Wyszedłem i ruszyłem w kierunku, który chwilę wcześniej wytyczyłem sobie w głowie. Szlak obejmował tylko te najlepsze skarbce, w których można było znaleźć naprawdę dużo świecidełek. Nie miałem czasu, ani ochoty by marnować go na coś, co mogło by nie przynieść oczekiwanych korzyści. Szło mi nawet dobrze. W pierwszej miejscówce znalazłem około dwudziestu puszek, a więc nie najgorzej. Taka ilość wystarczyła jednak na to bym poczuł wiatr w żaglach i kontynuował swoje dzieło. Wędrowałem dalej nie zwracając zupełnie uwagi na czas, który niezauważony nieubłaganie mijał.
Stało się jednak coś czego nie byłem w stanie przewidzieć. Podczas przeszukiwania jednego ze skarbców, usłyszałem krzyk i różne głosy typowe dla szamotaniny. Wychyliłem się spokojnie zza muru i ujrzałem jak trzech rosłych chłopaków stoi nad jednym mniejszym. Gdy przyjrzałem się nieco dokładnie zobaczyłem, że oprawcami nie był nikt inny, jak Wojtek i jego kolesie, z którymi i ja miałem na pieńku. Gdy doszło do mnie kim jest chłopiec, którego biją, nie myśląc nad konsekwencjami, wyskoczyłem ze swojej kryjówki i zacząłem biec w kierunku bijatyki. Kim było chłopiec którego bili? To był mój syn. Nie mogłem stać bezczynnie i pozwolić by ktoś krzywdził moje potomstwo. Stanąłem przed nimi krzycząc coś, choć szczerze mówiąc sam nie wiem jakie słowa wypuszczałem. Ci jednak nie zareagowali jakimś przerażeniem.
Patrzyli na mnie. Mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Wojtka. W tym właśnie momencie zdałem sobie sprawę, że zaraz mogę leżeć obok mojego syna i być okładany butami gówniarzy. Młody spojrzał na mnie, a później właściwie bez słów obrócił się i zaczął się oddalać. Jego towarzysze nie mogli uwierzyć w to co widzą. Spojrzeli na mnie wymownym wzrokiem, który miał mi dać do zrozumienia, że tym razem mi się upiekło. Chwilę później pobiegli za Wojtkiem. Najwyraźniej on był ich szefem, bo żaden nie śmiał z nim polemizować na ten temat i po prostu poddał się jego woli. Gdy odeszli odetchnąłem w ulgą, bo naprawdę mogło to wszystko wyglądać zupełnie inaczej, a wtedy było by nieciekawie. Gdy upewniłem się, że oprawcy nie wrócą, zacząłem powoli wracać do siebie. Spojrzałem na młodego, który nadal jeszcze leżał na ziemi sparaliżowany strachem. Pochyliłem się nad nim i zapytałem spokojnym głosem:
- Nic ci nie jest chłopcze?
Chłopak najwyraźniej był w szoku, bo nie reagował na moje słowa. Powtórzyłem głośniej swoje pytanie. Wtedy dopiero Piotrek wyrwany z odrętwienia spojrzał na mnie, mówiąc nieco łamiącym się głosem:
- Nic mi nie jest.
- Na pewno? – pytałem nadal chcąc mieć pewność. W końcu to był mój syn, a przeze mnie najwyraźniej przemawiała ojcowska opiekuńczość.
Chłopak pomyślał chwilę tak, jakby chciał skoncentrować się nad tym, czy coś go boli, czy nie. Po chwili powiedział:
- Wszystko dobrze.
Ucieszyła mnie ta wiadomość. Wyciągnąłem do niego dłoń chcąc pomóc mu wstać z ziemi. Gdy już stał obejrzałem go dokładnie by upewnić się, że wszystko gra. Chwilę później wróciłem skąd przyszedłem. Zrobiłem to na tyle szybko, że Piotrek nie był w stanie iść za mną. Dlaczego odszedłem? Zwyczajnie stchórzyłem. Bałem się konfrontacji. Choć z innej znów strony chciałem by mnie poznał. Pragnąłęm wyznać mu prawdę. Nie byłem jednak na to gotowy. Stałem jeszcze chwilę przyparty do muru myśląc nad tym, czy dobrze robię. Nie mogłem jednak nic innego uczynić. Nie byłem gotowy na to co się stało, a co dopiero gdybym jeszcze miał powiedzieć kim jestem. Po za tym co pomyślał by o tym mój syn? Pytań jak zawsze kłębiło się w mojej głowie mnóstwo. Stojąc tak usłyszałem głos Piotra krzyczący:
- Dziękuję!
Było to bez wątpienia najmilsze co mogło mnie spotkać. Czułem, że w tym właśnie momencie powinienem wyskoczyć zza muru podbiec do chłopca. Chwycić go mocno za ramiona i przytulić. Rozum podpowiadał mi jednak coś zupełnie innego. Kazał mi wstrzymać się i przygotować na tą chwilę. Choć mogło by się wydawać, że lepszej sytuacji może nie być. Nie ma co dużo nad tym myśleć. Prawda była taka, że zwyczajnie stchórzyłem. Taka już była moja tchórzowska natura, a taką nie łatwo jest zmienić. Choć szczerze muszę przyznać jedno. Przez chwilę chciałem nawet zrobić to co dyktowało mi serce, ale gdy wyjrzałem za mur chłopca już tam nie było. Poszedł sobie. Bardzo zasmuciła mnie ta wiadomość, ale tak szczerze mówiąc, czy sensownym było liczyć na to, że chłopiec nadal tam będzie stał? Na co miałby czekać? Na ojca, którego nigdy nie widział? Te myśli bardzo mocno mnie zasmuciły, ale co mogłem zrobić? Chyba wtedy po raz pierwszy tak naprawdę zapragnąłem wrócić do żony i dziecka. Chciałem tego by skończyła się moja wędrówka i w końcu zaczęło się normalne życie. Stałem tak i patrzyłem na swoje odbicie w kałuży.
Wtedy też doszedłem do wniosku, że jestem żałosny i nie mógłbym się za żadne skarby pokazać w takim stanie Karolinie i Piotrkowi. Jak ja w ogóle wyglądałem? Jak jakiś goryl, czy inne człekokształtne stworzenie. Byłem zarośnięty. Nosiłem na sobie ubrania, które wyglądały jak szmaty. Kim ja w ogóle jestem? Bez wątpienia była to jedna z gorszych chwil w moim życiu.
Uświadomiłem sobie, a może wręcz uderzyło mnie to, że jestem nikim. Kto doznał takiego czegoś wie o czym mówię. Ten kto tego nie poznał niech uważa, bo ból jest to niesamowity i zazwyczaj atakuje z zaskoczenia. Żyjesz sobie w sielance, a tu nagle bum! I koniec nagle zupełne dno. Cóż musiałem iść dalej to było pewne. Tak samo jak pewnym było to, że muszę zacząć coś zmieniać. Ruszyłem do skupu by oddać swoje skarby i zamienić je za warte więcej pieniądze. Gdy dostałem kasę naszła mnie myśl, że powinienem zacząć odkładać ją, gdyż ta przyda się na dzień powrotu.
Teraz już wiadomo na co odkładam pieniądze. Może to śmieszne, ale ja naprawdę chciałem wrócić do domu nie jako przybłęda, ale jako ojciec, a do tego przydało by mi się choć posiadać nowe ubranie, buty i może jakiś mały prezent dla Karoliny i Piotrka. Miałem tyle myśli i tyle z nimi związanych planów. Nie analizowałem tego wtedy realnie i tak naprawdę do dziś dnia zbieram pieniądze, a ich nadal nie jest dość. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze... Chwila i miałem być w domu. Dni zamieniły się w tygodnie, a te w miesiące i lata, a ja nadal czekałem na moment gdy będę gotów. Wtedy tego nie wiedziałem. Czułem się mocny i zdecydowany, bo przecież określiłem sobie cel, a więc nic prostszego, jak po prostu iść w jego kierunku.
Poszedłem do skupu i sprzedałem skarby. Z zarobionymi pieniędzmi poszedłem do szałasu, gdzie je ukryłem. Po chwili zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to nie jest najlepszy pomysł chować kasę w miejscu zamieszkania. Wziąłem, więc jakąś starą puszkę, która służyła mi za pudełeczko na pierdoły i wsadziłem do niego pieniądze. Później ją zakopałem nieopodal szałasu pod starym, wielkim bukiem. Był on na tyle majestatyczny, że nie sposób było się pomylić w jego odnalezieniu nawet po ciemku. To miała być moja skrytka.
Postanowiłem też, że mało roztropnym będzie trzymać kasę w jednym miejscu, a więc z czasem zacząłem chować je w innym miejscu i muszę przyznać, w którymś momencie zacząłem zapominać gdzie mam ukrytą daną kwotę. To co teraz powiem wyda się śmieszne, ale stworzyłem mapkę, która wyglądała praktycznie jak mapa skarbów i rzecz jasna prowadziła do mojego skarbu. Myślę jednak, że nikt inny nie umiał by jej rozszyfrować, a więc byłem spokojny o tajemnicę, którą zawierała. Sporządziłem też listę, na której dopisywałem każdą kwotę, którą chowałem. Kończąc temat oszczędności. Pewnym było jedynie to, że czeka mnie długa droga. Starałem się jednak nie zniechęcać.
Moje rozmyślenia przerwała mała, która jak zwykle ciekawsko kręciła się w okolicy ustalonej przez siebie granicy. Zapewne zastanawiała się, czy powinna ją przekroczyć, czy też nie. Przez długi czas tak właśnie się działo. Wyprzedzając bieg wydarzeń muszę przyznać, że efekt moich żmudnych i czasochłonnych działań był taki, że wiewióreczka zaczęła podchodzić do mnie i brać jedzenie z ręki. Nigdy jednak nie pozwoliła na to bym ją pogłaskał. Kilka razy próbowałem, ale to była granica, której nie byłem w stanie przekroczyć. Z innej znów strony to nawet dobrze, że ustaliła się między nami jakaś granica i na swój wyjątkowy sposób, każde z nas było nadal niezależne i dzikie. Najważniejsze było jednak to, że miałem przyjaciela, zwierzątko, do którego mogłem mówić. Co prawda wiedziałem, że mała mnie nie rozumie. Mi to jednak w ogóle nie przeszkadzało. Wmawiałem sobie skutecznie, że wiewióra mnie rozumie.
Muszę przyznać często wydawało mi się, że nie tyle co patrząc się mnie słucha to jeszcze, zdarzy jej się odpowiedzieć na niektóre z moich pytań. Czasem sama przychodziła siadała i jak stara baba biedoliła coś swoim popiskiwaniem. W takich sytuacjach wydawało mi się, że przychodzi by wyżalić się ze swoich problemów. Może mówiła o tym, że mało jest w lesie szyszek albo żołędzi i ciężko jej wyżyć. Kto to może wiedzieć o co jej mogło chodzić? Tak się nam razem żyło. Tworzyliśmy pewnego rodzaju międzygatunkowe stado, które mimo barier językowych doskonale się rozumiało i wspierało.
Niestety nasza przyjaźń nie przetrwała zbyt długo. Mniej więcej po roku mała przestała mnie odwiedzać.
Zastanawiałem się co mogło się zdarzyć. Martwiłem się czując się za nią odpowiedzialny. Jej jednak nie było. Myślałem, że umarła z głodu, bądź zjadł ją jakaś kuna, czy inny drapieżnik. Jest ich tutaj dużo, a moja wiewióreczka jest przy nich bezsilna. Smuciłem się przez długi czas początkowo mając jeszcze nadzieję, że ona po prostu nie wróci. Myliłem się. Pewnego dnia wracając z pracy wszedłem do szałasu i zobaczyłem, że coś kręci się pod kocem. Było zupełnie tak, jak kiedyś. Nie pomyślałem co prawda, że to jest mała, ale gdy tylko wychyliła spod koca swój mały, rudy łepek, a jej oczka zabłysły, jak za pierwszym razem wiedziałem, że to ona! Ucieszyłem się. Po prostu byłem szczęśliwy, bo wróciła moja zguba. Mała widząc mnie na początku nieco się cofnęła tak, jakby chciała nabrać pewności co do mojej osoby, po chwili jednak pisnęła coś po swojemu i podbiegła do moich nóg. Cieszyła się podskakując na wysokość moich kolan.
- Już myślałem, że coś ci się stało.
- (mała pisnęła coś.)
- Cieszę się, że ci widzę maluszku. – po tych słowach chciałem wyciągnąć ręce by utulić mała, ale ta wybiegła z szałasu. Popełniłem błąd, bo przecież tej granicy nie można było przekraczać, a ja chciałem to zrobić mimo wszystko. Wybiegłem za mała krzycząc:
- Poczekaj!
Zacząłem się rozglądać w około, ale małej nie mogłem dostrzec. Przez moją głowę przewinęło się kilka myśli. Może ta wiewiórka to nie mała? Ale wtedy, przecież nie cieszyła by się tylko od razu uciekła. Może przestraszyłem ją i teraz nie wróci już na dobre? Dała mi jedną szansę, a ja ją zmarnowałem. Wszystkie te moje pesymistyczne myśli rozwiała mała, która powoli i dumnie wyszła z krzaków. Na mojej twarzy ponownie pojawił się radosny grymas. Patrzyłem na wiewióreczkę, która szła chyba krokiem triumfalnym. Śmiałem się głośno, ale to nie było nic nowego. Ruda już miała taka moc, że zawsze potrafiła wyzwolić we mnie radość i uśmiech. Stanęła na chwilę. Zadarła wysoko ogon i spojrzała w tył piszcząc coś delikatnie. Chwilę później z krzaków wychyliły się dwa maleńkie rudzielce. Wtedy uświadomiłem sobie wszystko.
- A więc tak! Nie było cię, bo zajmowała się rodziną. A teraz chcesz się pochwalić swoimi pociechami. – mówiłem to ze łzami w oczach.
Mała patrzyła na mnie swoimi czarnymi ślepkami, które podobnie jak moje miały w sobie dużo emocji. Chwilę później zaczęła iść w moim kierunku. Ukucnąłem by być bliżej. Gdy doszła do mnie wskoczyła mi na udo i usiadła. Zaczęła coś piszczeć do swoich maluchów, a te bez chwili zawahania wskoczyły na moje drugie kolano. Nie próbowałem ich głaskać. Wystarczyło, że mogę je z takiego bliska oglądać. Były niesamowite. Dosłownie mała w wersji mini. Delikatne i rozczochrane, a te ich oczka po prostu brak mi słów. Mógłbym na tą paczkę patrzeć godzinami i chyba nigdy nie zszedł by mi grymas radości z twarzy. One były po prostu super.
- No to widzę, że dochowałaś się pięknego potomstwa. Gratuluję!
Mała spojrzała na mnie dumnie. W sumie nic dziwnego miała z czego być dumna. Dobra matka to i maluchy fajne. Wziąłem ze stołu kawałek chleba i dałem im. Wiewiórątka spojrzały najpierw na mamę, ale gdy zobaczyły, że ta zaczęła jeść, same zrobiły to samo. Jadły tak chętnie, że aż trzęsły im się śmieszne frędzelki na końcówkach uszu, a ja tylko uśmiechałem się nie mogąc w dalszym ciągu nacieszyć się maluchami. Jak skończyły jeść mała zeskoczyła z kolana i pobiegła w stronę lasu. Zaraz za nią pomknęły maluchy. Ruda stanęła na dwóch łapkach i zrobiła ruch przypominający coś jakby machanie ręką. Chyba się ze mną żegnała.
- Do zobaczenia maluchu!
Chwilę po tym trzech rudzielców znikło w gąszczu lasu. Czyżby mała wracała tam skąd przyszła, bo chyba znalazła gdzieś nowy dom i to chyba dlatego nie odwiedzała mnie przez ten czas. Może przyszła tylko pochwalić się swoimi pociechami? Nie wiedziałem tego, ale byłem szczęśliwy, że z nią wszystko dobrze. Swoją drogą jak podsumowuję to wszystko na przestrzeni lat dochodzę do wniosku, że bardzo mocno przywiązałem się do tego zwierzątka. Po dziś dzień wracam myślami do niej i zastanawiam się jak sobie radzi w niełatwym świecie natury.
------------ciąg dalszy nastąpi-----------
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
nicekk · dnia 05.04.2011 09:15 · Czytań: 997 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: