Czytanie potrafiło zmienić wiele rzeczy. Przede wszystkim mogło zerwać z niej kokon. Nie pozbywała się go jednak gwałtownie; nagły przypływ emocji, szczególnie tych negatywnych, zwykle nie brał góry nad zdroworozsądkowym modelem postępowania. Nim ściągnęła z siebie maskę, nim zsunęła ów woal, zwodzący na co dzień szkolną brać, musiała się upewnić, że ściana lasu, głuszy, jej samotni jest już zamknięta. Jeżeli otoczył ją pierścień chwiejnych sosen, zmurszałych dębów, jeżeli uszy nie odbierały już niczego poza donośnymi, acz całkiem znośnymi, odgłosami bytowania leśnej fauny, a rejestrowany przez nozdrza słodkawy zapach kwitnącego bzu nie został w żadnym stopniu zagłuszony smrodem innego człowieka, mogła pokusić się o sięgnięcie do torby.
*
Marysia nosiła plecak zawieszony na prawym ramieniu. Dyndający i ciągnący ją niebezpiecznie na tę jedną stronę. Było to królestwo wszelkiego rodzaju szkolnych ingrediencji. Począwszy od zawiniętych w popielatą tapetę książek, a skończywszy na komplecie liniałów i piątce zawsze naostrzonych ołówków. Cały świat wepchnięty w jedno miejsce, w jeden pakunek ściągnięty dwoma troczkami. Świat jakże przemyślany, dopracowany w każdym, najdrobniejszym nawet szczególe i co tu dużo ukrywać, również wiarygodny. Wyścielony spokojem uczniowskiej rutyny, otulony terminowością i posłuszeństwem pilnej młodej duszy, która chłonie wpajaną jej wiedzę, całą sobą. Tymże światem otaczała się już rankiem, gdy tylko drzwi autobusu zamknęły się za nią z cichym plaśnięciem, a ona usiadła przy którejś z koleżanek; po południu natomiast, kiedy to po długiej jeździe kierowca w końcu zatrzymał pojazd przy zielonkawej budce, kiedy wcisnął odpowiedni guzik, rozsuwając drzwiczki i wypuszczając dziewczynę na szosę, rozpoczynał się kolejny etap. Następowało zdzieranie fałszu, zrywanie kłamstwa, odkrywanie prawdy. A prawdą było to, że szkolna kariera Marysi, te wszystkie starania o dobre noty, wzorowe zachowanie i propagowana przez nią na każdym niemal kroku postawa niosącego pomoc Samarytanina, to jedynie maska mająca skryć nie tyle geniusz tej młodej istoty, co jej prawdziwą naturę. Mroczną naturę.
Czwartego czerwca wracała do domu o wpół do trzeciej. Autobus zniknął za zakrętem, pochłonęła go ogromna czeluść przepełnionego zielenią lasu, w który po chwili zagłębiła się i ona. Pulsowało, drżało, szumiało w liściach, pełzło po glebie, trajlowało z konarów i buszowało w kępkach trawy. Życie. Tak wiele życia, witalności, urodzaju skrywał ten ekosystem; zarośnięty bujnymi chaszczami, wypełniony po brzegi niekończącymi się piskami, obfity w węszenie i odgłosy moszczenia gniazd, zdawał się być istnym rajem dla obserwatora, który choć na chwilę postanowi przystanąć, posłuchać, popatrzyć, a może nawet zrobić kilka zdjęć.
*
Nie nosiła aparatu. Już nie nosiła aparatu, kiedyś bowiem stary, lecz jakże sprawdzony kodak, był jej najwierniejszym druhem. Od czasu wypadku, tego drugiego wypadku, stoi jednak w szafie. Wepchnęła go w karton, przycisnęła innymi pudłami, skrywającymi głównie bożonarodzeniowe ozdoby, by koniec końców trzasnąć drzwiami i przekręcić klucz. Fotografowanie, pasja fotografowania, tego jakże zdumiewającego oszustwa, mogącego zatrzymać pędzące jedna po drugiej godziny, podzieliła los dziadków. Co prawda hobby nie zostało staranowane tirem, pogięty metal i obite bordowym pluszem fotele nie zmiażdżyły jej młodzieńczego zamiłowania, tak jak zrobiły to z klatkami piersiowymi babci i dziadka. Fascynacji fotografią, zacięcia do siedzenia w ciemni i czekania na wybuch soczystych barw, tych wszystkich elementów nie strawiły dzikie płomienie, te same, które rok wcześniej zwęgliły dwa siedzące w aucie ciała.
*
Po tym jak wrzuciła aparat do pudła i zamknęła szafę, zabrała się za zdjęcia. Miała całą kolekcję dziadkowych fotografii. Ukazywały one, w sposób iście dokumentalny, rutynę wiejskiego życia, opiekę nad zwierzętami, uprawę roli i spotkania, wspólne spotkania, przy jednym stole. Prezentowały różnorakie sceny z ponad ośmiu lat, z okresu, jaki spędziła w ich domu.
*
Byli wdzięcznymi modelami. Uśmiechali się prawie zawsze, gdy kierowała na nich swój obiektyw; prawie zawsze również słuchali jej rad dotyczących ustawienia głowy, ramion, czy też dłoni. Czasem tylko babcia nieplanowanie wymachiwała rękoma, chcąc w ostatniej sekundzie przyklepać jakiś niepokorny kosmyk, a dziadek marszczył brwi i zaciskał powieki, szczególnie wtedy, gdy trzask flesza wyrywał go z popołudniowej drzemki. Obywało się jednak bez marudzenia.
*
Kochała te zdjęcia, równie mocno jak uwiecznione na nich osoby. Wywoławszy wieczorem materiał, wyciągała album, już chyba czwarty w karierze i za laminowaną folią z prawdziwą czcią układała fotografię, każdą pojedynczo i każdą opatrzoną stosowną karteczką z napisem.
*
Trzymając albumy w pufie, tuż przy swoim łóżku, co rusz mogła do nich sięgnąć. I sięgała. Przekładała, badała oświetlenie, porównywała własne kadrowanie, ze wzorcem ujętym w poradniku dla młodych fotografów. Słowem pogłębiała zainteresowanie, któremu z tygodnia na tydzień poświęcała coraz więcej czasu, a potem rozprawiała z dziadkiem, z babcią o owocach tej pracy.
*
Przy kubku kakao, przy kaflowym piecu buchającym żarem w zimowe wieczory toczono długimi godzinami pogaduszki, śmiano się, delektowano ciastem z kruszonką, czy też wypieczonym babcinymi dłońmi chlebem; po prostu spędzano wspólnie wieczory i dbano, by w trakcie takich spotkań każdy z domowników mógł napomknąć coś o sobie. Marysia wyciągała zwykle album, prezentując zdjęcia, zarówno te, do których dziadkowie pozowali, jak również i te, które zrobiła im z ukrycia. Babcia omawiała rodzinne doniesienia, zahaczała o ostatnie śluby, połogi, choć nie omijała także zgonów. Kreśląc przy tym obraz zagmatwanych relacji panujących w rodzinie; rodziny tej, mimo swoich trzynastu lat, dziewczyna jeszcze nie poznała. I poznać już nie miała.
*
Dziadek rozprawiał natomiast o polu, o hodowli krów i o Grzmotusiu. O nim, o dwuletnim byczku, rozsadzanym przez nieposkromioną wewnętrzną siłę, opowiadał z mieszaniną zdumienia i podziwu, na jakie stać wyłącznie mężczyznę, mającego szczyt własnych sił witalnych już dawno za sobą.
*
Starzeli się. Zarówno głowa dziadka, jak i babci posiwiała. Ktoś rozsypał nad nimi mąkę, a ta nie pozwalała się usunąć. Przyglądając się im w trakcie picia herbaty, albo też podczas wieczornego spaceru, Marysia nie potrafiła wskazać żadnej różnicy. Zmarszczki nie wyskakiwały przecież nagle, ot tak sobie, któregoś ranka gruba krecha nie wyżłobiła bruzdy w czole któregoś z nich. To byłoby zbyt proste. Zmiany następowały stopniowo, bez pośpiechu, z umiarem.
*
Pokazywały to jednak fotografie.
Wypadek zmusił ją do podjęcia decyzji. Zniszczyła je. Wszystkie cztery albumy, a zrobiła to w chwili, gdy aparat był już schowany, gdy klisza z ostatnimi negatywami została wyrzucona, gdy pierwsze płatki śniegu pokryły płytę nagrobną.
*
Zdjęcia spłonęły, a wraz z nimi, unicestwione zostały wszystkie wizerunki staruszków. Wszystkie odciśnięte na papierze celuloidowym wizerunki, wszystkie sztuczne wizerunki. Tym bowiem obrazom babci i dziadka, tym prawdziwym obrazom, jakie Marysia nosiła ukryte głęboko w swoim sercu, nie groziło żadne niebezpieczeństwo, wręcz przeciwnie, to one mogły być niebezpieczne. I to bardzo niebezpieczne...
Czwartego czerwca wracała do domu z przeświadczeniem, że ten, jak i każdy kolejny w tym tygodniu wieczór spędzi w lesie. W zbudowanym przed dwoma laty domku na drzewie umościła sobie wygodne gniazdko. Co prawda brakowało w nim elektryczności, szafa na ubrania i umywalka również były luksusami, na jakie niestety nie mogła sobie pozwolić. Wszelkie niedogodności rekompensowały jednak: wygodny materac i niemal całkowicie zastawiona książkami półka. To właśnie tam skrywała swe aktualne skarby: powieści, w których fabuły wczytywała się z godną podziwu wytrwałością. Czytywała również pamiętniki. Znalezione podczas przeprowadzki pod jedną z ruchomych desek na strychu, nieopisane z imienia i nazwiska, stanowiące zapis wojennych przeżyć pewnej kobiety, pamiętniki, stały się dla niegdysiejszej pasjonatki fotografowania swoistego rodzaju bodźcem do tego, by samemu wkroczyć na krętą ścieżkę literackiego rzemiosła.
*
Czytanie, pisanie, czasami malowanie paznokci i obowiązkowo odrabianie zadań domowych. Te czynności zdawały się zaprzątać całą uwagę dziewczyny siedzącej trzy metry nad ziemią i podrygującej wystającymi przez prowizoryczne okno stopami. Siedziała, a raczej leżała w swoim domku dopóki, dopóty płynące po nieboskłonie słońce nie udawało się na zasłużony spoczynek. Wtedy, w porze wydłużania się cieni, w porze trzasków i zgrzytów dobiegających z głębi mrocznego już lasu, opuszczała kryjówkę powracając do miejsca, które teraz musiała nazywać domem.
*
Marcin i Aurelia mieszkali w sąsiedztwie dziadków. Ona często prosiła babcię o sprawdzone przepisy na domowe wypieki, on przychodził do dziadka z prośbą o użyczenie narzędzi, jakich podobno - choć od ich przeprowadzki minęło już kilka ładnych lat - nie zdołał jeszcze zakupić. Pochodzili z miasta, prawdopodobnie ze stolicy i choć w tym okresie swojego życia, kiedy to zajmowała się wywoływaniem zdjęć lub też objadała się ciastem z kruszonką widywała ich zaskakująco często, jakoś nigdy nie miała ochoty na to, aby dociekać, kim tak naprawdę są. Mieszkali w sąsiedztwie. I ta wiedza, zarówno dziadkom, jak i Marysi zdawała się całkowicie wystarczać. Do czasu.
*
Znaczenie sytuacji, w której nagle się znalazła uświadomiła sobie dopiero w chwili, gdy drogę do płonącego samochodu przegrodził jej jeden z policjantów. Osunęła się na kolana i wetknąwszy pięści w oczy, próbowała uwolnić je od trawionego ogniem obrazu. W następnej sekundzie to samo starała się zrobić z uszami - wsadziwszy w nie kciuki walczyła z sykiem i jękiem, który z całą pewnością, przynajmniej takie odniosła wrażenie, dobiegał z poparzonych ust babci. Do wypadku doszło na skraju ich posesji. Nikt nie potrafił powiedzieć, skąd na wiejskiej drodze wziął się tir z mlekiem, ani też gdzie podział się kierowca niszczycielskiego pojazdu. Pytania te zdawały się nie interesować jednak dwóch osób. Kiedy Marysia uznała, że próba odcięcia zmysłów od okrutnej rzeczywistości jest niemożliwa, na powrót opuściła ręce i niczym szargany jesiennymi słotami osikowy liść poczęła biernie przyjmować to, co zsyła na nią okrutny los. Wtem na ramieniu poczuła czyjąś dłoń. Stojący przed nią policjant odwrócił się właśnie do swego kompana, znane jej ze wspólnego grillowania małżeństwo, mieszkające za lasem także zmieniło pozycję, przysuwając się bliżej swego domu, podobnie jak i ich córka, Dagmara - jedna z jej szkolnych koleżanek, na której to twarzy wyrysowały się równie silne emocje, co na licach Marysi. Nikt, dosłownie nikt nie zauważył tego, że zaciśnięta na ramieniu dziewczynki dłoń po chwili zaczyna ciągnąć ją do tyłu, że jej zapłakana twarz znika zakryta jakimś swetrem, a klęczące dotąd ciało zostaje dźwignięte, przerzucone przez plecy barczystego jegomościa i w końcu trafia do domu, do najbliższego, piętrowego domu, otoczonego drewnianym płotem, pachnącym wciąż zielonkawą farbą, gdzie, podobnie jak strzegące furtki dwa szeroko uśmiechnięte krasnoludki, z pewnością mieszkali pogodni i dobrzy ludzie.
*
Tę wersję wydarzeń pozostawiła jedynie swojej pamięci. Na posterunku policji, na którym znalazła się dopiero dwie godziny po tragicznym zajściu, zeznała, że zarówno sam moment wypadku, jak i późniejsze wydarzenia pamięta bardzo mgliście. Siedząc naprzeciw łysiejącego policjanta, notującego zawzięcie jej zeznania, wyglądała na przybitą i otumanioną. Sprawiała wrażenie osoby nieobecnej i niezbyt chętnej do prowadzenie rozmowy. I choć po pewnym czasie pytania zadawała jej jedynie pani psychologa, Marysia budowała coraz krótsze i coraz mniej zrozumiałe zdania, by koniec końców skapitulować. Głowa dziewczynki, udekorowana bujną czupryną słomkowych włosów opadła na metalowy blat. Rozsypały się na nim pasma, a z czoła, rozciętego przy spotkaniu z ostrą krawędzią stołu, popłynęła na posadzkę strużka krwi. Trafiła do szpitala.
*
I to właśnie tam, w pokoju przesyconym zapachem kobiecych perfum, niezliczonych bukietów żonkili i bławatków, a także wonią przynoszonego co dzień ciasta, dziewczynka zdołała wytworzyć w swej pamięci spoiwo niezbędne do tego, aby wspomnienia feralnego dnia, wszystkie wspomnienia, uszeregować na taśmie czasu. Szczególnie interesowały ją wydarzenia rozgrywające się w chwilę po tym, jak oczy, zakryte wełną starego swetra, odarto z wszelkich obrazów. Porwali, choć oni woleli używać terminu uratowali, tak więc uratowali ją przed koszmarem życia, które, wraz ze śmiercią prawnych opiekunów, niechybnie czekało na pochodzące z bidula dziecko. Taką formę przybrały ich tłumaczenia. Marcin i Aurelia, stojąc w nogach szpitalnego łóżka, zapewniali o tym, że podjęte przez nich działania, wszystkie, zarówno zabranie jej z miejsca wypadku, jaki i podanie silnych środków uspokajających przed konfrontacją z policją, czy też składane każdego dnia wizyty i czuwanie przy niej, miały i wciąż mają na celu jedynie troskę o jej zdrowie psychiczne. Rozmawiając z nią, opowiadając o sobie i o tym, jak bardzo puste jest ich życie bez dziecka, którego niestety nie mogą mieć, przekonywali, że nie tylko staną się dla niej kolejną rodziną zastępczą, lecz także uczynią wszystko, aby ten nowy rozdział w jej życiu obfitował w chwilę prawdziwego szczęścia.
*
Tym, jakże patetycznym tonem przemawiał Marcin, odwołując się w swej tyradzie jedynie z rzadka do zdania małżonki, która na znak aprobaty albo kiwała głową, albo też uśmiechała się porozumiewawczo, szczerząc przy tym długie, końskie zęby.
*
Marysia leżała pośród morza przyniesionych przez nich kwiatów, z talerzykiem wypełnionym po brzegi ciasteczkami domowej roboty i słuchała. Mimo swych trzynastu lat potrafiła zrozumieć więcej niż można by się tego po niej spodziewać. I choć rozpromienieni perspektywą spełnienia własnych marzeń stojący przed nią ludzie, przekonywali z zacięciem i nieustępliwością zdeterminowanego akwizytora, malując obrazy jedynie w pastelach i w różu, ona miała przeszywające wrażenie, że cała ta historia czymś bardzo brzydko śmierdzi.
I jak się okazuje, wcale się nie myliła...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 27.02.2011 11:46 · Czytań: 1268 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: