Osiągnęła etap, w którym widok jego twarzy - pochmurnej, nabrzmiałej gniewem, czy też zasępionej - z podłużnymi bruzdami myśli odciśniętymi na czole - był po prostu zbyteczny. Nie musiała angażować oczu w rozwiązanie zagadki ojcowskiego humoru. Od tego miała uszy.
Siedząc w składziku, wklejając się w plątaninę kabli, rur i osnutych pajęczą siecią rupieciarnię najróżniejszych domowych urządzeń, słuchała. Bo cóż innego mogła zrobić?
- Łazienka - skamlanie czegoś, co z pewnością dobywało się z wnętrza mózgu, denerwowało ją. Głos. A raczej głosy domagały się zmiany decyzji, zrewidowania poglądów, opuszczenia kryjówki. Z początku tylko postękiwały, cicho, nienachalnie; to, co jednak z pozoru wydawało się być możliwym do zniesienia, z czasem - a zwykle już po kilku minutach - przeradzało się w istną burzę, ciskającą piorunami i zawodzącą huraganowym wiatrem. Burzę panosząca się w jej czaszce.
*
Kciuki wcisnęła głęboko w uszy, schyliła plecy, spróbowała wtulić łepetynę w kościste wzgórza kolan, gdy wtem rozległ się trzask. Zamarła. Czy to stopą zawadziła o metalowe wiadro, w którym bez końca chlupotała mętna breja, czy też łokciem ożywiła truchło odkurzacza? Nie wiedziała. I, mówiąc całkiem szczerze, wcale nie miała ochoty badać źródła powstałego hałasu. Ojciec zastygł w kuchni; wydarzenie jakże ważne, powód z pewnością wystarczający do tego, by zarzucić kolejną próbę zdławienia głosów. Porzuciła więc ów zamiar, ponownie nadstawiając uszy. Nasłuchiwanie stało się bowiem priorytetem.
Pił mleko. Słyszała szmer zasysanego wydętymi wargami płynu. Kartonik, gnieciony prawicą, przyciskał do mięsistych ust. Siorbał stojąc w kuchni; palce lewej ręki zamknął w stalowym uścisku, dusząc krawędź drzwiczek lodówki, a tuż za nim, w tej samej kuchni, panował chaos.
Lało.
Wielkie niczym ziarna grochu krople bębniły o podłogę i meble. Linoleum, zdeptane i podziurawione, nie nadążało w odbieraniu wody, a kuchenka, której lata świetności bezpowrotnie minęły z chwilą wyrwania zawiasu, dokonała ostatniego świadomego czynu, aktu samozagłady. Drugi z zawiasów poluzował się i w końcu puścił. Drzwi, z owalną szybką pośrodku zawisły na chwilę w powietrzu, jakby niespodziewany dar wolności wprowadził je w osłupienie, po czym gruchnęły o podłoże z przeszywającym hukiem i brzdękiem.
*
On jednak pił. Ssał, przełykając głośno kolejne fale lodowatego płynu. Zdawało się, iż wielkie cielsko tego człowieka nie zareaguję na jesienną słotę wdzierającą się do jego własnego domu. I nie zareagowało, bynajmniej nie na deszcz, ani też na spiętrzoną falę powstałą po spotkaniu podłogi i odseparowanego fragmentu kuchenki. Nie można mu było jednak zarzucić kompletnej głuchoty. Powolność i niezdarność, na jakie wskazywać by mogła utuczona stertami schabowych i litrami piwska figura, również nie pasowały do tego, co stało się w następnej sekundzie. Usłyszał ją. Trzask poruszonego stopą metalu i chlupot ohydnej cieczy przelewającej się przez zardzewiały brzeg wiadra - bo przy drugim szturchnięciu Basia już wiedziała, że źródłem hałasu raczej na pewno nie był odkurzacz - zwróciły jego uwagę. Odkrył kryjówkę córki.
Cisnął wymęczony kartonik w odmęty zapchanej lodówki. Cofnął dane palcom lewej ręki polecenie ściskania drzwiczek, po czym, celnym kopniakiem na nowo zwarł jej podwoje.
Z manierą sadysty podciągnął rękawy, szarpnął skrajem swetra, na którym perliły się jeszcze niezaschnięte krople mleka, by w końcu zabrać się za uwalnianie pasa spod jarzma niezliczonych szlówek swoich dżinsów. Rola ojca, jakże przyjemna rola!
Nie było sensu dłużej kryć się w zakamarkach składziku. Wejście zastawiła. Czym jednak była sterta kartonów wypchanych znoszonymi ciuchami, czym parciana siatka - oparta o drzwi - a zwykle rozstawiana wiosną nad kiełkującymi właśnie roślinkami, czym były wszystkie te bzdury, w obliczu palącej furii i dzikiego gniewu stukilogramowego mężczyzny? Nie miała szans w konfrontacji z tatusiem i dobrze o tym wiedziała. Ucieczka także nie wchodziła w grę, pozostało tylko jedno - trwanie. Innymi słowy: zacisnąć zęby, wypiąć tyłek, paznokcie wbić w skórę okalającą nieposłuszne usta i trwać, trwać, trwać! Nim sroga ręka dzierżąca nabijany ćwiekami pas nie opadnie z sił, nim fala gęstego potu cieknąca po ojcowskiej skroni nie zaleje prosiakowatych ślepi, nim...
Tak brzmiał stosowany przez nią przepis. Instrukcja obsługi, a dokładnie opanowania własnego bólu, za którego okazanie spotkać ją mogła kara jeszcze sroższa. Andrzej nie lubił przecież mazgajenia. Nie przepadał za łzami, nie tolerował zawodzeń i lamentów, wzdrygał się słysząc jęki i pochlipywanie; mierziły go w końcu dusze, zamknięte w swych skarlałych ciałach, nieustannie wzbudzające litość, bez końca wykorzystujące bezdenną studnię rodzicielskich uczuć; bachory uważające się za sam pępek świata.
Basia była takim właśnie balastem, utrapieniem; co prawda, łzy nie ciekły po jej brodzie i policzkach każdego dnia, a z nosa wcale nie płynęła struga Niagary, była jednak dzieckiem. Jego dzieckiem, jego córką, a to w zupełności wystarczyło, by ją znienawidził.
*
Czekała. W stercie niesprawnych urządzeń, z kubłami i wiadrami rozstawionymi dookoła i setką innych drobiazgów, których drżący płomyk świecy, tańczący na knocie, nie wydobywał z mroku zagraconego składziku. Czekała, z głową wepchniętą między kolana i kciukami wciśniętymi w uszy. Szept w głowie dziewczynki stał się jazgotem, irytującym i zmuszającym umysł do uwagi; nie był jednak krzykiem, jeszcze nie. Ten bowiem stłamsiłby wszystkie inne dźwięki, również i ten najważniejszy, ojcowski. Odgłos jego kroków potężniał; rozwścieczone cielsko waliło buciorami w zalane linoleum, by w chwilę później wkroczyć na korytarz. Już niemal dusił plastykową klamkę, prawie wyważał drzwi, już czuła zapach jego potu i rwący ból krwawiących pośladków, swoich pośladków. Bestia nacierała.
- Dziesięć sekund - pomyślała Basia, pozwalając kurtynie powiek zsunąć się na oczy. - Ostatnie dziesięć sekund. - Zza rzęs wychynęła pierwsza kropla, a w chwilę później kolejne. Mazgaiła się, a to kosztować ją mogło dodatkowych piętnaście uderzeń. Miała tego świadomość. Sama świadomość jednak nie wystarczyła; tama w oczodołach pękła, a rozpędzonego żywiołu łez nie można już było cofnąć. Niemożliwym okazało się również zespolenie gardła i przerwanie ogłuszającego płaczu. Chlipanie przybrało na sile, a widmo piętnastu ciosów pasem zmieniło się w obietnicę trzydziestu.
*
Drzwi zadygotały. Parciana siatka odskoczyła nieznacznie, by w następnej sekundzie wrócić na łono kupy kartonów. Uderzał barkiem. Słyszała chrzęst pracujących kości, sploty nabrzmiałych mięśni wyrzynały się przez skórę, a obfity arbuz ojcowskiego brzucha dygotał poruszany śmiechem. I on ryczał. Nie strach jednak ożywił jego gardło, lecz radość. Rozpostarta przed oczyma mężczyzny perspektywa fizycznej uciechy, wyżycia się, sprawienia bólu, wprowadziła go w iście szampański nastrój. Krzyk Basi zmienił się tymczasem w litanię próśb, w ciąg obietnic wypluwanych z natężeniem maszynowego karabinu. Łkała, przesuwając drobne ciało ku wyłomowi w ścianie, podrzucając z półek szmaty, koce, narzuty, owijając się śmierdzącymi materiałami, próbując odgrodzić tyłek, nogi, plecy, głowę od karcącej dłoni ojca. A wszystko to ze złudną nadzieją uniknięcia losu, na który i tak była skazana. Sekundy płynęły. Zostało sześć, pięć, cztery... Nadciągał koniec... gdy wtem ucichły...
W innej sytuacji zapewne ucieszyłaby się niezmiernie. Odeszły. Głosy, warczące, wściekłe psy, toczące zażarty bój o choć odrobinę uwagi ze strony mózgu dziewczynki, teraz zamilkły. - Jakby ktoś zgasił świecę - pomyślała. Nie tę przyklejoną do wieczka słoika, igrającą z ciemnościami skrytki; z sykiem, żywota dokonał płomyk tkwiący w jej wnętrzu. Gdzieś w sercu albo też w duszy, płomyk nadziei, wiary. Poczuła, że wraz z dymem uleciały głosy, lecz nie tylko one - świadomość, którą z całych sił starała się utrzymać na wodzy, również odmówiła posłuszeństwa. Płachta ciszy wyścieliła umysł dziecka, a zapłakane oczy osnuła mgła. Przytomność traciła jednak wolno, na tyle wolno, by móc zarejestrować jeszcze kilka obrazów. Kilka fotografii uchwyconych między kolejnymi plaśnięciami coraz cięższych powiek.
*
Drzwi ustąpiły, owładnięty żądzą mordu ojciec wkroczył do kryjówki, owłosione łapska wystrzeliły ku stogowi koców i narzut, pod którym spoczywało ciało Basi, nieopisana radość gościła na jego ustach, a piana pełzła po brodzie. Tyle zauważyła. To, co natomiast zdarzyło się później: cielsko Andrzeja poleciało do tyłu, jakby przywołane szarpnięciem niewidzialnego lassa; z hukiem uderzyło w ścianę korytarza, po czym bezwładnie osunęło się na posadzkę; a wszystko to dokonane, przez nieokreśloną postać lub istotę, która nie zdecydowała się pokazać - te informacje, niemal zwarte już oczy dziewczynki jedynie zapisały. Trafiły do ukrytej gdzieś w głębi jej czaszki komory, skąd wyciągnąć je mogła dopiero po przebudzeniu.
Powieki w końcu opadły; zakopane pod stertą szmat ciało osunęło się w próżnię snu. Rzeczywistość przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, nastał mrok, nastała cisza.
Choć liczyła jedynie na kilka chwil spokoju, w trakcie których mogłaby uporządkować bałagan tych wszystkich wydarzeń, ranek zakpił sobie z niej srogo. Sprowadził gościa, nieoczekiwanego i raczej kłopotliwego. Otworzyła oczy. Z prawdziwą satysfakcją stwierdziła, że leży w swoim łóżku, w sypialni; otulona szczelnie kołdrą, z ukochanym misiem przy boku. Była siódma rano, a przez firanę przesiąkały promienie słońca. Czuła się rześko, zdrowo, przynajmniej do czasu, aż nie podniosła się na tyle, by móc wzrokiem omieść resztę pokoju. Wtedy to właśnie dokonała kolejnych spostrzeżeń: ojca bardzo boli głowa i chyba nie przestanie go boleć już nigdy oraz: koleżanki wcale nie sprofanowały ciała jej matki - przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim się tego spodziewała.
Siedziała niedaleko, we własnej osobie, całkiem żywa. Matka. Co prawda, brakowało jej lewej ręki, a palce prawej były dziwacznie spłaszczone, tak jakby przygniótł je olbrzymi ciężar; zniknęły również wargi. Uśmiechnęła się demonicznie, obnażając zarówno szereg białych perełek, jak i różowawe dziąsła; bańki śliny błyszczały na siekaczach. Z dekoltu sukienki, obszytego pasem cekinów, groźnie łypały krople zastygłej krwi, a nieco niżej, materiał okrywający brzuch i kolana przyozdobiły resztki wymiocin. Matka śmierdziała cmentarną glebą, zresztą grudy ziemi czerniały na całym jej ciele.
*
Basia nie miała wątpliwości, co do tego, że gość siedzi. Nie myliła się również w kwestii podnóżka, na którym starsza kobieta rozgościła się z widoczną uciechą. Znała to wzgórze tłuszczu, dwa wielkie balerony ograniczone z jednej strony kapciami, a z drugiej mizernym kroczem, które raz jeden wywiązało się z powierzonego mu przez Matkę Naturę zadania. W końcu, nieobcy był jej widok owłosionych łapsk - przed paroma zaledwie godzinami ściskających kartonik z mlekiem, a później skórzany pas - teraz jednak rozrzuconych smętnie na pstrokatym dywanie. Matka siedziała na Andrzeju, szczerzyła zęby w uśmiechu, a między ocalałymi, acz uszkodzonymi palcami, tkwiła rączka szpadla. Szpadla, którego ostrze wbiła głęboko w czaszkę swojego męża.
- Będzie go bolała głowa - pomyślała dziewczynka, odrzucając skraj kołdry - I dobrze mu tak.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 16.02.2011 20:08 · Czytań: 1563 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: