Oswoiłam się z Belfastem. To nie jest fatamorgana. Sama decyduję o swoim losie. Od lat głaszczę jego szorstką sierść pod włos, co spowodowało, że moje opuszki palców pokilkudziesięciu krwawych przecięciach, stały się nie do zidentyfikowania dla jakiejkolwiek władzy. Dzięki temu spaceruję po krainie deszczowców już bez parasola, wyciągając język, by ugasić pragnienie kapkami ciepłej słoty. Codziennie rano mijam trzech Chińczyków ćwiczących jogę w Botanic Garden. Przechodzę obok butiku pomiędzy University Road a Malone Road. Za plecami zostawiam majestatyczny gmach uniwersytetu i skręcam w prawo, aby nacieszyć się widokiem szyldu Ryans Pub. Idę dalej. Mijam sklepiki, wąskie alejki i szklany budynek Tesco, po czym skręcam w Cadogan Park, gdzie mieści się zarośnięty bluszczem pałacyk Cadogan House, a pod jego dachem umierają starzy, nikomu już niepotrzebni, ludzie.
Wśród płytkich oddechów rezydentów Cadogan House zachłystuję się triumfem życia. Na pierwszym piętrze zostawiam swój wózek (z mopem, czarnym workiem na śmieci, żółtą szmatką do ścierania kurzu, niebieską - do polerowania umywalek, różową - do ubikacji). Siadam na końcu korytarza i wyciągam schowaną pomiędzy papierem toaletowym książkę. Towarzyszy mi grobowa cisza. Większość mieszkańców domu, po intensywnej grze w bingo, konsumuje lunch na stołówce.
Można być wszędzie i nigdzie. Można odnaleźć swój prywatny kąt, jeśli tylko wtoczy się swoje ciało w tryb monotonnego dnia. Tajemnica istnienia. Krótkoterminowe zakorzenienie się w czasie teraźniejszym. Moje imię i nazwisko widnieje na paru papierkach: akt urodzenia, świadectwo chrztu, pierwszej komunii i bierzmowania, dyplom ukończenia studiów, umowa o pracę i mandaty za jazdę bez biletów. Świat usiadł na cuchnącym łajnem karku dzikiego konia i gna do przodu, do przodu, do przodu. Broń Boże do tyłu, a historia ludzkości dryfuje po kontynentach i, jak zacięta płyta, powraca do tych samych muzycznych fraz: wojen, gwałtów, przemocy. Ludzka krew ociekała i nadal ocieka po szkieletach zburzonych budynków. Płynie cienkimi strużkami po murach, bulwarach, łąkach. Dociera w najciemniejsze zaułki ulic, podtapia mola, łamie na pół mosty. Jej słodko-mdławy zapach roznosi się wszędzie, a zdarta przez setki tysięcy lat gramofonowa tafla odtwarza monotonny tryl:
Praca, dom, dom, praca - mantra ludzkości, mantra żywych.
Moim domem jest biały, dwupiętrowy wycinek ze sznura kamienic, tuż przy skrzyżowaniu University Street z Ormeau Road.
Na Ormeau Road znajduje się Winemark - sklep z wściekle bzyczącym dzwonkiem przy wejściu oraz z obsługą w fioletowych koszulach. Winemark odwiedzają emeryci i robotnicy, studenci i Polacy. Największą uwagę przybyłych klientów przykuwają księżycowe wzgórza Guinnessa oraz tłuste flaszki szkockiej whiskey. Polscy konsumenci (w większości przypadków) decydują się na zakup Harpa lub Bavarii.
Belfast - nadgryzione przez wojnę domową soczyste jabłko, które podzielono na dwie nierówne części. Większy kawałek ciągnie się krętymi ścieżkami, od ozdobionej brytyjskimi flagami Shankill Road do wschodniej części miasta, gdzie brytyjskie chorągiewki powiewają na latarniach. Ochłapy jabłecznego miękiszu należą do Irlandczyków - potomków farmerów, którzy pielęgnowali tę ziemię od zarania dziejów. Dlatego też roztoczono nad miastem barwny wachlarz wiary i nienawiści, a jego odzwierciedleniem stały się kolorowe graffiti po obydwu stronach Linii Pokoju - betonowego muru oddzielającego protestancką Shankill Road od katolickiej Falls Road.
Polaków jest tutaj coraz więcej i więcej. Wyrastają jak grzyby po deszczu. Setki małych i dużych Polaczków chichoczą w samolotach, które niosą ich do krainy deszczem płynącej. Tubylcy przeżywają szok. Oto - nie wiadomo skąd i dlaczego - następuje w ich mieście inwazja słowiańskiego narodu. Przez dwadzieścia pięć lat wojny Belfast był zabarykadowanym terytorium. Aż tu znienacka przybywają do niego biali ludzie, mówiący szeleszczącym językiem. Ignorując podziały religijne, wynajmują mieszkania na jakichkolwiek ulicach (często w rejonie protestanckim, ponieważ tam wynajem domu jest tańszy). Zadamawiają się. Znajdują pracę i zostają, a z upływem czasu ściągają w wyspiarskie strony swoje dzieci, żony, mężów.
Polski szturm opanował Belfast. Nikt już ani na Shankill Road, ani na Malone Road nie pomyli podobnie brzmiących słów: Poland, Holland. Nikt już nie zadaje pytań: gdzie leży nasz kraj i czy są tam słonie i drzewa? Szarża polskości atakuje miasto i jest potężna jak trąd. Właśnie otworzono Polskie Stowarzyszenie, dwie agencje pracy z polskimi tłumaczkami oraz sobotnią szkołę dla dzieci z centralnej Europy. Gruby Litwin powołał do życia sklep "Wschód". Od tego momentu rozpoczyna się nowa era lawiny krokietów, bigosu i śledzi w śmietanie.
Główne siedziby "Stowarzyszenia Żywych Tułaczy" znajdują się w living roomach i tylko tam rozprawia się o rodzinnym gnieździe. Wyjechaliśmy po to, aby wrócić, a terminy powrotów są tysiące: następny rok, marzec, październik lub za dwa lata, za trzy, za dziesięć. Matka Polska nas wykarmiła i chce, abyśmy swoje radości i smutki przeżywali wyłącznie w jej ramionach.
Poznałam Polskę. Moja ojczyzna od lat żongluje metaforami na swój temat i przyjmuje przeróżne wcielenia. Zapewne każdy wyobraża ją sobie inaczej, utożsamia z czymś lub kimś w tylko przez siebie rozumiany sposób. "Moja Polska" każdego dnia staje się kimś innym. Pewnego wieczoru przybrała oblicze szarookiego zjawiska, które najczęściej widuję w gumowych rękawicach. Jest nim nikt inny, jak czterdziestoletnia Jola, zmywająca naczynia w ekskluzywnej restauracji The River. Jola szybko nauczyła się podstawowych zwrotów w języku angielskim, takich jak: "plejt, kap, pot, pan, mop baket, brasz, cziken, sup, kejpi, fak off." Jej stanowisko pracy to zmywarka rozmiaru jednoosobowego tapczanu z wajchą, którą można poruszać w dwóch kierunkach: w dół i w górę. Jola, przed włożeniem asortymentu do zmywarki, najpierw oczyszcza talerze z resztek amerykańskich ziemniaków, cuchnących octem. Odpadki wysypuje do tuby, a kości ze steków wyrzuca do kosza na śmieci. W piątkowe i sobotnie wieczory, kiedy to w środowisku kucharzy i kelnerów panuje burdel na kółkach, chaos porównywalny do mitycznego chaosu, pracuje za dwie osoby, a wodospad potu spływa jej po twarzy. W gorącej od kłótni kuchni "kurwy" i "fucky" wydają się być tym samym językiem, a ona zawsze stoi niewzruszona i milczy. Jest bezkonkurencyjną maszyną do zmywania i jednoczenie przystanią ciszy.
Taką ją widzę, taką ją zawsze będę pamiętać.
Jola w swoim życiu spotkała trzech mężczyzn, którzy byli jej kochankami (o tym dowiedziała się polska część pracowników restauracji The River na jednym ze staff party, zorganizowanym w pubie Bridge House. Party zaaranżowano w celu kompletnego upicia się i wspólnego pojednania w pijackim uścisku). Przed rozpoczęciem przemówienia podparła lewą rękę pod bok, a prawą położyła na stole. Mętnym wzrokiem spoglądała gdzieś w dal i nie sposób było odgadnąć, czy obserwuje barmana, czy skrawek ulicy za oknem. Miło było tak patrzeć na nią, jak miota się w myślach, nie wiedząc, czy jej opowieść ma jakiś sens. W ostatecznym rozrachunku powiedziała:
- Mój pierwszy kochanek był Rosjaninem. Tfuuuu - spluwając na niedomytą podłogę, przymknęła prawe oko. Pulchna kelnerka zmierzyła nasz stolik groźnym wzrokiem. - Nazywał się Josza i sprzedawał na targu baterie, kawę i konserwy z kraba. Josza złowił setki naiwnych panienek, upolował i głupią Jolę! Co tu dużo mówić: w kawalerce pod Radomiem zapłodnił mnie i odszedł. Tyle go widziałam! - Spojrzała na mnie wymownie, dając do zrozumienia, że właśnie spuentowała anegdotkę o Joszy. Przytaknęłam, po czym smutno wyszczerzyłam zęby.
- Lata upływały. Dzień był podobny do dnia, rok do roku. Od poniedziałku do piątku pracowałam w sklepie spożywczym, w niedziele chodziłam na poranną mszę, a mój syn rósł zdrowo. Pewnej wiosny w mlecznym barze poznałam wdowca Ludwika. Przed spadnięciem pierwszego śniegu byłam już jego żoną. Ludwik nie dbał ani o mnie, ani o mojego syna. Całe dnie spędzał w kościele, leżąc krzyżem. Na szczęście Pan Bóg zabrał go do siebie. Tfuuuu - gęsta ślina ponownie znalazła się na podłodze, a pulchna kelnerka otworzyła usta jak zdechła ryba. Zatrzymałam wzrok na siedzącej obok mnie Magdzie, którą bardzo zainteresowały nieszczęścia Joli. Takie historie zawsze cieszą się ogromną uwagą, bo któż nie lubi posłuchać, że ktoś inny przeżył gorsze rzeczy niż on sam. Jola odwróciła się w moją stronę. Miałam zdecydowanie łagodniejsze rysy twarzy od ciemnych oczodołów Magdy, osadzonych tak głęboko, że wydawało się, że jest wyciągniętym z worka trupem. Jola przełknęła ślinę, i nachyliwszy się nade mną, przekręciła pupę w bok, mówiąc:
- Po śmierci męczennika Ludwika wyjechałam na wycieczkę do Pragi, gdzie poznałam Pavla z Brna. Co to był za mężczyzna! Szyk! Wdzięk! Szyta na miarę marynarka! Jedynym jego minusem było to, że miał żonę i dzieci. Tfuuu - splunęła na znak zrezygnowania, nikt nie miał wątpliwości, że jej ślinianki pracowały na przyspieszonych obrotach. Pulchna kelnerka udawała, że tego nie widzi.
W egzotycznym drinku kryją się czarne moce, dzięki którym człowiek potrafi streścić w paru zdaniach całe swoje życie. Na oko uznałam, że Jola potrzebuje jeszcze 0,3 litra alkoholu, aby straciła świadomość i nie pamiętała co poniektórych momentów wieczoru. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest postacią tragiczną, typową polską bohaterką.
- Twój zestaw kochanków skojarzył mi się z legendą o Lechu, Czechu i Rusie - powiedziałam, nie do końca wierząc, że pakiet jej amantów był tak narodowościowo różnorodny.
- Ha! Można to i tak interpretować! - zarechotała cicho, poprawiając przy tym, obszytą błyszczącymi cekinami, tunikę. Na widok rudego Toma jej krótkie włosy, koloru dojrzałej pszenicy, zjeżyły się. Ni stąd, ni zowąd wpadła w zachwyt i, nie spuszczając wzroku z młodego Irlandczyka, wyszczebiotała:
- Ada, mówiłaś mi, że gdy byłaś małą dziewczynką, marzyłaś o rudym kochanku. To miasto jest wprost stworzone dla Ciebie! Tutaj znajdziesz go na każdym rogu ulicy. Świeże, rude mięso! - Uśmiechnęła się znacząco.
Moją twarz zalał gorący rumieniec. Na własne życzenie nie byłam z mężczyzną już od ponad roku i nie zamierzałam ponownie gnieść się na leżance z owłosionym, męskim ciałem. Jola skinęła na Toma, który obdarował siedzące przy stoliku towarzystwo ciepłym spojrzeniem i, rozpinając wzrokiem pięć górnych guzików koszuli, którą miałam na sobie, usiadł. Poczułam jego ciepły oddech na karku.
"Jeśli on zacznie mnie podrywać, Jola postara się o to, abym nie dożyła jutrzejszego popołudnia"- pomyślałam. Tymczasem Tom wzniósł do góry kufel, krzycząc:
- Na zdrofie. To our polish team! - Po czym nonszalancko pocałował mnie w rękę, wbijając ostry gwóźdź do mojej trumny.
Cdn.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Adela · dnia 16.03.2011 20:07 · Czytań: 1089 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: