Rozstaliśmy się ponad miesiąc temu, Marta wróciła do rodziców, a ja zostałem w naszym… a raczej w moim mieszkaniu. W końcu zapłaciłem za nie z własnej kieszeni, i mieszkałem tu już długo przed tym, jak Marta się sprowadziła.
Było to pół roku temu. Pierwsze na co zwróciła uwagę po wejściu do mieszkania, to piec, stary, kaflowy, nikomu nie potrzebny piec. Nie pasował do wystroju mieszkania, obok nowych mebli wyglądał jak emeryt wśród nastolatków. Ale Marcie to nie przeszkadzało, jak tylko dowiedziała się, że piec jest sprawny, namówiła mnie na rozpalenie ognia. Po jakimś czasie piec był rozgrzany, a Marta szczęśliwa. Usiadła na krześle i powiedziała:
- Teraz czuję się jak w domu, ciepło i bezpiecznie.. Będzie nam się tu mieszkało jak u pana Boga za piecem – stwierdziła kładąc złożone dłonie na kolanach.
Tylko że ten piec wygasł bardzo szybko. Z początku każde z nas mocno troszczyło się, żeby utrzymać ogień, dokładaliśmy drew, aż w piecu huczało. Po mieszkaniu chodziliśmy prawie nago, tak było gorąco.
Nasze mieszkanie ożyło, piec był jak gość, który przychodzi i rozwesela domowników. Żaden film, czy muzyka nie dawały takiej radości, jak chwile przy gorącym piecu.
Kiedyś poparzyłem się, dotykając nieuważnie rozgrzanych kafli. Marta przyleciała szybko z kuchni. Złapała mnie za poparzoną dłoń, kładąc ją na swoim pośladku. Chwile potem nago leżeliśmy obok pieca. Żar płynący z paleniska otaczał nasze ciała, rozogniając je do płomienistych rumieńców. Czułem się, jakby ktoś przykładał mi do skóry rozżarzone pręty, sto takich prętów z sykiem odciskało na moim ciele znaki rozkoszy. Piec skwierczał, aż drzwiczki trzeszczały od uchodzącej przez szpary gorącej pary. Piec zdawał się wrzeć i gwizdać równo z czajnikiem w którym gotowała się woda na herbatę.
Zalewałem dwa parujące kubki i siadaliśmy z Martą przy piecu owinięci kocem. Wtedy piec już nie parzył, drewno dorzucaliśmy z rozwagą, tak żeby w mieszkaniu było ciepło i przyjemnie. Wieczorem po pracy siadaliśmy z lampką czerwonego wina, grzejąc się przy rozgrzanych kafelkach. Marta opowiadała o swoim dzieciństwie, o tym jak szybko chciała dorosnąć. Zawsze nosiła za duże ubrania, żeby ludzie myśleli, że jest już dorosła. Ubierała szpilki mamy i chodziła po domu udając poważną damę.
Wspomnienia Marty zawsze kończyły się łzami. Mówiła, że jedyna rzecz o której teraz marzy, to powrót do dzieciństwa. Wylewając łzy szukała zaklęcia, które pozwoliłoby jej znów poczuć się jak dziecko. Niestety, jedynym zaklęciem, które spełniało się z nieugiętą konsekwencją, był znikający z każdą sekundą czas.
A razem z nim ciepło pieca. Coraz częściej zapominaliśmy dorzucać drew, czasem od niechcenia wrzuciło się trochę drewna, tak żeby całkiem nie wygasło. Marta coraz rzadziej siadywała przy piecu, a i ja w zawierusze codziennego dnia omijałem piec, jak mebel, który już się znudził.
Raz przypomniałem sobie jak Marta mówiła, ze będzie nam tu ja u Pana Boga za piecem. Skoro to jego piec, to dlaczego sam nie dorzuci kilku szczap drewna? Dlaczego to zawsze człowiek musi myśleć o piecu, dlaczego nikt nie zastąpi go choć na chwilę. Wszystko mogłoby być jak dawniej gdyby Bóg zainteresował się swoim piecem. Wszystko na naszych barkach. Wystarczy na chwilę się zapomnieć i już jest zimno.
Czasem czuję żal do Boga, że zostawił nas tutaj samych. W chwili zwątpienia powinien przyjść i pomóc, albo przynajmniej rozkazać. Może pod wpływem groźby uważniej pilnowalibyśmy ognia. Wiadomo, nikt nie lubi jak mu się rozkazuje, ale czasem dobrze jest człowiekiem potrząsnąć, nawet wbrew jego woli. Skoro jesteśmy na tyle leniwi, że nie potrafimy trzymać ognia w piecu, to musi ktoś tu być, kto nie pozwoli żeby jego piec wygasł na zawsze.
Zdarzało się, że w nagłym przypływie radości wracaliśmy z Marta do naszego pieca, rozgrzewając go do czerwoności. Trzeszczał wtedy radośnie, obdarowując nas ciepłem swej kaflowe skóry. Cieszyliśmy się jak dzieci, ja, Marta i nasz piec. Ciepło wokół naszego kaflowego przyjaciela sprawiało, ze przez chwile czuliśmy się jak na bezludnej wyspie, takiej jak na filmach z piaskiem, palmą i kokosem. Rozkładaliśmy się na plaży, czując jak pod plecami gorący piasek powoli zamienia się w zimną podłogę naszego mieszkania.
Wstawaliśmy wtedy bez słowa i każdy wracał do swoich zajęć. Piec zostawał sam, z resztką tlących się niedopałków. Czasem słyszałem jak w piecu coś się poruszało, próbując rozdmuchać stygnący popiół. Drzwiczki lekko trzaskały, kafle ocierały się o siebie trzeszcząc niecierpliwie, jakby zacierały ręce dla rozgrzania. W palenisku wirował popiół podrywany przeciągami starego, nieszczelnego pieca.
Ale wszystko to na nic, piec stygł z dnia na dzień, zapominając o rozkosznie rozpalających go dawniej płomieniach. Wspomnienia zacierały się pod stertą popiołu, który niewzruszenie przykrył palenisko.
Marta siadywała przy piecu już bardzo rzadko, a jeśli już, to przez przypadek nie pamiętając, że tuż obok stoi rozgrzewający niegdyś jej dusze i ciało do szaleńczej czerwoności piec. Pamiętam jak ostatni raz siedziała przy piecu. Położyła na nim rękę, ale po chwili cofnęła, jakby oparzona ceramicznie lodowatymi kaflami. Spojrzała na piec, tak jak się patrzy na przedmiejskie rudery wychodząc z odnowionej dzielnicy. Wzruszyła powoli brwiami, podnosząc je jak w zaskoczeniu i szybko opuszczając pod ciężarem obrzydzenia i niechęci. Kąciki jej ust mizernie oklapły, jak nastrój, co bez radosnej melodii ducha rozkłada się w człowieku jak ciało po śmierci.
To był koniec, piec jakby zmalał, zmatowiał i przyblakł wtapiając się w bladą ścianę.
Kiedy pewnego dnia wróciłem po pracy, Marty już nie było. Mieszkanie było wielkie i puste, a w miejscu w którym był piec, stało teraz pokraczne straszydło przerażone zmielonym popiołem wspomnień.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
zodiak · dnia 23.02.2011 09:34 · Czytań: 1167 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: