Zabiły ją dwie rzeczy: rozpuszczalnik oraz deska klozetowa. Pierwsza z nich wypaliła wnętrzności matuli, zmieniła organy w ciąg sczerniałego gówna płynącego nieprzerwaną falą z ust. Rzygając w łazience, na kilka sekund przed końcem, wyciągnęła łeb z odmętów sedesu, potoczyła przekrwionym wzrokiem po wnętrzu, po czym odnalazła mnie. Stałam w drzwiach. Misia przygniotłam prawicą, przygasający płomyk świecy dzierżyła moja lewa ręka. Źródło światła, jedyne w tym wielkim pomieszczeniu, pulsowało gasnąc z wolna. Chyba się uśmiechnęła, choć nie jestem pewna. Krew i wymiociny krzepnące wokół ust, z łatwością mogły wprowadzić w błąd. To, co jednak zobaczyłam w chwilę później, w ostatni - jak mi się wydaję - moment jej życia, musiało być prawdziwe. Było prawdziwe.
*
Mokry kołtun włosów spoczął na brzegu kibla. Rękę, a raczej kość opasaną cienkimi żyłkami i naciągniętą naskórkiem, prześwitującym w dodatku, podniosła do góry, przechyliła do tyłu. Ze stawu dobiegło trzaśnięcie i gdyby nie misja, jaką palce miały jeszcze do spełnienia, bark zapewne wyskoczyłby znudzony całą tą szopką.
W oczach przewiercających mnie na wskroś widziałam jednak determinację.
I wiedziałam, że matka nie zamierza się poddać. Nigdy tego nie robiła, choć ostatnie tygodnie jej życia mogły temu przeczyć.
*
Paluchy nie dorwały się do spłuczki. Nie ożywiły wiru mogącego wessać cały ten syf do rur, zamiast tego dłoń zacisnęła się na rancie porcelanowej pokrywy; paznokcie wbiła w szarą narzutę przytwierdzoną do klapy trzema gumkami. I puściła oko. Nie mam wątpliwości. W ostatniej minucie życia mrugnęła do mnie łobuzersko, tak, jak tylko ona potrafiła. Przez chwilę walczyła jeszcze z ciężarem deski, do której przytwierdziła granitowy blok znaleziony zapewne w szopie a potem, patrząc i uśmiechając się błogo, czekała, by ze świstem opadła obciążona pokrywa. Miażdżąc i łamiąc, kalecząc czaszkę, wybałuszając oczy i rozchlapując na posadzce nie krople, lecz litry jej własnej krwi.
Zabiły ją dwie rzeczy: rozpuszczalnik i kibel.
Nie wpadła jednak, jak w zwyczaju mają to czynić muchy, w sploty pajęczej sieci. To nie przypadek wydusił z niej ostatnie tchnienie, nie przewrotny los ściągnął na głowę piętno pokrywy, która nawet się nie rozłupała. To była jej droga. Wybrana przez nią samą, wyreżyserowana, od początku do końca. Moja matka aktorka, tragiczna postać uwielbiająca widownię. I miała widownię. Ja nią byłam. Ostatnim świadkiem oszałamiającego spektaklu rzygania, po którym z góry stoczyła się kurtyna porcelany. A potem nastąpił finał: Andrzej wtargnął do środka. Andrzej, jej mąż - prawdziwy morderca, bo rozpuszczalnik i sedes pełniły jedynie role środków, mających upodobnić ciało matki, do wypalonego truchła, jakim w istocie było jej dusza - to ojciec był prawdziwym oprawcą. Kłamstwem rozłupał serce, dłutem zdrady rozszarpał miłość, strzałą... Do cholery! Opowiadam jak jakaś zapyziała babuleńka z kocem rozłożonym na kolanach i harlequinem, w drżącej z przejęcia dłoni. A nie to chciałam osiągnąć.
Powrót.
Kasuj.
*
Matka spuściła sobie na łeb pokrywę i tyle; w ten sposób odpowiedziała na krzywdy, które jej wyrządził. Lubiła decydować o swoim losie, zadecydowała więc, sama. Po wszystkim ojciec obmył zwłoki, ubrał w najlepsza kieckę i wystawił na widok publiczny w salonie, dekorując wnętrze morzem kwiatów. Boże drogi, toż to jacyś pomyleńcy. Urządzili spektakl na miarę Romea i Julii, z prawdziwą juchą, robactwem pełzającym dookoła i łzami ściekającymi po policzkach. A wszystko okraszone smrodem rozkładu i niesłabnącym tykaniem zegarów. I prawie im, prawie mu, uwierzyłam. Prawie...
Czekał.
Tuląc policzek do stygnącej twarzy połowicy, dłonią rozpędzając chmary much przysiadające co rusz na zwłokach, poruszał wargami. Robił to wtedy, gdy pełniłam wartę na schodach. Kiedy wiedział, że wczepiona w poręcz, z nogami przewieszonymi między szczeblami, uważnie słucham i analizuję każde jego słowo. Pochlipywaniem, szeptem, w końcu zawodzeniem. Na różne sposoby starał się przekonać mnie o uczuciu, niesłabnącym i głębokim, jakim wciąż darzy to gnijące właśnie ścierwo, lecz nie dałam się zwieść. Nie pozwoliłam by i mnie oszukał. Błędy matki były dobrą lekcją.
*
Ojciec zmykał często. Najpierw zakrywał usta i nos; odór bijący od kanapy, unoszony przez powietrze, kpił jednak z każdej bariery. Przecisnąwszy się między paluchami, wpełzał na linię warg, a stamtąd już prościutko do tatusinych płuc. Kilka razy widziałam, jak wstawał chwiejnym krokiem, jak zakrywał twarz - nie broniąc jej przed atakiem trujących wyziewów, lecz hamując falę wymiocin. Rzygał niczym kot, biegnąc do swego osławionego gabinetu. Trzaskał drzwiami, pokonywał trzy, może cztery kroki, dzielące go od kubła na śmieci, by tam dać w końcu upust swemu żołądkowi, a potem, kiedy już wytarł chusteczką twarz, gdy oczyścił brodę z tego zielonkawego gówna, dzwonił.
*
- Cześć kochanie... - skrzeczała do słuchawki blondyna lub ruda - Siedzę w wannie i myślę o tobie, moje sutki pragną, abyś był tu razem z nami - zapewne perorowała, oblewając pianą odpowiednie miejsca i szczypiąc wskazane w telefonicznej rozmowie części ciała. A on sapał, ślinił się, wił w tańcu piskorza i z przejęciem opowiadał o żoneczce, która w końcu zrobiła coś dobrze. Dumny ze swego bohaterstwa, z przyjętej postawy pogrążonego w żalu małżonka, wrzeszczał przez telefon, będąc utwierdzonym w przekonaniu, że jedyna córka nic nie wie o burzliwym romansie, w jaki się przed miesiącem wdał.
*
Mój ojciec zdradzał matkę. Pieprzył się na prawo i lewo z regularnością szwajcarskiego zegara, obdzielając wodnistą spermą rzeszę kobiet, niczym Mikołaj zgraję smyków; a ona naturalnie niczego nie widziała. Zaślepiona dawną miłością, zaufaniem czy też pokładami niezachwianej wiary, tkwiącej w jej wnętrzu, pozwalała się oszukiwać. Do czasu, na szczęście. Do czasu, aż nie wzięłam sprawy w swoje ręce.
Była parszywą suką. Oziębłą i egoistyczną. Wielką krawcową z szerokimi horyzontami i zainteresowaniami, kończącymi się na czubku jej własnego nosa.
*
Nie chciała mieć dzieci, nigdy ...
Wlazł na nią w kilka dni po ślubie, przygniótł kilogramami, których liczbę potrafił wtedy jeszcze okiełznać, po czym, w osiem i pół miesiąca później, krzykiem i płaczem przywitałam ich w szpitalu. I choć wydaje się irracjonalnym, by ludzka pamięć mogła sięgnąć aż tak wczesnych etapów, ja po prostu widzę poród. I wiem, że obrazy odtwarzane w mojej głowie, w chwilę po spuszczeniu powiek, są prawdziwe. Tak jakby to działo się właśnie teraz:
*
Siedzi na łóżku. Blada. Lepka od potu, choć koszulę ma świeżą, wykrochmaloną, z sunącym po bezkresie jeziora łabędziem wyszytym na kieszonce. Podają mnie. Małego bezzębnego, bezwłosego szczura; obmyli, wysuszyli, opasali ciało kocykiem, po czym pozwalają stęsknionej matuli zakosztować owocu pierwszego kontaktu z dzieckiem. Wyciąga ręce. Dłonie tną powietrze, sunąc ku czaszce istoty noszonej tyle czasu w brzuchu, po czym obnaża szpony. Nim poduszki palców roztworzą się jak u kota, a z ciała wyskoczą ostro zakończone kawały metalu, pielęgniarka wychodzi. Zostajemy same. Szarpie i wbija. Koc, biały, wełniany, cieplutki barwi się burgundem. Płynie z ran, z brzucha, z ramion, zewsząd. Krew, moja krew, a ja płaczę. Nie mogę oddychać. Dławi mnie potok wilgoci, który jest równie wielkim zaskoczeniem, co czułość ułożonego w łóżku kolosa. Przymyka oczy, by nie patrzeć na zapłakanego smroda; obrzydzenie i pogarda deformują usta mamusi, a szereg zaślinionych zębów, białych perełek powbijanych w górne podniebienie, porusza się, przygotowując trochę miejsca. Wyrastają kły. O tak, i je widzę, choć łzy ciekną teraz nieprzerwanie.
*
Dotąd trzymała mnie z dala od siebie. W tak dłużej odległości, na jaką pozwalały jej tylko wyciągnięte ramiona. Lecz zmieniła zdanie. Płynę z prędkością światła. Jakieś dwadzieścia centymetrów nad wzniesieniami jej nóg otulonych kołdrą, mijam wydymany brzuch, niczym piłka plażowa unoszący się nad pościelą, by w końcu osiągnąć pułap ogromu sterczących piersi, obnażonych i pokrytych rosą mleka. Przyciska. Wbija moją głowę w przestwór istniejący między dwoma mleczarniami, sprowadzając ciemność. Już nie płaczę, nie mam sił. Zawodzenie ustaje, czuję tylko krew, morze krwi płynące z ramion, z nóżek, z brzucha, z piersi i... z czaszki. Z czaszki tryska rozszalały strumień. Z dwóch dziur pozostawionych matczynymi kłami, leje się kaskada juchy. A potem, kiedy płomień świadomości syczy na knocie zwiastując rychły swój zgon, zalewa mnie ślina. Bańka śliny zderza się z potylicą i oblepia ją i sunie w dół, zamykając drżące ciałko w oślizgłym kokonie. I wiem co się zaraz stanie. Pożre mnie żywcem...
W te ostatnie dni lubiła dokonywać analiz. Siedząc przy maszynie, mając mnie za towarzyszkę, wlokła ciąg dysput, którego zadaniem było odnalezienie prawdy. Przeprowadzała wiwisekcję, a ja trwałam przy niej z nadzieją, że choć raz, pomiędzy kolejnymi postękiwaniami na okrutne koleje losu, zapyta i mnie, co o tym wszystkim sądzę. Nie zapytała, zresztą niby i po co?
*
Przecież nie istniałam.
Zginęłam w jej gardzieli, zwilżona śliną i wepchnięta w przełyk, a potem dalej, z górki na pazurki. Wprost do jej brzucha, skąd śmiałam tak bezczelnie wyściubić nos, wbrew jej rozkazom. Nie chciała mnie. A w świecie matki wszystko, co jest balastem, nie ma racji bytu. I chociaż siedziałyśmy razem w pracowni i choć mówiła do mnie, żaląc się na ojca, nie wierzyła w to, że tak naprawdę mogę tam być. Dla niej umarłam już dawno i nie dopuszczała do siebie innej myśli, a nasze ostatnie rozmowy, nasze spotkania rozgrywały się jedynie w jej wyobraźni. I tego się trzymała.
Nienawidziłam moich rodziców. I matki, i ojca, a oni nie znosili mnie. Sprawa wydaje się jasna. To, co jednak istniało między tą dwójką, jasnym wcale nie jest. Kiedyś żarzyło się uczucie, kiedyś łączyło ich coś więcej niż tylko wspólny dach, pod którym sypiali. I chciałam by znowu tak było. Pragnęłam dla nich miłości, bo sama jej potrzebowałam. Biedna, mała Basia...
Bacha, ty głupia, zafajdana cipo. Skończ z tą ckliwością. Nie ma czasu na bzdury, trzeba działać!
*
Działam więc teraz, działałam i wtedy. Matka nie posłuchałaby mnie. Nie można przecież słuchać istoty, którą ożywia jedynie wyobraźnia, mówienie do niej jest jednak czymś zgoła innym. Zrezygnowałam zatem z łopatologii wywodu i przerzuciłam się na wyjawianie sekretu przy użyciu ojcowskich drobiazgów. Za pomocą koszuli, jednego z wyciągów bankowych i fotografii obcej kobiety, wywołałam pożogę gniewu. Rozpętałam burzę, której grzmoty miały przerwać miesiące milczenia i zespolić istniejącą niegdyś, a ostatnio niemal już zerwaną, małżeńską więź.
*
Jakże zacnymi były me intencje, jakże pełnymi niespotykanej wcześniej troski o drugiego człowieka, jakże wspaniałomyślnie chciałam postąpić, a z jakże... wielkim łoskotem opadła porcelana. Pragnęłam rodziców, rozmowy z nimi, zainteresowania, przejawu choć najmniejszej troski, czy też baczenia na moje zachowanie, a dostałam ciszę. Otuliła mnie, zamknęła w celi o grubych prętach, obciągniętych zewsząd pogrzebowym całunem i utonęłam w pustce; w świecie, w którym na linii horyzontu nie zamajaczy nawet promień złudnej nadziei, nie ma bowiem horyzontu, nie ma ziemi, nieba, trawy, ptaków... jestem ja i smoła przeciskająca się między metalowymi drągami wyznaczającymi dla mnie rewir istnienia. Trwam oblepiona sczerniałym płynem, zmieniam się w niego, przetapiam ciało, by i ono wychynęło szczeliną klatki, by umknąć, by móc w końcu zacząć żyć...
Lecz wszystko na próżno.
Trudno to zrozumieć. Teraz, gdy matka już nie żyję, gdy ojciec zakończył, nie bez sprzeciwu, swój romans. Kiedy leżąc na łóżku w swoim pokoju, z rozłożoną książką i słońcem niknącym za linią drzew, myślę nad tym co chciałam osiągnąć, wiem że brutalność z jaką obwieściłam światu ojcowską tajemnicę była przesadzona, choć wtedy wyglądało to inaczej. Nie miałam innego wyjścia, pocieszam się, kojąc tym samym skołatane nerwy i uciszając sumienie, wrzeszczące wniebogłosy. Sumienie twierdzi, że jestem winna, oskarża mnie, każe się biczować i sypać głowę popiołem, lecz głowa ma własny punkt widzenia. Głowa i on, tkwiący w niej, głos. Potrafiący skłonić mnie do wszystkiego, teraz szepcze, choć zwykle wrzeszczy.
*
Słucham i przyjmuję owe podszepty, owe krzyki, tudzież wyzwiska i obelgi pod własnym adresem, gdyż jest. Trwa wraz ze mną. Wespół dzielimy ogrom zatęchłej klatki, razem patrzymy na płynące kraty, na wnętrze, które podobnie do wężowego cielska kurczy się, zaciska, dusi ofiary. Mój głos rozsadza mi czaszkę, sprowadza sen, miesza zmysły, zabija, lecz nie odchodzi, nigdy.
*
Nie, nie jestem winna. I nigdy nie byłam. Nastała sprawiedliwość, wraz z miażdżącą falą porcelany. Dostali to, na co zasłużyli. Matka śmierć, a ojciec coś zdecydowanie gorszego - znienawidzoną córkę, którą trzeba otoczyć opieką. Trzeba się dla niej poświęcić, a poświęcenie, jak łatwo można przypuszczać, nigdy nie należało do cech charakteru Andrzeja.
*
Kończę. Muszę, ponieważ jest oburzony. Lament, w jaki zmieniła się moja wypowiedź, budzi w nim wstręt. Głos zaczyna wrzeszczeć; sprowadza falę kłującego bólu, zagnieżdża się u podstawy czaszki, by móc w końcu pokierować umysłem. Na zbyt wiele mi pozwolił, za dużo szczerości wypłynęło spod palców, czas na jego kolej. Chwila na to, by to on przejął narratorską batutę. Żegnam się, z nadzieją, że niedługo znów zawitam. Adieu.
Zdecydowanie łatwiej jest mi wskazać koniec spektaklu, niż jego początek. Wiem, gdzie to wszystko znalazło swój finał, na cmentarzu. Po tym jak zginęła, po czterodniowym wystawieniu zwłok i opłakiwaniu gnijącego truchła, (pokrojona cebula w tym akcie sztuki odegrała wielce istotną rolę), wsadziłam ją w taczkę, wywiozłam do lasu i zakopałam w norze, wcześniej jednak dokonałam profanacji przy pomocy szpadla. Musiałam. I nie chodzi o to, że zostałam zmuszona. Raczej nakłoniona niewielkim podszeptem. Ojciec mógł okłamywać matkę, mógł ją oszukiwać i zdradzać, ale na to, by i mnie zwodził, pozwolenia dać mu nie chciałam. Pochowałam ciało, gdyż w ziemi było jego miejsce, a... przyozdobienie przed pochówkiem? No cóż; myślę, że po tym wszystkim zasłużyła sobie na jakąś pamiątkę po jedynej córce. Niewielką, nieznaczną, taką, by po śmierci móc sobie uświadomić, że nie jestem tylko wytworem czyjejś chorej wyobraźni, lecz dzieckiem, prawdziwym dzieckiem.
*
Do domu wróciłam bez taczki. Zostawiłam ją, choć niezbyt dobrze pamiętam, dlaczego. W ogóle mam problem z wyciągnięciem tego dnia w pełni z sideł pamięci. Najgorsze, że na wilgotnej grządce, którą to przecięłam pędząc do lasu, a która jak na złość nie zarosła dywanem soczyście zielonej trawy, zostawiłam komplet śladów. Ojciec nie musiał wynajmować biura detektywistycznego, nie potrzebował nawet biec do domu po szkło powiększające, i bez niego rozpoznał odciski, zarówno moich butów, jak i płytkich bruzd pozostawionych przez koła. A potem z udawanym przejęciem pognał ścieżką w głąb leśnego gąszczu, by koniec końców odnaleźć usypany kilka minut wcześniej niewielki kopczyk, pod którym tkwiła jego małżonka, a raczej to, co cztery dni rozkładu i ostrze szpadla pozostawiły z kobiety, czyli niewiele.
Przeniesiono ją na cmentarz, na uświęcone miejsce, gdzie w trakcie skromnej uroczystości żałobnej, ojciec niemal dotknął szczytu aktorskiego geniuszu. Tyle łez, tak wiele pochlipywania i rozdzierająca serca gapiów mina Andrzeja, mogły spokojnie utwierdzić niezorientowanych w przekonaniu, że ów człowiek w istocie cierpi. Nic bardziej mylnego. Przed bramą cmentarza stało przecież czarne bmw, a w nim, za szkłem pokrytej czernią szyby, kryła się cizia z wanny. Owa blondyna lub ruda, czekająca na koniec jakże płaczliwej szopki, z nadzieją wyglądająca chwili, w której to miłosne uniesienie zespoli wargi ich obojga w pocałunku nieskrywanej już namiętności.
A nie doczekane twoje, durna babo! (...)
*
Spektakl zakończył się widowiskowym rozstaniem, dopięłam więc swego... Później, gdy żądni sensacji sąsiedzi i najbliżsi rozeszli się do swoich domów, przyszedł czas zasłużonego lania. I choć rzucił mnie na stóg piętrzących się wiązanek, zerwał marynarkę ograniczającą ruch zaciśniętych pięści, oswobodził pas i zaczął młócić nim mój tyłek, plecy i każdą inną część ciała, której rozczapierzone ręce nie mogły wybawić od ciosów, nie płakałam. Nawet nie jęknęłam. Przyjmowałam ból jako nagrodę i słowa uznania. Wściekłość ojca dobitnie świadczyła bowiem o tym, że choć mój plan zawiódł, jego część doczekała się pomyślnej realizacji. Andrzej zrezygnował z kochanki, a raczej to kochanka zrezygnowała z Andrzeja. A tej zniewagi, rozbuchane do granic wytrzymałości ego mojego ojca, raczej nie mogło przełknąć.
*
Tak wyglądał finał, czym jednak był wstęp? Które z wydarzeń poprzedzających cały ten cyrk skłoniło matkę do podjęcia owej decyzji? Co poderwało wątłą stopę z nożnego pedała maszyny i nakazało jej wkroczyć na scenę, co w końcu zmieniło przykutego do stołu dziwoląga, w porażającą swym wyglądem femme fatale? Jako odpowiedź nasuwają mi się jedynie trzy przedmioty, jego koszula, bankowy wyciąg i zaślinione zdjęcie wyszperane w portfelu ojca... czwartego lipca, wieczorem, rozłożyłam je w pracowni. Koszulę zmięłam i w artystycznym nieładzie przerzuciłam przez oparcie krzesła, dbając o to, by odciśnięty wiśniową szminką kontur ust nie zniknął pod fałdami tkaniny; zdjęcie oparłam o bryłę matczynego narzędzia pracy, a wyciąg, wyciąg wsunęłam w kieszeń ojcowskich dżinsów nonszalancko rozłożonych na blacie stołu; nogawka wciąż tkwiła pod stopką maszyny, czekając na kilkucentymetrową amputację.
Czwartego czerwca, wykorzystując kolejny atak migreny kotłujący w czaszce mamusi, dokonałam zdrady stanu. Brzask następnego dnia i krzyk wyrywający z sennego otępienia, upewniły mnie w przekonaniu, że postąpiłam słusznie. Powrót ze szkoły i ten widok: nagiego ciała oblepionego warstwą kremu przeciw zmarszczkom, krzątającego się między szafami w swojej sypialni, wydobywającego z czeluści sosnowych pudełek od dawna nienoszone kreacje, sprowadził nie tyle słuszność, co falę pewności. Uwierzyła w romans ojca i zaczęła o niego walczyć, przynajmniej taką miałam nadzieję.
*
Rozpoczęliśmy korowód dziwacznych dni, w nieskończoność wlokących się godzin przymiarek, niezliczonych korekt ubrań i zgrzytu maszyny, która nijak nie mogła dotrzymać kroku matczynej determinacji; plująca, dławiąca się machina pełzła ku szczytowi skarpy, a gdy osiągnęła już poziom ostatniej kępki traw, dziko szamoczącej na wietrze, kiedy to spod plastykowej, okrągłej nóżki stoczyła się gruda czarnego piachu, okiem żarówki omiotła z rezygnacją ogrom przepaści i skoczyła. Spadała cicho, ciszej, płynęła z nieba lotem ptasiego pióra, by bezszelestnie wylądować na stercie rupieci zaścielającej dno jej świata. Zasnęła na stole w pracowni piętnastego czerwca, była czwarta rano. Do dwudziestej pierwszej matka płakała. W kolejnej godzinie konstrukcja z kości, określana przez większość mianem ręki, wyciągnęła zza kibla rozpuszczalnik, pozostawiony tam przez ojca po ostatnim malowaniu, spartaczonym jak zwykle, by w chwilę później zbliżyć szyjkę butelki do obrzeżonych czerwienią warg. Wtedy stałam już w drzwiach i patrzyłam, jak toczona wewnętrznym płomieniem, z dziką radością strzelającą snopami z oczu, dołącza do swej oblubienicy. Maszynę zabiła o czwartej, deskę ożywiła o dwudziestej pierwszej trzydzieści dwa, a w ciszę osunęła się po pięciu sekundach. Matka zgasła...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 21.02.2011 11:01 · Czytań: 1538 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 24
Inne artykuły tego autora: