. Potem machali rękami rozczulająco.
Jak znikli z oczu, usiadła i zdjęła kapelusz. Przygładziła ufryzowane przez Fabianę włosy, ścisnęła je swoimi, starymi spinkami, które udało się jej przed synową schować. Wyciągnęła z torby stare buty. Kobieta siedząca naprzeciw przyglądała się z zaciekawieniem. Już jej miała ze śmiechem opowiedzieć o całej maskaradzie, jaką wokół niej urządzono, już się uśmiechnęła i otwarła usta, kiedy przypomniała sobie przestrogi syna, żeby nie opowiadać obcym o sobie. Jeszcze ku przestrodze stanęła jej w oczach tamta książka: „Świat jest szeroki i obcy”.
Odwróciła głowę. Zapatrzyła się w mijane domki na przedmieściach, dalej pola i lasy. Myślała o nowej żonie syna. Ależ ją nadręczyła nowomodnymi wymysłami, tym sileniem się na wielkopańskość! Kiedyś jej to wygarnie. Wiedziała, że długo będzie rozpamiętywać każde słowo Fabiany. Każdą jej wyniosłą czy litościwą minę. Nie zazna spokoju póki się nie zemści! Musi tej paniusi tak dopiec, żeby jej w pięty poszło!
„Kim ona właściwie jest - myślała - a kogo udaje? Odebrała męża swej klientce i teraz ma wyrzuty sumienia. Niby od tamtej młodsza, ładniejsza... Tylko, czy to jej własna twarz? Tyle na niej malowideł i poprawek. W tym momencie kobieta przypomniała sobie, że i ona pomalowana. Zaczęła się ukradkiem obcierać skrajem chustki do nosa. Widząc uśmieszek pani siedzącej naprzeciwko zlękła się o swą twarz. Można ją przecież poranić. Złym słowem. Złośliwością.
Więc to z tej przyczyny ci w mieście noszą nie swoje twarze - pomyślała. Skrywają je za maskami, zaczarowani słowami na „mas” w tej ich całej maskaradzie.
Odwrócona ku oknu, kiwała głową z politowaniem. A pociąg wystukiwał groźne: lepiej milcz, lepiej milcz, albo kłam, lepiej kłam, lepiej kłam...
Krystyna Habrat
cdn
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 11.02.2011 08:34 · Czytań: 1197 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: