Kilka godzin później przebudziłem się rażony południowym słońcem, które rozrywało moje powieki i kazało wstać. Chwilkę próbowałem unikać drapieżnych świetlików, ale będąc bezradny wobec ich liczebności, wstałem. Rzecz jasna – nie wyspałem się. Spojrzałem na zegarek. Nie wierzyłem w to co ujrzałem. Była 12.15 - byłem spóźniony. Zacząłem się energicznie szykować. Pod nosem burczałem sam do siebie:
- Jedyna osoba, która okazała mi w ostatnich latach odrobinę dobroci, a ja spóźniam się.
W końcu gotowy ruszyłem biegiem w dół zbocza. Biegłem ile tylko siły miałem w nogach. W końcu potknąłem się o wystający korzeń i runąłem, jak porażony przed siebie. Wpadłem w krzaki, które niemiłosiernie mnie odrapały, ale z innej znów strony złapały mnie i nie poleciałem na drzewo, które rosło zaraz za nimi. Wygrzebałem się z krzaków i ruszyłem już nieco spokojniej w stronę miasta. Po kilku minutach byłem już pod domem staruszki. Było mi głupio, bo jak miałem się usprawiedliwić przed kobietą? Co mogłem jej powiedzieć co wymazało by moją winę i hańbę? Chciałem wypaść tak porządnie, a wyszło jak zawsze. Stałem zastanawiając się nad tym co będzie dalej, aż nagle uchyliły się drzwi mieszkania, w których pojawiła się uśmiechnięta staruszka, mówiąc radosnym głosem:
- Jesteś w samą porę.
W głębi ducha ucieszyłem się niewiarygodnie, bo w sumie byłem uratowany, a pani jakby nie zauważyła, że jestem około dwudziestu minut spóźniony. Wyszła z domu zamknęła za sobą drzwi i zaczęła iść ku wyjściu. Ja szedłem za nią. Po chwili staruszka zatrzymała się i spojrzała podejrzliwie w moją stronę. Chwilę mnie oglądała, jakby czegoś się doszukiwała. Jej twarz na przemian marszczyła się i rozluźniała. Nagle wyrywając się z mimicznej rutyny zaczęła się głośno śmiać. Jej policzki falowały, a usta mocno rozwarte pokazywały pożółkłe czasem zęby, które swoje w życiu już dostały. Patrzyłem na kobietę niepewnym wzrokiem, bo nie wiedziałem o co może jej chodzić? Po chwili jednak przemówiła rozbawionym głosem:
- A ty co czołgałeś się przez krzaki, że całą czuprynę masz w liściach?
Słysząc to zacząłem nerwowo przeczesywać swoje włosy. Poczułem wstyd i jak mogę się domyślać moją twarz zdobiły teraz dwa czerwone rumieńce. Starsza pani widząc, że się zestresowałem powiedziała spokojnym głosem:
- No dobrze, już dobrze nie ma powodów do takiego wstydu. Przepraszam trochę zbyt spontanicznie zareagowałam. Daj już spokój tym liściom i chodź za mną.
- Idę. – powiedziałem nadal trochę stremowany, ale bez wątpienia trochę uspokoiły mnie słowa staruszki.
Powędrowałem za nią jak nakazała. Stanęliśmy przed komórką. Kobieta otworzyła ją i powiedziała życzliwym głosem:
- Oto twoje zadanie. Weź to wiaderko napełnij je drewnem i przynieś mi do domu.
Jak tylko skończyła mówić obróciła się i wolnym krokiem poszła w stronę mieszkania. Ja wszedłem do komórki i zacząłem wybierać pojedyncze drewienka. Gdy skończyłem zacząłem się rozglądać po pomieszczeniu. Zauważyłem, że jest tu dużo nieporąbanego drewna. Wpadłem na pomysł, że mogę przecież porąbać wszystkie te klocki. W końcu obiecałem pomóc, a więc chwyciłem za siekierę i zacząłem robotę. Zajęło mi to jakiś czas, bo drewna było więcej, niż mi się wydawało, ale nie spieszyło mi się, a więc nie było problemu, mogłem spokojnie dokończyć co zacząłem. Gdy skończyłem poukładałem wszystko tak, by w komórce panował względny porządek i zadowolony z siebie ruszyłem do staruszki. Ledwo wszedłem do zacienionej klatki i już miałem pukać, gdy nagle drzwi otworzyły się, a w nich pojawiła się uśmiechnięta radośnie postać. Wykrzyknęła wesołym głosem:
- No cieszę się, że już skończyłeś!
Podskoczyłem przerażony dynamiczną wypowiedzą kobiety. Na mojej twarzy królował grymas zdziwienia i delikatnego przerażenia. Szybko starałem się go opanować, ale nie dało się ukryć, że staruszka w pełni mnie zaskoczyła. Całe szczęście, że nie wypuściłem z rąk drewna, które niosłem jej do mieszkania. Uśmiechnąłem się tylko nic nie mówiąc. Wszedłem do izby. W kącie przy okopconej ścianie stał piec. Zaraz obok na resztce drewna położyłem nową porcję, tak by kobieta mogła stale dokarmiać, nie znającego sytości ognistego potwora. Stanąłem i zacząłem się rozglądać po całej kuchni. Było to dość małe pomieszczenie. Panował w nim cień to chyba ze względu na ustawienie okienka, które nie dość, że małe to jeszcze bardzo rzadko odwiedzane przez słońce. Ogólnie mieszkanko było schludne, choć odchodząca ze ścian farba dawała do zrozumienia, że od dawna tym domem nie zajmował się żaden mężczyzna. Stałem tak chwilkę dokładnie wszystko obserwując. Dopiero gdy kobieta powiedziała do mnie ocknąłem się.
- A ty co tak stoisz jak słup soli i się gapisz, co? Lepiej siadaj do stołu i jedz! – warknęła stanowczo babcia, a ja pokornie zrobiłem co mi poleciła.
Po chwili staruszka podała mi talerz gorącej zupy. Swoją drogą już nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem cokolwiek ciepłego, a co dopiero zupę? Zacząłem jeść. Kobieta patrzyła się na mnie dziwnym spojrzeniem. Starałem się jednak jeść i nie zwracać na nią uwagi, ale co jakiś czas próbowałem pojąc dlaczego ona na mnie tak zerka. W końcu zrozumiałem. Nie zauważyłem tego, ale ja nie jadłem, ale żarłem. Zachowywałem się jak głodzony pies, który wreszcie dorwał się do miski. Gdy to zauważyłem spojrzałem w jej stronę i delikatnie się uśmiechnąłem wycierając brodę i usta, po których spływała zupa niechlujnie wprowadzana do moich ust. Kobieta powiedziała zatroskanym głosem:
- Spokojnie młodzieńcze spokojnie, jak będzie trzeba to mam jeszcze cały gar. Nie śpiesz się. – zaczęła się śmiać gimnastykując przy tym swoją mimikę licznymi skurczami i rozkurczami mięśni twarzy. Ja wróciłem do jedzenia pamiętając jednak o tym, by stopować swój apetyt. Gdy skończyłem kobieta już stała przy mnie i wyciągała rękę chcąc zabrać talerz. Oczywiście błyskawicznie jej go oddałem. Po chwili wróciła z nową, gorącą, doskonale pachnącą porcją, którą w ciągu ułamka sekundy opróżniłem. Trochę się zasmuciłem, bo mój głód jeszcze nie został zaspokojony, a pani nie zamierzała jeszcze mnie poczęstować. Ten stan trwał chwilę, bo zaraz poczułem zapach schabowego, którego mimo, że tak dawno już nie jadłem, pamiętam doskonale. Kobieta ku mojej ogromnej radości, zaserwowała mi na stół pełny talerz. Zjadłem go i byłem pełny. Staruszka usiadła przy stole naprzeciwko mnie i powiedziała spokojnie:
- Mam nadzieje, że się najadłeś?
- Ojj... – westchnąłem z przejedzenia - Nawet nie wie pani, jak mocno. – uśmiechnąłem się, a wytwór mojej twarzy był w stu procentach odbiciem mojej duszy, bo cały się radowałem. Stało się coś o wiele bardziej istotnego, niż to że zjadłem obiad. Po raz pierwszy od kilku lat odnalazłem z kimś więź. Taką zwyczajną, że ja zrobiłem coś dla kogoś, a ten ktoś troszcząc się o mnie zrobił coś dla mnie.
- No to cieszę się bardzo! – powiedziała energicznie staruszka i wstała od stołu. Wzięła ode mnie puste talerze i ruszyła w stronę zlewu. Widząc to zerwałem się z krzesła i podbiegłem do niej mówiąc:
- Niech pani nie myje ja się tym zajmę, a pani niech sobie usiądzie i odpocznie.
- Daj spokój młodzieńcze jeszcze mam dość siły. – powiedziała stanowczo babcia. Ja jednak nie odpuściłem i skontrowałem jej wypowiedź, reagując na jej stanowczość ciepłym i delikatnym głosem. Powiedziałem:
- I tak już dość pani dla mnie zrobiła. Proszę pozwolić mi mieć choć taki w tym obiedzie udział.
Staruszka oddała mi talerze i poszła usiąść, tym samym dając mi możliwość częściowego zadośćuczynienia. Mycie talerzy i garów zajęło kilka minut. Starałem się przy tym bardzo, bo nie chciałem dać kobiecie jakiekolwiek podstawy do tego by o mnie źle pomyślała. Gdy skończyłem obróciłem się i spojrzałem na to co robi babcia. Okazało się, że przysnęła w ciągu tych kilku minut. Postanowiłem, że nie będę jej budził. Poczekam trochę dam jej się zdrzemnąć w końcu napracowała się staruszka i w pełni należy jej się odpoczynek. Usiadłem więc przy stole. Oparłem łokcie o stół i patrzyłem na śpiącą staruszkę. Zacząłem obserwować mimikę kobiety, a był to dość ciekawy widok, gdyż jej twarz wyginała się w różne miny, jakby mówiła bez słów, ale na pewno oddawała w ten sposób emocje, które w niej się tliły. Być może po prostu było to spowodowane snami, które stwarzała podświadomość, by dać kobiecie chociaż we śnie oderwać się od życia codziennego, które z dnia na dzień coraz bliższe końca coraz wolniej płynie. Swoją drogą ciekawe co przeżyła, bo lat tak na oko ma przynajmniej z siedemdziesiąt, a kto wie może nawet i więcej. Nagle staruszka zaczęła się wiercić i coś mamrotać pod nosem. Trochę się przestraszyłem bojąc się, że coś się dzieje, ale po chwili widząc, że uspakaja się uświadomiłem sobie, że po prostu coś się jej przyśniło, a więc nie ma powodów do niepotrzebnej paniki. Dalej snułem domysły o jej przeszłości. Chciałem patrząc na nią i na jej dom wywnioskować o jej osobie. Dziwne było to, że w mieszkaniu nie było żadnego zdjęcia. Czyżby kobieta była całkowicie samotna? Nie ma żadnych wnuków, ani nikogo, kto by się nią mógł zająć i pomóc? Na samą myśl o tym poczułem smutek. Żal mi było kobiety, bo dobrze wiem co to samotność, ale nie wyobrażam sobie być samemu w starczym wieku. Strasznym musi być oczekiwanie śmierci w samotności. Choć z innej znów strony łatwiej jest odejść, gdy wie się, że nikt nie będzie płakał po tobie. Z innej znów strony być może właśnie w zaświatach czekali na nią jej bliscy? Przecież to niemożliwe, żeby kobieta nie miała nikogo. Musi mieć choćby rodziców, którzy co prawda już najpewniej nie żyją, ale byli przy niej, gdy stawiała pierwsze kroki. Siedziałem tak wpatrując się w jej twarz, aż w końcu i mi oczy się zamknęły. Nie do końca wiedząc kiedy, ale zasnąłem. Obudził mnie dźwięk dochodzący zza moich pleców. Przestraszony zeskoczyłem z krzesła. Okazało się, że to staruszka już się obudziła i krzątała się po kuchni. Moje impulsywna reakcja wywołała strach u kobiety, która stanęła na baczność. Muszę przyznać, że była to śmieszna sytuacja dlatego też po chwili śmialiśmy się głośno. Powiedziałem roześmianym głosem:
- Ale mi pani strachu napędziła.
- Powiem ci, że czuję dokładnie to samo co ty. – odrzekła kobieta śmiejąc się na cały głos.
- Wie pani co ja już pójdę sobie, bo i tak zbyt dużo już zabrałem czasu.
- Czy ja ci młodzieńcze wyglądam na kogoś kto ma mało czasu? – zapytała staruszka przeszywając mnie swoim penetrującym spojrzeniem, którego szczerze mówiąc się bałem, bo wiedziałem, że bez problemu może odczytać w moich oczach wszystko co tylko chce. Uciekłem wzrokiem w bok i powiedziałem:
- Ja jutro do pani przyjdę. Narąbie drewna i pomogę zrobić co będzie trzeba, dobrze?
- No oczywiście. – odpowiedziała uśmiechnęła się okazując swoje zadowolenie – Dziękuję ci bardzo za to, że dziś mi pomogłeś to było bardzo miłe. Niech Bóg ci to wynagrodzi. – powiedziała rozczulając się.
- To ja dziękuję pani za wszystko. Za to, że pomogła mi pani wtedy, za to , że zatrzymała pani moje puszki i w ogóle za wszystko co zrobiła pani dla mnie, bo wszystko to było dobrem, którego już dawno nie odczuwałem na własnej skórze.
- Przyjemność po mojej stronie. – powiedziała uśmiechają się ciepło.
Odwzajemniłem uśmiech i powiedziałem radośnie:
- W takim razie do zobaczenia jutro!
- Do widzenia młodzieńcze! – pożegnała mnie staruszka odprowadzając wzrokiem do momentu, aż zniknąłem za drzwiami.
Wędrowałem w stronę swojego domu. Byłem szczęśliwy, po wielu latach po raz pierwszy czułem w sobie ciepło. Nie chodzi o ciepło fizyczne, ale takie zwyczajne, ludzkie, płynące z serca. Nie wiedziałem tylko z czyjego serca ono płynęło, z mojego, czy z babcinego? Moje zmysły jakby straciły czucie. Nie byłem jak dzikie zwierze, które idzie ostrożnie z każdej strony wypatrując zagrożenia. Ja po prostu szedłem myśląc, a nie bacząc na to co dzieje się w około. Ten cały stan był jednak tylko momentem, bo już po chwili zostałem otrzeźwiony jednym widokiem. Co takiego niezwykłego zobaczyłem? Otóż zobaczyłem ludzi i może wydawać się to naprawdę dziwne, ale nie myśląc dużo po prostu zacząłem biec. Biegłem tak w sumie do momentu, gdy dotarłem do skraju lasu. Wtedy się zatrzymałem i spojrzałem za siebie. Byłem zdyszany i ze zmęczenia ledwo co trzymałem się na nogach. Zacząłem się zastanawiać przed czym uciekałem. Doszedłem do wniosku, że zwiewam przed czymś w rodzaju cienia, który przeraźliwie, krok w krok, szedł za mną, a im szybciej uciekałem tym bliżej był. Ten szary duszek to mój strach. Ta myśl nieco mnie przeraziła. Zadałem sam sobie pytanie – Czy ze mną jest już, aż tak źle? Chyba nie doszedł bym do takich wniosków gdyby nie to, że przez chwilę byłem w pewnego rodzaju sielance, a później nagle jakby ktoś ściągnął mi różowe okulary, a ja dostałem rzeczywistością po oczach.
Trzeba przyznać, że wszystko cokolwiek przeżyjemy zapisuje się na naszej psychice. Nie ma mocy, która może wymazać to czego doświadczyliśmy, bo nawet jeśli zapomnimy samo wydarzenie to zawsze pozostaje w nas pewna cecha - na przykład mój strach przed ludźmi i wymuszona ostrożność przy kontaktach z nimi. Taki już pewnie zostanę do końca życia...
Gdy tylko złapałem oddech zacząłem iść spokojnie w stronę szałasu. Razem ze spadkiem tętna uspokajały się moje myśli, stając się coraz bardziej normalne. Normalne? Na samą myśl o tym, zacząłem się głośno śmiać. Zawsze byłem inny, wyalienowany i zawsze podejmowałem takie decyzje, które mniej lub bardziej spychały mnie na margines ludzkości. Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo zawsze w pewnym sensie lubiłem życie w samotności. Stanie na boku i wpatrywanie się w rzeczy, które tylko ja widziałem lub, które tylko ja chciałem dojrzeć. Moje życie było jedną wielką wędrówką, a ja za każdym razem stawiany przed pytanie, czy idę, czy zostaję. Podejmowałem decyzję o tym pierwszym. Powiem szczerze, że długo szukałem kresu swojej wędrówki, bo przecież o to właśnie chodzi w życiu - znaleźć cel, a żeby to zrobić trzeba iść. Tak właśnie zawsze myślałem, ale w końcu samo chodzenie stało się sensem mojej wędrówki. Jak widać doszedłem tu, gdzie teraz stoję. Jestem dzikusem w poszarganą psychiką. Człowiekiem z gór, którego wytykają palcami. Kiedy myślałem, że wiem co robię, że zaplanowałem to gdzie idę. Dziś zdaje się, że zabłądziłem, gdzieś między życiem, a jakąś dziwną robinsonadą. Czasem myślę, że mógłbym wrócić...
Muszę przygotować się i trochę przespać, bo w nocy znów będę musiał iść do pracy. Co prawda nie czułem głodu. Właściwie to nie wiem kiedy ostatnim razem byłem tak syty. Życie jednak nauczyło mnie, by nie ufać chwili i by zawsze robić to co należy do naszych obowiązków. Wtedy gdy zawiedziemy się na kimś i upadniemy, to jest szansa na to by powstać i móc wrócić do swojego życia. Takim zwykłym przykładem na potwierdzenie tego o czym mówię jest jedzenie. Dziś zostałem nakarmiony, ale lepiej w nocy się zaopatrzyć w pokarm, bo co jeśli staruszka jutro już nie będzie taka gościnna? Wtedy wrócę do domu i będę głodny. Dlatego właśnie trzeba zawsze być gotowym na każdą ewentualność. Po prostu nie można pozwolić sobie na zachłyśnięcie się chwilą, bo później przez długi czas można mieć problem z normalnym oddychaniem. Można uznać, że jestem skrajnie nieufny, ale czy może być inaczej skoro dostałem od życia taką szkołę jak mało kto? Stąd chyba to moje wyczulenie i skrajna nadwrażliwość. Nic więcej na swoje usprawiedliwienie nie mam.
Gdy już byłem przy szałasie nie tracąc czasu zdjąłem koszulę i spodnie. Złożyłem je w kostkę i położyłem na stole, a sam skierowałem swoje kroki w stronę łoża. A tu nagle słyszę jakiś szelest i dźwięk, jakby ktoś buszował w moim szałasie. Zląkłem się, jak to zresztą miałem w zwyczaju i schowałem się za stół. Swoją drogą cała ta sytuacja musiała wyglądać komicznie. Stary koleś przestraszony chowa się za stołem, jak mała dziewczynka. Na chwilę tajemnicze dźwięki ustały. Wychyliłem się zza stołu i zacząłem skradać się w stronę szałasu. Szedłem na paluszkach omijając każdy jeden patyczek, żeby broń Boże, któryś nadepnięty nie pękł lub nie zaszeleścił, bo wtedy rzecz jasna, mój kamuflaż poszedł by w czorty, a ja sam bym był spalony. Oczywiście nie udało mi się być w pełni tajnym. Gdy dotarłem do ściany szałasu wychyliłem się trochę i spojrzałem do środka. Zacząłem niepewnie rozglądać się, ale nic nie mogłem dostrzec. To było dziwne. Przecież słyszałem dźwięk i pewne było, że ktoś jest w środku. Chwilę stałem i wpatrywałem się, ale gdy po kilku chwilach nic się nie działo stwierdziłem, że to tylko moja wybujała fantazja, tworzy jakieś dziwne rzeczy. Obróciłem się by rozejrzeć się w około, jak to stwierdziłem „zrobię to tak na wszelki wypadek”. Nagle zza pleców doszedł mnie szelest. Stałem jak sparaliżowany. Nie uciekałe, sam nie wiem dlaczego. Może podświadomie wydawało mi się, że jak będę stał to pozostanę niezauważony. Głupie to było, czyż nie? Przykre to, ale taką mam już metodę... Ale powiedzmy, że wtedy myślałem mało racjonalnie i nie wiem może to trochę wina zmęczenia albo kto wie czego. W końcu postanowiłem się obrócić i spojrzeć strachowi w oczy. Zrobiłem to naprawdę delikatnie. Ten spokój miał być sposobem na pozostanie w bezruchu (po raz kolejny niezły absurd wymyśliłem). Gdy w końcu ruchami - typu kameleon, obróciłem się i zobaczyłem jak koc leżący na moim łóżku porusza się. Błyskawicznie zamknąłem oczy tak jakbym miał dzięki temu zniknąć tak, jak zniknął w moich oczach obraz. Ciekawe jest to, że czasem myślimy, że skoro my nie widzimy to i nas nie widzą. Powoli jednak odważyłem się uchylić powieki i spojrzeć mojemu przerażeniu w oczy. Nie uwierzycie, ale zamiast niebezpieczeństwa zobaczyłem, jak spod koca wychyla się mały rudy łepek wiewiórki, która widząc, że ją widzę błyskawicznie wskoczyła z powrotem do swojego ukrycia. Muszę przyznać, że byłem dość mocno zszokowany. Szybko jednak moje zaskoczenie zamieniło się w radość. Śmiałem się z całej tej sytuacji, a najmocniej chyba z siebie samego, bo bałem się panicznie wiewióreczki, a jak na ironię ona wystraszyła się mnie o wiele bardziej. Jakby na to spojrzeć jej oczami to ja byłem agresorem i kimś kto chce zrobić jej krzywdę.
Podszedłem do legowiska i podniosłem koc. Zwierzątko zamarło w bezruchu. Wiedziała, że ją widzę, ale miała nadzieję, że może, jakimś tylko jej znanym cudem, pozostanie niezauważona. Zacząłem się śmiać, bo moment wcześniej musiałem wyglądać podobnie jak ta wiewiórka, a ponoć człowiek wyrósł daleko ponad inne ssaki. Jak by nad tym chwilę dłużej pomyśleć to muszę przyznać, że między mną, a tym malutkim stworzonkiem było niewiele różnic, a już na pewno w momencie, gdy odczuwamy strach. Gdy emocje biorą nad nami kontrolę to właśnie wtedy wracamy do instynktu, a ten od milionów lat pozostaje niezmieniony.
- No już malutka nie bój się, nic ci złego nie zrobię.
Wiewiórka zerwała się z miejsca, w którym stała i zaczęła biegać w kółko. Po chwili zatrzymała się. Podniosła niepewnie łepek do góry i spojrzała w moją stronę tak, jakby analizowała, czy moje zapewnienie o pokoju są prawdziwe, czy też mam zupełnie odmienne plany. Widząc niepewność wiewiórki powiedziałem raz jeszcze, ale i wiele cieplejszym głosem, chcąc w ten sposób przekonać ją o swoich dobrych intencjach.
- No maluchu nie bój się, spokojnie.
Ruda spojrzała na mnie swoimi malutkimi czarnymi oczkami, które jak tyci, czarne ping-pongi wystawały z jej oczodołów. Patrzyła dokładnie w moje oczy. Cały czas była czujna, ani na chwilę nie przestawała wymachując na około uszami, jak słuchowym peryskopem.
- No już odchodzę, a ty chodź za mną i będziesz wolna.
Wyszedłem bardzo powoli z szałasu. Wiewiórka stała i patrzyła na mnie swoimi ślepkami. Myślę, że nie robiła gwałtownych ruchów, bo ja takich nie robiłem. Pozostawaliśmy w sojuszu i w pewnego rodzaju zaufaniu. Muszę przyznać to było miłe uczucie. Chwilę po tym, jak opuściłem szałas, mała wolnym krokiem zaczęła iść ku wyjściu. Co chwilę oglądała się na około wyszukując zagrożenia, które mogło się czaić tuż za rogiem. Była tak zafrasowana i ostrożna, że aż sam poddając się tym uczuciom spojrzałem, czy za namiotem niczego lub nikogo nie ma. Nikogo nie było co wywnioskowała też mała, bo moment później zerwała się do biegu i wskakując na pierwsze napotkane drzewo, wspięła się na samą górę. Wiedziała, że tam jej nie zagrażam. Odprowadzałem ją wzrokiem, gdy przeskakiwała z drzewa na drzewo. Kiedy była bezpieczna przystała na chwilę i spojrzała w tył, jakby chciała upewnić się, że jej nie gonię. Można by to odebrać też w ten sposób, że wiewióreczka obejrzała się za mną i na jakiś nasz między gatunkowy sposób pożegnała się. Widząc to krzyknąłem roześmiany:
- Wpadnij jeszcze kiedyś, jak będziesz w pobliżu.
Zdaje się, że zaczynało mi mocno brakować towarzystwa, skoro zacząłem już gadać do zwierząt, a samo mówienie do nich nie jest złe, bardziej przerażające jest to, że gadam do obcych zwierząt!
Położyłem się w końcu na swoim legowisku. Leżałem jakiś czas nie mogąc zasnąć. Najwyraźniej rozbudziła mnie cała ta sytuacja z wiewiórką. Myślałem nad tym w jaki sposób można by ją zachęcić do częstszego odwiedzania mnie. Bez wątpienia przydałby mi się jakiś przyjaciel, a ona swoim energicznym zachowaniem wprowadzała, by w moje ponure życie, mnóstwo ożywienia. Wkrótce temat rudej wyparły inne tematy. Można je nazwać tematami nieco mniej przyziemnymi. Rozważania, które ciągną się za mną całe moje życie. Jedna część mnie myśli i żyje tymi myślami. Inna natomiast żyje tym co jest w około, nie zastanawiając się nad głębszym sensem życia. Trzeba przyznać, że to właśnie ta pierwsza część uczyniła mnie samotnikiem i zepchnęła mnie na drogę, którą podążam. Drogą? Lepszym określeniem miejsca, w którym się znajduje jest - bezdroże. Staram się jednak nie narzekać. Skoro raz coś wybrałem to powinienem konsekwentnie podążać do celu. Coraz częściej jednak zaczynam się zastanawiać co jest celem. Można to wszystko ocenić tak, że zwyczajnie się zagubiłem.
Reasumując tych kilka zdań, które trudno złożyć w całość powiem tak - rządzą mną dwie osoby. Jedna płytka, druga głęboka. Dziś do głosu dochodzi ta druga, a więc nie mogąc uciec przed samym sobą po prostu analizuję myśli, które przewijają się przez moją głowę. Jest takie jedno miejsce. Można je nazwać moją świątynią, do którego udaję się w takie dni, jak ten. To miejsce to wielki, stary i piękny grab. Natknąłem się kiedyś na niego podczas jednej ze swoich wędrówek w poszukiwaniu grzybów. Sam nie wiem ile ma lat, ale na pewno dużo. Średnica jego pnia jest tak duża, że trzy osoby nie byłby w stanie go objąć. Zawsze idę w jego stronę i rozmyślam, gdy do niego docieram chodzę w kółko lub wchodzę na jeden z konarów i tam siedzę. To właśnie tu, w obecności tego staruszka, który nie jedno już przeżył, czuję się taki spokojny i emocjonalnie opanowany. Wychodzi na to, że dziś zamiast odpoczywać będę musiał udać się na przechadzkę. Gdy dotarłem do celu, zacząłem wspinać się gałąź po gałęzi. W końcu dotarłem do miejsca, w którym zawsze przesiaduje. Dziś jednak postanowiłem spróbować wejść wyżej. Było to nieco niebezpieczne, ale nie czułem strachu co jest dość charakterystyczne dla takich myślących dni. Musiałem dokładnie wymierzać swoje ruchy, ponieważ niektóre z gałęzi były spróchniałe i mało im było trzeba by się połamały pod ciężarem mojego ciała, a razem z nimi ja. Gdy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, postanowiłem zająć jedną z nich i usiąść. Jak się okazało z tego miejsca miałem doskonały widok na miasto. Nie żeby jego widok dawał mi taką radość. Chodzi o to, że siedząc tu tak, jakby nad tym wszystkim, poczułem się wolny. Czasem myślę, że nie tylko mi zdarza się taka myśl, że jestem ptakiem, który leci i na skrzydłach wolności zwiedza zakątki świata. Mój świat w pewnym sensie zamyka się tylko do tych lasów i tego miasta. Wyobrażam sobie, że jestem albatrosem lub chociaż mewą i wybieram się na zwiad w miasto.
Kiedyś wymyśliłem taką zabawę. Sam nie wiem skąd taki pomysł się we mnie znalazł, ale reguły tej gry są proste. Trzeba sobie wyobrazić, że jest się ptakiem. Ten jednak różni się jedną rzeczą od innych, zwyczajnych ptaków, otóż on na jedno oko widzi dobre rzeczy, a na drugie złe. Można założyć, że lewe oko to dobre, a prawe to złe. Gdy widzi coś dobrego wtedy prawe oko się mruży, a gdy złego wtedy lewe się zamyka. Pod koniec sumuje się ile razy zwierze mrugnęło lewym, a ile prawym okiem. Ważne jest założenie, że oczy te są obiektywne. Gdy więcej prawym to znaczy, że widok, który oczy te miały okazję widzieć więcej widoków miłych i dobrych. Gdy sytuacja jest odwrotna oznacza to, że widok był pełen złych rzeczy. I tak ptak leci poprzez wszystkie zakamarki miasta, ale wszystkie te ładne i te brzydkie, ciemne i jasne, bez żadnych wyjątków. Pomyślałem żartobliwie:
- Dziś chyba znów się przelecę.
Chwilę później już kołysałem się niesiony prądami powietrza. Czułem wolność, która delikatnie masując moje skrzydła, niosła mnie w wymarzonym kierunku. Kilka sekund później zieleń, która jeszcze do niedawna wypełniała pole widzenia zaczęła zamieniać w szare prostokątne plamy, które nie zachęcały do dalszego zwiedzania, ale leciałem dalej. Zszedłem nieco niżej by widzieć dokładniej. Zamknęło się oko lewe, gdy zobaczyłem, jak sterta śmieci z jakiegoś śmietnika pcha się na jedną z łąk, która była już prawie w całości wypełniona plastikowymi, różnobarwnymi kwiatkami syntetyków, które prędzej, czy później dadzą złowrogi dla środowiska plon. Wszystko dlatego, bo komuś się nie chciało zrobić tego co do niego należało. Później na chwilę zamknęło się oko prawe, a otworzyło się lewe widząc, jak pewna osoba starała się uporządkować cały ten syf, który ktoś inny pozostawił. Był to gest miły, pełen dobrych intencji. Szkoda, że brudzi tak wielu, a sprzątać chce tylko jeden. Leciałem dalej przeciskając się między budynkami.
Ponownie zamknęło się oko prawe, gdy zobaczyłem coś czego nic na całym świecie nie może przyćmić. Widziałem dwoje ludzi młodzieńca i dziewczynę. Siedzieli na ławce i tulili się do siebie. Był to obrazek prawie jak z romantycznego filmu. Choć może zbyt szybko na opinie, ale wydawali się na szczęśliwych, a uczucie takie może dać tylko miłość nie fizyczna, a miłość prawdziwa, która powoduje, że lgną do siebie dwie dusze, a nie dwa ciała. Widok ten cieszył, bo chyba w ostateczności to właśnie miłość przetrwa najgorsze czasy, a więc to chyba w niej jest nasza nadzieja. Lecę dalej nad placem zabaw. Tutaj zawsze było tak gwarno, a teraz? Teraz widok jakby z innego obrazka. Dzieci jest mniej, a przynajmniej w tym mieście. Bez maluchów świat staje się smutniejszy. One są nadzieją ludzkości, a bez niej ludzkość zaczyna myśleć o tym co dziś bez uwzględnienia tego co jutro. Wszystko to jest wpisane w naszą naturę, ale co gdy natura nazwana ludzką staje się coraz mniej naturalna? Co gdy zachowania homo sapiens nie pokrywają się z zachowaniem świata. Ludzkość jest czymś na podobieństwo raka, który będąc częścią ciała, zaczyna wyjadać je kawałek po kawałeczku. Czy istnieje jeszcze nadzieja? Na widok ten nie mruży się żadne z oczu, bo czasem myślę, że lepiej by było, jakby gatunek ludzki wyginął, wtedy świat odzyskał by równowagę. Z innej jednak strony należy dawać szansę i kto wie może my mimo, że tak wiele prób już zmarnowaliśmy, zasługujemy nadal na to by istnieć. Nie mnie to oceniać, stąd i nie wiem, czy zły to jest, czy dobry widok. Czas zapewne pokaże.
Lecę dalej mijając wierzę starego kościoła. Tynk obsypuje się z niego, ale on stoi nie dając nawet na chwilę zapomnieć o swojej wysokości. Bez wątpienia jest to najwyższy budynek w okolicy. Jego strzelisty dach bez dyskusji pozwala na stwierdzenie, że dotyka Nieba. Omijam go zataczając łuk. Teraz znajduję się nad cmentarzem, który przemawia do mnie przeszłością i zapomnieniem. Tyle zabłąkanych dusz spacerujących w kole beznadziei, bo czy istnieje możliwość zauważenia czegoś, czego nie widać? Smutny to widok, gdy duch nie może pozostawić ciała i odejść gdzie iść powinna. Zaraz za cmentarzem jest coś co jest odgrodzone od reszty miasta murem. Ludzie z okolicy nazywają to cmentarzyskiem. Dlatego tak? Jest to dawno zapomniana dzielnica. Kiedyś były tu fabryki pełne robotników, gdy te upadły całe miasteczko zaczęło pustoszeć na taką skalę, że teraz między gruzami przewijają się tylko pojedyncze cienie ludzi. Wszyscy oni są wyrzutkami takimi jak ja. Jakiś czas tam właśnie mieszkałem, ale miejsce to przygniatało mnie. Cała ta wszechobecna szarość, sypiące się kamienice, wszędzie obecny grzyb mocno dawało do zrozumienia, że nie ma nadziei, a to właśnie ona jest źródłem życia. Wyniosłem się stamtąd, ale wielu zostało. Bez wątpienia na samą myśl o tym miejscu moje lewe oko, mruży się nawet na chwile nie mogąc uchylić powieki i choć spróbować podglądać.
Szczerze mówiąc nie mam żadnych dobrych wspomnień związanych z tym miejscem. W sumie to może jest jedno. Jest to nie tyle co wspomnienie, ale uczucie bliskości, które miałem w sobie mieszkając w tym miejscu, ale o tym innym razem...
Niedaleko stąd poza granicami cmentarzyska jest jednak jedno miejsce, które stanowi pewnego rodzaju kontrast dla dzielnicy sąsiadującej. Jest to kilka ulic, które charakteryzują się wyjątkową, jak na to miasto ilością zieleni. Przy ulicach tych są posadzone drzewa, które od wielu pokoleń walczą,o prawo bycia, z betonowymi potworami, które nie ułatwiają im tego zadania. Kasztany dają sobie jednak radę i całe szczęście, bo dają tej okolicy coś w rodzaju oazy na pustyni. Lubię to miejsce oko lewe mam, więc szeroko otwarte. Wznoszę się teraz wysoko ponad miasto. Chcę je ogarnąć w całości. Nie jest to łatwe biorąc pod uwagę, że granice jego są dość rozległe. Lecę, więc wyżej, aż w końcu osiągam to co chciałem. Obraz przedstawia różnobarwny placek, który przede wszystkim wyróżnia się odcieniami szarości. Wszystko wygląda, jak szara wyspa na oceanie zieleni. Jeśli mam być szczery to widok ten wygląda jak nowotwór na zielonych płucach świata. Wracam na drzewo, z którego wystartowałem. Znów jestem człowiekiem.
Łatwo jest wyliczyć, że moje obiektywne oko wskazało, że więcej widziałem złego, niż dobrego. Muszę jednak przyznać, że mimo iż starałem się, jak mogłem by moja ocena była obiektywna to chyba w pełni, nie jestem w stanie wyzbyć się tego co we mnie drzemie. Nie potrafię tak całkowicie porzucić uczuć, wspomnień i skojarzeń co do tego miasta. To jest właśnie powód dla którego nie potrafię być obiektywny. Czy ktokolwiek jest w stanie dokonać obiektywnej oceny czegoś co siłą rzeczy jest jego częścią? Ja nie potrafię. Myśląc nad tym wszystkim, doszedłem do wniosku, że ja chyba zawsze widziałem wszystko na szaro. Nie rozróżniałem kolorów tak, jakbym był daltonistą z tym, że moja choroba powodowana była nie wadą genetyczną, ale psychiczną. Chyba gdzieś kiedyś przekroczyłem pewną granicę zza, której nie da się wrócić albo może i da się wrócić, ale ja po prostu nie wiem jak to uczynić? Tak właśnie się dzieje, gdy człowiek idzie po krawędzi i zbyt długo odkłada wybór. Później nagle ten przydzielany jest mu losowo, a człowiek taki leci w tą stronę, w którą akurat wieje wiatr. Ze mną dokładnie tak było. Czy żałuję tego? Są dni, że wołam o pomstę do Nieba, ale zazwyczaj staram się przyjmować dzień, takim jakim jest. Nie można cały czas żyć w presji, że czegoś się nie dokonało, że gdzieś się zbłądziło. Znaczy się obciążenie zawsze będzie taka podświadome mimo, że nie ma oczu znajomych, przyjaciół, które by motywowały do działania i zmiany swojego losu. Jestem sam i jedyną motywacją jest zimna noc, głód i inne takie typowo fizjologiczne sprawy, co jakiś czas zagłuszane moimi ideałami, które mimo, że dawano już się wypaliły, przypominają o sobie w różny zazwyczaj gnębiący sposób. Myślę, że dla wielu z was jestem tylko zwykłym popaprańcem, który kiedyś tam sobie upadł, a później nie będąc na tyle silnym, by się pozbierać trwa na dnie, gdzie zresztą jest miejsce takich jak ja. Muszę przyznać, że w pewnym sensie i macie rację, ale jest jeszcze coś. Jestem po prostu człowiekiem, który szuka swojej drogi, swojego sposobu na życie. Próbuję mimo nieudanych, zmarnowanych szans. Staram się żyć z tym co mam. Owszem może i nie walczę, ale na pewno nikt nie może mi zarzucić tego, że nie żyję.
Dość już tych filozoficznych wywodów. Chyba odnalazłem to czego szukałem. Odpowiedzi już są, a zaraz po nich następnych tysiąc pytań. Muszę przyznać, że nie wiem do jakich wniosków doszedłem, w każdym razie moje myślicielstwo zostało zaspokojone i mogę wrócić do zwykłego życia. Teraz jest taki moment, gdy czuję się jakby uskrzydlony. Stan ten trwa jednak bardzo krótko. Ja po prostu chyba zawsze analizuję i myślę. Nie potrafię bez tego żyć mimo, że mogło by być lżej, ale przecież nie chodzi o to by było łatwiej, ale by robić to co uważa się za słuszne. Co jest w zgodzie z moją duszą, bo tą sądzę, że nadal mam.
Wróciłem w końcu do szałasu. Moje rozmyślenia zajęły mi dużo czasu. Już prawie wieczór, a więc czas się położyć, bo nie wstanę i nie pójdę na poszukiwanie skarbów, a to wiadomo niesie ze sobą konsekwencje w postaci głodu i brak źródła dochodu. Położyłem się spać. Dziś sen przyszedł łatwo. Może dlatego, że moja podświadomość czuła się zaspokojona po dzisiejszym seansie myśli, który jej zafundowałem.
------ciąg dalszy nastąpi......
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
nicekk · dnia 20.03.2011 11:29 · Czytań: 775 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: