Dzień był wietrzny i zimny. Śnieg stopniał już kilka dni temu, pozostawiając nagie pola pokryte wyblakłą, długą trawą. Dziś jednak, jakby przypomniał sobie o długiej nieobecności i zaczął sypać gęsto wielkimi, białymi płatami.
Drzwi otworzyły się nagle, gwałtownie i z rozmachem. Kalma nawet nie zwróciła na to uwagi. Tylko jej ojciec Acras Acrasson w taki sposób oznajmiał powrót. W kurzawie, jaka panowała na zewnątrz, jego duża postać była nieco rozmazana. Najpierw ukazała się krzaczasta ruda broda, pokryta płatkami śniegu, potem wielka, futrzana czapa, zakrywająca pokrytą bliznami łysą głowę. Mimo podeszłego wieku, Acrasson był człowiekiem o wielkim wzroście i o równie wielkiej tuszy. To akurat było dziedziczne. Wszyscy jego synowie i córki byli wysocy i tędzy. Co jak co, ale dzieci miał udane. Przynajmniej z postury. Stanąwszy teraz w drzwiach, zasłonił całą przestrzeń za sobą. Przetarł jasne, wyblakłe oczy i ryknął:
- Szykować mi tu gościnę i miód! W szczególności miód! Bóg pobłogosławił gośćmi!
Za plecami Acras Acrassona kuliły się dwie męskie postacie. Stary zaszurał butami, zamachał zapraszająco czerwonymi rękami i wprowadził gości do izby.
Kalma zmieszała się bardzo. Zaczerwieniona uciekła do drugiej izby. Jej strachliwość sprawiała, że wciąż nie mogła się przyzwyczaić do obcych ludzi, którzy nader często przesiadywali u jej towarzyskiego ojca.
Matka Romohonka Acrasson, niska, pulchna kobieta, zagoniła ją i jej trzy siostry do szykowania wieczerzy. Starsza pani była podenerwowana, bo miodu było podejrzanie mało, a izba, w której siedzieli przybysze zagracona i brudna. Swoje rozdrażnienie wyładowywała na córkach, pomstując na ich lenistwo i niedbałość.
Dziewczęta uwijały się szybko, nasłuchując tubalnych okrzyków ojca, śmiechów braci i przytłumionych głosów nieznajomych.
Matka do posługi wysłała dwie starsze córki. Kappa i Jutta podążyły do izby z jedzeniem, a ona sama, jako gospodyni wzięła ze sobą wielki dzban z miodem. Po chwili dziewczęta przybiegły zarumienione i chichoczące.
- Kalma! To są bardowie! Bardowie, słyszysz? - podskoczyła radośnie Jutta.
- Nie obaj tylko jeden - Kappa trąciła ją łokciem. - Tylko ten jasny to bard.
- A mniejsza z tym. Wieki nie słyszałam prawdziwego barda. A jacy młodzi i urodziwi!
- Uspokój się. Nie są znów tacy piękni.
- Jakby ojciec poprosił, to może by coś zagrali - mówiła dalej Jutta, nie zważając na uśmiechającą się pod nosem Kappę. - Jakąś skoczną piosenkę.
- I tak zagrają - odparła Kappa, biorąc kolejne półmiski z mięsem. - Choćby z grzeczności. Jak bard to wiadomo, że nie wyjdzie dopóki nie zagra i nie zaśpiewa.
Zabrały półmiski i wyszły ponownie. Kalma zbliżyła się do ściany, próbując coś usłyszeć. Odskoczyła jak oparzona, gdy w drzwiach pojawiła się matka.
- Idź po wodę. Ci ludzie zatrzymają się na noc. Że też akurat do nas ich licho ściągnęło - gderała cicho.
Żeby wydostać się z drewnianym wiadrem na zewnątrz, trzeba było przejść przez główną izbę w domu. Na samą myśl o tym, że gdy tam wejdzie, to ci obcy ludzie będą na nią patrzeć, zrobiło jej się słabo. Ale nie było rady. Musiała wypełnić polecenie. Narzuciła na siebie kożuch, chwyciła wiadro i przekroczyła próg izby. W pomieszczeniu było gorąco i gwarno. Hałas czynili głównie jej ojciec i bracia. Czuła wyraźny zapach miodu, mięsa i męskiego potu. Przemykając pod ścianą spuściła oczy i tylko przelotnie spojrzała w stronę przybyłych. Dostrzegła, że oni też na nią patrzą. Speszyła się. Wychodząc, usłyszała słowa ojca, odpowiadającego zapewne na pytanie jednego z gości:
- O tak! Córek to mi Bóg nie poskąpił. Mam ich cztery! Jedna już wydana, trzy jeszcze z nami! Może któryś jest zainteresowany? Z chęcią oddam!
Znalazłszy się na zewnątrz, odetchnęła i wystawiła twarz na wiatr, by ją trochę ochłodzić. Idąc do studni, myślała o tym, co zobaczyła. Mężczyźni byli raczej młodzi. Jeden miał ciemne włosy, drugi był całkiem jasny. Ten ciemniejszy miał na twarzy wyraźne blizny.
Gdyby byli to starsi wojowie albo ubodzy, to wiedziałaby jak się zachować i nie wstydziłaby się tak. Pierwszym okazałaby szacunek, a drugim troskę. Przy ludziach młodych, silnych i zdrowych czuła się niezręcznie. A w szczególności, gdy byli to mężczyźni.
Napełniła wiadro i choć zrobiło się zimno, wcale nie śpieszyła się z powrotem. Gdy wreszcie dotarła do drzwi, uchyliła je prędko i, rozlewając dookoła wodę, najszybciej jak się dało dobrnęła do izby kuchennej. Siedząc w niej słyszała, jak bard zaczął grać na tin whistle. Piszczałki wydobywały skoczną melodię, której do wtóru przytupywano i klaskano.
Kalma i jej siostry, nie mając już nic do roboty, siedziały na podłodze, słuchając następujących po sobie melodii. Po jakimś czasie w drzwiach pojawiła się okrągła twarz ich brata. Amaethon wyszczerzył zęby i powiedział:
- Ojciec każe wam przyjść do głównej izby. Bard będzie śpiewał.
Jutta, aż podskoczyła z radości.
- Już myślałam, że cały wieczór tu przesiedzimy!
Poprawiły spódnice i włosy. Z braku lusterka same sobie były zwierciadłami. Popytały się czy nie są brudne, pooglądały nawzajem. Zadowolone z efektu, gęsiego weszły do zadymionej izby.
- Ha, i są moje dzieweczki! Myślałyście pewnie, żem o was zapomniał. A nie zapomniał, nie zapomniał! Wam też będzie dane posłuchać tak wprawnego w swojej sztuce pieśniarza, jakim jest Llyonaew Sindahal - I żeby okazać grzeczność drugiemu gościowi, dodał. - A także usłyszeć gry Daffyda Kekrissona, wojownika grającego na bodhranie. Co trzeba przyznać, nie zdarza się często.
Obaj wspomniani mężczyźni ukłonili się uprzejmie gospodarzowi i uśmiechnęli do dziewcząt. Jasnowłosy ciepło, ciemnowłosy wstrzemięźliwie.
Bardem okazał się jasnowłosy Llyonaew Sindahal. Wyciągnął buzuki. Pochylił twarz nad instrumentem w kształcie gruszki. Popłynęła gwałtowna, mocna wojenna melodia wzmocniona dźwiękami wydobywającymi się z bodhrana Daffyda Kekrikssona. Po chwili wzniósł się zaskakująco niski, męski głos barda. Kalma widziała jak pieśniarz umysłem odpływa w nieznane im rejony.
Llyonaew Sindahal był wysokim, szczupłym człowiekiem. Uwagę zwracały długie, proste i bardzo jasne włosy, których część wiązał z tyłu, reszta natomiast opadała mu na pierś i plecy. Jego twarzy była pociągła, poważna i jakoś dziwnie delikatna. Po lewej stronie od brwi do ucha ciągnęła mu się biała, wyraźna blizna. Brwi miał niskie i ciemniejsze od włosów. Cienki nos był lekko wypukły a usta blade, w kolorze skóry. Oczy głęboko osadzone, jasnoniebieskie, ale nie wyblakłe. Podobał się Kalmie. Nie mogła oderwać oczu w szczególności od jego dłoni trzymających gryf i szarpiących struny instrumentu. Miał długie smukłe palce, zaczerwienione przy kostkach i paznokciach.
Daffyd Kekrison był barczysty i tylko nieznacznie niższy. Twarz miał mimo zimy ciemną i ogorzałą. Jasnobrązowe włosy o rdzawym odcieniu okalały mu twarz i zakrywały uszy. Brwi były szerokie, oczy ciemne i jakby senne. Szereg mniejszych i większych blizn mówił, jaką profesją się para. Blizny, kilkudniowy zarost i zmęczony wzrok dodawały mu powagi i siły, którą towarzyszący mu bard posiadał jedynie w swoim głosie. Uderzając w bęben, nie zatracał się w muzyce. Nie czuł jej tak, jak jego towarzysz. Twarz miał przytomną, a zmęczone oczy wszystko dokładnie obserwowały.
Bard śpiewał o dawnej wojnie i jej bohaterach. O odwadze, szaleństwie i ekstazie, jaką dawało zwycięstwo. O dawnych ludziach i ich czynach, które nie mają już dziś racji bytu. Śpiewając, trzymał głowę nisko nachyloną nad buzuki, jakby słuchał głosu instrumentu i powtarzał zebranym to, co usłyszał. Kołysał rytmicznie ciałem, przytupywał nogą.
Gdy skończył pieśń, aby zaczerpnąć oddechu i napić się miodu, stary Acrasson zawołał:
- Pięknie panie bardzie, bardzo pięknie!- I, uśmiechnąwszy się łobuzersko rzekł - A może by tak jakąś smutną balladę o miłowaniu, dla mojej Kalmy? Dziewuszka okrutnie rozkochana jest w smętnych pieśniach.
Kalma zapłonęła rumieńcem i skuliła się pod ścianą. Ach, ten ojciec! Specjalnie to zrobił, żeby ją zawstydzić.
Bard powiódł pytającym wzrokiem po dziewczętach. A ojciec rozbawiony skrępowaniem Kalmy, wskazał mu córkę. Llyonaew Sindahal popatrzył na nią przez chwilę, po czym skłonił się dwornie, przykładając opuszki palców do czoła. Kalma zarumieniła się jeszcze bardziej. Mężczyzna zastanawiał się chwilę. Po chwili uderzył w struny i popłynęła pieśń. O miłości.
Już pierwsze dźwięki sprawiły, że Kalma przestała tak bardzo myśleć o zawstydzeniu. Otworzyła szeroko oczy i zastygła w bezruchu, starając się wychwycić każde najdrobniejsze drżenie jego głosu, każdą najmniejszą zmianę melodii. Czegoś tak pięknego nigdy wcześniej nie słyszała. Chciała, żeby ta melodia trwała wiecznie, jeśli nie dłużej. Ale jeszcze nie przegrzmiały ostatnie dźwięki, gdy ojciec zakrzyknął:
- Coś skocznego panie bardzie, potańcujmy! – zerwał się z miejsca, chwycił Juttę i zaczął się z nią obracać, ku uciesze dziewczyny. Po chwili do tych pląsów dołączyły jej siostry i bracia. Skoczna muzyka po tym, co Kalma usłyszała, drażniła jej ucho. Wymknęła się do izby, gdzie głosy były przytłumione. Położyła się, przykryła skórą. Nie spała, próbując jeszcze raz w myślach odtworzyć brzmienie głosu barda i melodię jego pieśni. Cichutko sobie wciąż powtarzała, jakby nie mogąc w to uwierzyć:
- Zaśpiewał tylko dla mnie, specjalnie dla mnie!
W końcu zmorzył ją sen.
Poranne krzątanie matki zbudziło ją wcześnie rano. Znowu została wysłana po wodę. W izbie nie było barda i jego towarzysza. Matka jednak szykowała obfity poranny posiłek, więc Kalma wiedziała, że jeszcze nie odeszli. Czuła dziwne, przyjemne podekscytowanie, jakby bard dopuścił ją do tajemnicy, której nikt inny nie zna. Nucąc wciąż wczorajszą melodię, doszła do studni. Napełniła wiadro. Wracając do chaty, uważnie patrzyła pod nogi. Dlatego nie od razu zauważyła barda, który stał przed domem ze srebrną czarką. Upił z niej trochę wody, podniósł naczynie wysoko i wylał to, co pozostało na ziemię, oddając cześć nowemu dniu i słońcu. Znów onieśmielona poznała, że był poganinem. Zrobiło jej się smutno. Ale zaraz o tym zapomniała, gdyż zauważył ją i uśmiechnął się, przykładając dłoń do czoła.
- Kalma, prawda?- zapytał bardzo cicho.
Kiwnęła głową i po krótkim wahaniu rzekła:
- Pięknie śpiewaliście wczoraj.
Ukłonił się.
- Muszę przyznać, że już dawno u nikogo nie musia…nie śpiewałem aż tyle i tak długo. Dziś już chyba nie dam rady. Za dużo miodu, za mało ćwiczeń ostatnimi czasy. Mam nadzieję, że waści ojciec daruje mi i dziś już nie zechce słuchać pieśni.
Kalma zawstydziła się za ojca. Zauważył to widocznie i powiedział:
- Acras Acrasson to prawy, przyjazny człowiek. Przyjął nas pod swój dach, choć nie jesteśmy chrześcijaninami.
Milczeli chwilę.
- Jak zakończyła się ta smutna historia, o której śpiewaliście wczoraj?
- Tak samo smutno jak się zaczęła.
- Więc proszę nie mówić. Sama ułożę sobie koniec. Szczęśliwy.
- Nie wątpię, że będzie on o wiele ciekawszy niż pierwotna wersja - powiedział całkiem poważnie. Uśmiechnęła się i, spuściwszy głowę minęła go, wchodząc do domu.
Na szczęście ojciec nie nagabywał już gościa o nowe pieśni. Widać było, że wczoraj wypił dużo, bardzo dużo miodu. Podczas porannego posiłku rozmawiano mało.
A potem wędrowcy podziękowali i odeszli. Rodzina Acrassona wyszła przed dom, by popatrzeć jak ich szare sylwetki znikają w kurzawie drobnego, gęstego śniegu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Kardemine · dnia 02.03.2011 10:25 · Czytań: 1525 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: