Tekst polecany przez redakcję.
Edycja: 1 czerwca 2012
__________________________
Wasinka
Miasteczko samarytańskie było tak małe, że zmieściło się na półce z książkami. Umościło się gdzieś pomiędzy Biblią a „Zbrodnią i karą” – uroczy grajdołek. Pierwszy, którego spotkałem miał na głowie zieloną czapkę z daszkiem – wiadomo: Samarytanin.
- A! – Zagaił dyplomatycznie odgarniając z czoła nić pajęczyny. – Prorok!
- Niezupełnie – mruknąłem, lustrując marność i oznaki zupełnego upadku.
- Szkoda – zasmucił się. – Czekamy, czekamy… Powiadam ci, już nie tak, jak dawniej twardnieją skorupy na orzechach. To od tego czekania. A ty? Szukasz czegoś?
- Miłości – odparłem najprościej, licząc, że mnie zrozumie. – Prawdziwej – dodałem dla pełnej jasności.
- A! – Wykrzyknął, kiwając głową. Jednocześnie jednak drapał brodę w zakłopotaniu. – Coś tam słyszałem. Pradziad mój opowiadał, że kiedyś, dawno wspiął się tu do nas po kablu wędrowiec. Jeden jedyny, jaki przybył z tamtej strony, z Otchłani.
Zamyślił się na chwilę, jego oczy zmatowiały, a dłoń zamarła w gęstwinie brody.
- I co? – Przerwałem jego zadumę.
- Taaak – podjął. – On, ten człowiek z Otchłani śpiewał na okrągło pieśni o miłości, a jedna była o śmierci. Tę tylko raz zaśpiewał, a potem odszedł. I wszyscy czuli się tak, jakby sto strasznych pieśni usłyszeli, a miłą sercu jedną zaledwie.
- A tam? – Spytałem. – W dół, po kablu szli?
Samarytanin pokiwał zielonym daszkiem czapki.
- Nikt nie wrócił.
Ciemność mieszała się z tęczą w oszalałej trąbie powietrznej. Wirujące stada autobusów miejskich ogłuszały mnie dźwiękami klaksonów, anioły z papieru ściernego uderzały skrzydłami w moją twarz. Dłonie, zaciśnięte kurczowo na kablu, paliły żywym ogniem, czas rzucał się jak epileptyk z jednego fikcyjnego kąta w drugi.
Nie pamiętam wszystkiego – tylko fragmenty piosenek, twarze, dreszcze, jakiegoś ptaka z robakiem w dziobie.
Potem spadłem na skraj welurowej sofy i natychmiast oblepiła mnie warstwa kurzu. Roztocza przylgnęły do mnie erotycznymi przyssawkami z taką siłą jak imadła do warsztatów ślusarskich. Otrzepawszy się z grubsza, ruszyłem przez czarną pustynię w stronę majaczącego w oddali zagajnika. Okazał się gajem migdałowcowym.
Pod jednym z drzew wymiotował młody blondyn. Kiedy skończył, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał w moim kierunku wzrokiem pachnącym whisky.
- Dzień dobry! – Powiedział, zrobiwszy kilka chwiejnych kroków. – Przepraszam. Jestem Lens – wyciągnął dłoń, którą wcześniej wytarł usta, po czym natychmiast cofnął ją. – Przepraszam – powtórzył. – Pan z daleka?
- Z Polski – odparłem.
- Ach! – Kiwnął głową udając, że doskonale wie, gdzie jest Polska. – A co pana do nas sprowadza?
- Szukam prawdziwej miłości.
- Kobiety? – Ożywił się i mętność jego wzroku zniknęła.
- Nie wiem.
Potarł skronie opuszkami palców, jakby chciał pobudzić swój zmęczony intelekt.
- Była tu jedna wspaniała dziewczyna, wie pan? Miała na imię Lalka. Tylko, że ja tego nie dostrzegałem.
- Czego? – Zapytałem rzeczowo. – Tego, że była? Czy, że ma na imię Lalka?
- Nie. Że jest cudowna. A teraz już za późno. Nie ma jej.
- Umarła?
- Gorzej. Mieszka gdzieś na Kwarcowych Tratwach. Podobno ma tam dwa dęby.
- To chyba lepiej, niż gdyby była martwa, prawda? – Zdziwiłem się. – Możesz ją przecież odnaleźć.
- Myśli pan, że chciałaby spojrzeć na mnie? Teraz, kiedy ma dwa dęby? Ha, ha, ha!
- Mówisz, jakby dwa drzewa mogły zastąpić człowieka. Naprawdę tak sądzisz? Uważasz, że nie brakuje jej absolutnie niczego, bo ma co roku tonę żołędzi?
- Nie wiem – zastanawiał się przez chwilę ściskając palcami podbródek. – A może… Tylko, czy ona nie pomyśli sobie… - Wyprostował się nagle, najwyraźniej podejmując jakąś nagłą decyzję. – A czy pan nie wybiera się tam czasami? No, bo gdzież szukać tej prawdziwej miłości, jeśli nie na Kwarcowych Tratwach? Mówią, że tam wszyscy są szczęśliwi!
- Spróbuję – przytaknąłem, będąc ciekawy, jaka to decyzja dojrzała w jego przetrzeźwiałym umyśle. – Pochodzę, popytam.
- To niech ją pan znajdzie, proszę! – spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. – To nie będzie trudne, ma przecież dwa dęby. Lalka, pamięta pan? I niech pan ją spyta… Niech pan spyta…
- Czy jej niczego nie brakuje?
Pokiwał głową i uśmiechnął się smutno.
Wiedział, że zapytam ją o coś zupełnie innego. O wiatr, proste melodie i czekanie.
Drogę wskazał mi stary mężczyzna z kozą uwiązaną na powrozie. Człowiek i zwierzę stali na poboczu suchej piaszczystej drogi, lecz mimo bezruchu, sprawiali wrażenie jakby każde z nich podążało w przeciwnym kierunku. Postronek naprężał się rytmicznie przy każdym kiwnięciu rogatej głowy, a starzec mamrotał pod nosem coś o braku różnic pomiędzy kozami i osłami.
- Dzień dobry! Daleko jeszcze do Kwarcowych Tratew?
- A to zależy – odpowiedział enigmatycznie. – Od człowieka, wie pan. Jednemu bliżej, niż mu się wydaje, a inny całe życie będzie szedł i nie dotrze. Dla niektórych to tylko miejsce, ale bywa, że miejsca stają się stanem świadomości. Rozumie pan? Trzeba umieć z tym żyć, pan by potrafił?
- Nie wiem – odparłem szczerze.
- To ja nie powiem, czy daleko, czy blisko, bo też nie wiem – uśmiechnął się, ukazując bezzębne dziąsła. – Ale tędy – wskazał palcem kierunek, w którym napinał się sznur zakończony kozą.
- Nie chce iść? – Wskazałem ruchem podbródka uparte zwierzę.
- Chce. Ale drogę to serce jej dyktuje. Zakochała się w jednym capie, tam – na Kwarcowych Tratwach.
- Koza? Zakochała się?
- Tak. A pan też sądzi, że miłość to tylko dla ludzi? Wszyscy powariowaliście. Śmierć i choroby równo byście dzielili, a miłość dla siebie tylko. Wie pan co? Ja bym nawet nie był przeciwny temu – niechby tam sobie ją wzięli całą, za karę. Tę plagę egipską, zarazę, Gomorę! Nie wystygłby mi obiad przez tę kozę przynajmniej! – Szarpnął powróz i zwierzę z ociąganiem, powoli, jak mleczny futrzany parowóz, ruszyło za nim.
- A tej miłości, tej plagi, zarazy, ale prawdziwej, to nie wie pan gdzie szukać? – Rzuciłem jeszcze za nim z nadzieją.
- Mandaryna! – krzyknął przez ramię. – Mandaryna pytać! Tam, tam! – Pokiwał zakrzywionym paluchem w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą ciągnęło serce kozy.
Jakieś trzynaście lat przeciskałem się przez brudną rurę odkurzacza. Może to było dwadzieścia pięć minut, trudno wyczuć. Tak czy inaczej dziadek nic o niej nie wspominał, a była brudna, ciasna i ciemna. Tylko gdzieniegdzie napotykałem pęknięcia przepuszczające do wewnątrz światło o różnym kolorze i natężeniu. Przez niektóre z nich udało mi się zerknąć na zewnątrz i za każdym razem widziałem dziwne rzeczy. Ludzi wygrzebujących się z mułu, pełzających pokracznie po pustej plaży w stronę automatycznych drzwi supermarketu. Perony pełne wychudzonych pingwinów, czekających widocznie już bardzo długo na jakieś pociągi. Płonące latawce trzymane na sznurkach przez smutne dzieci w przeciwgazowych maskach. Skąd wiem, że były smutne? Śmierdziało od nich rozpaczą. W tych miejscach najtrudniej było przejść, ostra woń padliny zatykała nozdrza, szczypała w oczy. Charcząc i plując wypadłem na świeże powietrze po drugiej stronie rury, umorusany jak nieboskie stworzenie.
- W co się bawimy? – Zapytał facet w prążkowanym garniturze lustrując mnie kpiarskim wzrokiem. Siedział w fotelu z białej wikliny przy stoliku ocienionym parasolem z reklamowym napisem i palił cygaro.
- Słucham? – Nie bardzo zrozumiałem co miał na myśli.
- Psychicznym pan kradnie? – Podniósł do ust szklaneczkę i umoczył sumiaste wąsy w jej zawartości, po czym buchnął obłokiem dymu jak budzący się wulkan.
- Nie rozumiem.
- Sny, sny – wskazał cygarem wylot rury i uśmiechnął się pobłażliwie. – Też żeś pan sobie drogę wybrał, ha! Siadaj pan! - Machnął podbródkiem w stronę drugiego fotela. – Szklaneczkę na drżenie atomów? Wie pan: implozja z eksplozją dają w sumie dziewiczy poranek. Niby takie nic, a ileż to trzeba energii zużyć, psia krew!
- A tak, tak. – Usiadłem, czując, że cząsteczkom mojego organizmu rzeczywiście przyda się coś na znieruchomienie. – Pan tu pilnuje? – Spytałem naiwnie nie wiedząc właściwie co mógłbym powiedzieć innego.
- Hahaha! – Jego pokaźny brzuch zatrząsł się od rubasznego śmiechu. – A jakże tego pilnować? Tych strzępów chorych jaźni, ochłapów zagruzowanych świadomości? Nie, miły panie! Co to, to nie! Za nic w świecie! To już sam wolałbym być snem wariata, to znacznie bezpieczniejsze niż stanie na straży takiego snu.
- Bezpieczniejsze?
- No tak. A pan chciałby pilnować smoka, czy być smokiem?
- Cóż, jeśli stawia pan sprawę w ten sposób…
- Niczego nie stawiam! Oprócz szklaneczki calvadosu. Trochę kwaśne świństwo, ale czego się nie robi dla statyki. No! Na zdrowie! – Osuszył szkło jednym haustem, wytarł wąsy wierzchem dłoni i wypuścił następną chmurę białego dymu z cygara. – Cóż pan tam znalazł? Było co na ząb dzisiaj?
- Nie bardzo – trunek faktycznie był cierpki i nagromadzona pod językiem ślina utrudniała mi mówienie. – Właściwie wszystko było krańcowo odmienne od tego, czego szukam. Tak mi się wydaje.
- A czego pan szuka?
- Prawdziwej miłości.
- Ha! Toś pan trafił, rzeczywiście! Chociaż właściwie - dlaczego nie? Miłość i Chaos to spokrewnione istoty, a może nawet bliźnięta, kto wie?
- Pewien człowiek, którego spotkałem po drodze powiedział, że mam zapytać Mandaryna.
- A to słusznie! Słusznie powiedział. Tylko będziesz pan musiał przeleźć na drugą stronę lustra, a na Alicję to mi pan nie wyglądasz. No, polejemy bo nam protony powariują.
- Przez lustro, tak? – Spytałem podejrzliwie, gdyż facet zaczął sprawiać na mnie wrażenie fantasty, a co najmniej ekscentrycznego bajkopisarza, w dodatku będącego w stanie natchnienia o zapachu kwaśnych jabłek. – Gdzieś na Kwarcowych Tratwach?
- Myślisz pan, że kładę panu farsz do dupy, jak indykowi? A tu się już nie świętuje niepodległości, chyba że w dzień zmarłych. Zobaczysz pan lustro, to wal pan na drugą stronę. Mandaryn powie panu, gdzie ta prawdziwa samotność się czai.
- Miłość – sprostowałem. – Prawdziwa miłość, nie samotność.
- Przecież to to samo – zatrzepotał dłonią błyskając złotym sygnetem, który po chwili zniknął w kolejnej chmurze dymu. – Coś panu opowiem. Kiedy miałem kilkanaście lat, bawiłem się często z moim kuzynem. Jego pokój znajdował się na poddaszu i był bardzo mały. Mieściło się w nim tylko łóżko, biblioteczka i biurko z krzesłem, a mimo to właśnie tam wszyscy domownicy znosili rano swoją pościel – pierzyny, kołdry i poduszki. Łatwiej było im rzucić to wszystko na jego łóżko niż trudzić się chowaniem tych pieleszy do szaf i skrzyń wersalek. Zwykle powstawała tego spora sterta i aż się prosiła, żeby wymyślić jakąś zabawę. Jeden z nas kładł się na prześcieradle, a drugi nakrywał go tymi wszystkimi poduchami i pierzynami. Kiedy skończył, dawał mu znak, dotykając pozostawionej na zewnątrz dłoni. Zadaniem tego pod spodem było wydzierać się w niebogłosy, nie wolno mu było szczędzić sił. Potem ten na górze zdejmował z niego wszystkie bety i rozpoczynał się dialog, który zawsze brzmiał tak samo:
„- Krzyczałeś z całej siły?
- No, najgłośniej jak umiem. A co było tutaj słychać?
- Tylko takie bzzzz… Jakby mucha brzęczała.”
I wtedy śmialiśmy się z tego, wie pan? Wydawało nam się, że to jest cholernie śmieszne. – Przechylił szklaneczkę wypijając swój calvados i stawiając tym samym kropkę na koniec historii.
- Dlaczego mi pan o tym opowiedział? – spytałem.
- Dlaczego? Bo wydaje mi się, że wszyscy ciągle bawimy się z moim kuzynem. Pan, ja, oni – zatoczył dłonią niewyraźny krąg. – Przez całe życie, bezustannie. I zawsze on jest tym na górze. Mój kuzyn, wie pan.
Dom Lalki stał na wzgórzu. Okna zwisały mu jak piersi starej kobiety, a dym z komina snuł się z podkulonym ogonem po matowych dachówkach. Na werandzie znalazłem dwa zdechłe koty. Jeden, pręgowany, chyba utopił się w misce wody – tam znajdowała się jego głowa. Uszka sterczały mu jakby słyszał moje kroki i myślał, że jestem wielką tłustą myszą. Drugi powiesił się na sznurowadle, powiewy wiatru wyłuskiwały pojedyncze kłaki z jego burego futra. Przypominał z daleka bambusowe dzwonki Feng–Shui ale moim zdaniem słabo harmonizował przestrzeń ograniczoną dwoma potężnymi dębami.
Przy drzwiach nie było przycisku, pociąganie za ogon kociego wisielca też nie wywołało żadnego dźwięku, zapukałem więc w szybkę zdobioną malowanymi różami. Natychmiast rozpadła się na kawałki, które z brzękiem wpadły do wnętrza domu. Potem znów zapadła cisza. Nacisnąłem klamkę, okazało się, że drzwi nie są zamknięte.
Lalka siedziała w półmroku i w szlafroku ślicznie usmarowanym keczupem i poplamionym kawą. To były wspomnienia – teraźniejszość rysowała się przed nią kształtem butelki na blacie okrągłego stołu. W popielniczce stos niedopałków o wychudzonych ciałach, zwłoki krótkich przyjemności. Nad kominkiem zegar z kukułką, martwy – wskazówki pokazywały jedenastą jedenaście. Lalka podniosła głowę i utkwiła we mnie mętny wzrok, była pijana i zobojętniała. Nie zdziwił jej widok nieznajomego w jej domu.
- „Co z wami?” – Pomyślałem. – „Nakradliście wariatom snów?”
- To ty, Cyrkiel? – Zmrużyła oczy i odgarnęła z czoła kosmyk dłonią uzbrojoną w papierosa. Swąd przypalonych włosów pasował do barwy jej głosu. – Spierdalaj stary, dzisiaj jak zwykle, wiesz? Nic nie mam dla ciebie, nic a nic. Możesz sobie otwierać te swoje kieszenie jak trąby powietrzne, ja już nie mam nawet litości dla ciebie – pociągnęła łyk słomkowego alkoholu i odstawiła butelkę z trzaskiem, który szerzej otworzył jej oczy.
- A, to nie ty jednak… Pan od Cyrkla? – Wycelowała we mnie pomarańczowy żar rozmazując w przestrzeni siną smużkę dymu.
- Nie. Z Polski. Ale byłem po drodze w gaju migdałowcowym i spotkałem tam Lensa. Prosił żeby panią pozdrowić.
- Lens, Lens – wymamrotała smutno i skinięciem głowy zwróciła uwagę na kominek. – Jeszcze się tli. Pan dorzuci i trochę rozdmucha.
Zabrałem się skwapliwie do rozniecania ognia ale moje wysiłki spełzły na niczym.
- Zgasło? – Lalka ze zrozumieniem pokiwała głową i zgniotła niedopałek w popielniczce. – Zawsze gaśnie. Jak coś się tli i nie podmucha pan, to zgaśnie. A jak podmuchać za mocno, to też zgaśnie. Ot masz, człowieku: od sztuki dmuchania czasami całe życie zależy. Lens, Lens… Trzeźwy był?
- Częściowo. On tęskni, wie pani?
- Za mną? – Źrenice Lalki wypełniły małe iskierki, a dłoń zamarła w połowie drogi do butelki.
- Tak. Bo czasem bywa, że tęskni się najbardziej za tym, czego obecność była zaledwie oczywista, a przez to złudna i obojętna.
- Co jeszcze powiedział? – Przerwała mi.
- Że jest pani cudowna.
Lalka podniosła głowę i przyjrzała mi się z wielką uwagą, a na jej zmęczonej pijanej twarzy pojawiło się coś na kształt bladego uśmiechu. Wstała odsuwając z hałasem krzesło.
- Przepraszam pana, muszę się odświeżyć i przebrać – powiedziała i wyszła z pokoju.
Nie było jej kilkanaście minut, wróciła z mokrymi włosami, ubrana w śliczną sukienkę koloru wiosennego nieba. Była zupełnie inną kobietą niż ta, którą zastałem przy stole. Wiedziałem, że nie sprawiła tego bynajmniej kąpiel ani ubranie.
- Muszę iść – stwierdziła krótko. – Przepraszam, że tak nagle ale już dosyć czasu przelałam przez tę szklankę – pokazała palcem szkło na blacie. – Nawet nie zdążyliśmy się poznać. Jestem Lalka – podała mi dłoń.
- Jazon. Idzie pani do niego? – Zadałem niepotrzebne pytanie wychodząc razem z nią na ganek.
Pokiwała głową z uśmiechem i zbiegła ze schodków.
- A gdzie znajdę Mandaryna? – Zawołałem nim zdążyła ruszyć ścieżką na zboczu wzgórza.
- Mandaryna? Po co ci on?
- Podobno wie, gdzie szukać prawdziwej miłości.
- Hahaha! Myślę, że niepotrzebny ci Mandaryn. Może trzeba od niej uciec żeby ją znaleźć? A może trzeba uciec od Mandaryna właśnie? Bo cóż ma mądrość do miłości? Hahaha! – Pobiegła ze śmiechem w dół migając błękitem sukienki i złotem uleczonej duszy.
Stałem jeszcze długo na ganku domu Lalki, wsłuchiwałem się w szum dębowych liści i odległe trzaski Kwarcowych Tratew. Wreszcie dostrzegłem coś dziwnego: na ścianie, pomiędzy oknami wisiało wielkie lustro w drewnianych ramach. Pierwszym odruchem był krok w jego kierunku ale nie wykonałem drugiego. Przystanąłem. Wiedziałem, że muszę wracać, że moja wędrówka nie ma już sensu. Powlokłem się ścieżką w stronę, gdzie zniknęła Lalka. W ślad za mną podreptały dwa zmartwychwstałe koty.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
andro · dnia 01.03.2011 21:00 · Czytań: 3323 · Średnia ocena: 4,57 · Komentarzy: 27
Inne artykuły tego autora: