Byli już całkiem poważnie pijani.
Noc była bardzo ciepła, jak to w maju, wiatr delikatnie powiewał, a zapach deszczu, który padał dzisiejszego (a w zasadzie wczorajszego – było wszak już grubo po północy) dnia orzeźwiał trochę ich podpite oblicza. Siedzieli razem na ławce z kolejnym już piwem w ręku, rozmawiali, raz po raz odpalając następnego papierosa. Ala i Mateusz widzieli się po raz trzeci w życiu.
Pozostałe ich dwa spotkanie, podobnie zresztą jak i to obecne przebiegało wobec tego samego, utartego już schematu. Łączyła ich wspólna znajomość z Bartkiem, dobrym znajomym zarówno Ali, jak i Mateusza. Dopiero jednak po raz trzeci znaleźli się na imprezie razem. Zawsze upijali się, żadne z nich nie miało zwyczaju wylewać za kołnierz, rozmawiali prawie wyłącznie ze sobą, ignorując resztę towarzystwa. Potem gdy grono znajomych albo mając już dość alkoholu udawała się do domu spać, albo zmieniała lokal, oni cichutko wymykali się. Szli zawsze do parku, we dwójkę kupując oczywiście po drodze dodatkowe piwa. Potem spacerowali, albo siadali na ławce oddając się dyskusji. O literaturze, kinie (tak! O kinie rozmawiali chyba najwięcej), sztuce i takich innych. I tym razem szablon ich spotkania pozostał niezmieniony i tak oto mamy przed sobą Ale i Mateusza siedzących na ławce.
- Oglądałem ostatnio „Pingwina”. Stary dobry, polski film Stawińskiego z Kozakiem i Cybulskim. Widziałaś?
- Nie, nie widziałam.
- Bardzo fajny, ale… Ale czemu zawsze w filmie, czy w książce w momencie gdy główny bohater zakochuje się przechodzi nagle przemianę? Do tej pory ciamajda i nieudacznik zmienia się nagle w bojownika, staje w szranki o względy ukochanej, potrafi napyskować w twarz Cybulskiemu. Po tym wszystkim zwykle dziewczyna zaczyna go w końcu zauważać, też się w nim zakochuje i w tym miejscu film się urywa. W domyśle żyją długo i szczęśliwie.
- Nie zawsze. Zwykle są jakieś przeszkody.
- Tak, ale są to przeszkody natury wyłącznie zewnętrznej. Niskie urodzenia, albo brak pieniędzy na ten przykład. Cokolwiek, nie wiem, choćby niespodziewane odkrycie, że zakochanych łączą więzy rodzinne, cokolwiek. Zawsze wyłącznie zewnętrzne, nigdy wewnętrzne. A to przecież tak naprawdę jest na pierwszym planie. Miłość to wstyd. Miłość to upokorzenie, miłość to przede wszystkim skrępowanie. To nałożenie kajdan na samego siebie. Umysłowych kajdan, których nie da się tak łatwo zdjąć.
- Miłość… Wiem dobrze o czym mówisz. Wiesz, że Bartek jest zakochany? I to na zabój.
- Wiem.
- Mówił ci?
- Nie, ale wiem.
- Zakochany i to na zabój. Od kilku miesięcy. Ale nic nie robi. Ona jest z Warszawy i o niczym nie ma zielonego pojęcia. Mówiłam mu, żeby się odważył i powiedział jej co czuje. Ale nie, nie zrobi tego. „To by popsuło relacje między nami, było potem by dziwnie” – starała się przedrzeźniać niski, chropowaty głos Bartka.
Przerwali. Zapalili po papierosie. Pociągnęli po solidnym łyku piwa. Było około trzeciej nad ranem. Pierwszy raz Ala i Mateusz widzieli się mniej więcej rok temu, siedzieli dokładnie na tej samej ławce co teraz, przynajmniej tak zdawało się Mateuszowi. Po raz drugi spotkali się w listopadzie. Umówili się, że pójdą razem następnego dnia do kina, na jakiś tam film, o kobiecie, która w czasie wojny ukrywała małą Żydówkę. wymienili nawet numery telefonów, ale z jakiś powodów nie poszli. Po raz trzeci widzieli się dopiero dzisiaj.
- I jeździ do Warszawy od czasu do czasu pod byle pretekstem –ciągnęła – Jeździ, tak naprawdę nie wiadomo po co. Liczy że coś się stanie, coś zmieni. Ale nic się nie dzieje i nic się nie zmienia. Boi się jej powiedzieć, to raz, ale wstydzi się też, że ktoś inny dowie się co do niej czuje, więc stara się ją traktować normalnie. Ba, nawet udaje, że jest nie lubi, jest opryskliwy. Nie wiadomo co chce tym osiągnąć. Zakochał się i przepadł. Nigdy z nią nie będzie.
- Bo jest w kajdanach własnego wstydu, ot co. Peszy go pewnie, jak ktokolwiek w towarzystwie wymówi jej imię, jak byle co o niej wspomni. I właśnie taki powinien być scenariusz film o miłości. On zakochuje się w niej. Zakochuje się, więc nic nie robi, bo to go żenuje. Żenuje nawet to, że się zakochał. Cierpi w samotności, przeżywa. Wie, że nie zrobi żadnego kroku, więc najlepszym wyjściem dla niego byłoby się odkochać. Tak odkochać się, to jedyny sposób, jedyny klucz do kajdan. Nie, nie klucz. Wytrych. Ale odkochać też nie chce, bo… Bo nie chce. A nawet choćby chciał to nie może. Myśli o niej dzień i noc. Przez tydzień. Potem, sukcesywnie coraz mniej. Po miesiącu, może dwóch odkochuje się zupełnie, a gdy spotyka ją przypadkiem rok później nie może wyjść z podziwu jakim cudem mógł się w niej wtedy kochać. I może z nią rozmawiać normalnie, nie speszony, tak jakby rozmawiał z najlepszym kumplem (co byłoby w fazie zakochania nie do pomyślenia). Uczucie się skończyło, koniec kropka. Ekran gaśnie, światło się zapala drażniąc delikatnie przyzwyczajone do ciemności oczy. Widz opuszcza fotel, wyrzuca opakowanie po popkornie do kosza i wraca do domu. Taki powinien wyglądać scenariusz, żebym mógł go uznać za autentyczny i prawdziwy.
- Mało filmowe… No, chyba że „Niewinni czarodzieje”, ale to bardziej o pozie, niż o wstydzie…
- Strasznie mało filmowe. Ale co tam! Film mógłby się nazywać „Kajdany”. Na plakacie dla niepoznaki widniałby zakuty główny bohater w stroju więźnia, za kratami. Ładna metafora, tylko nie wiem czy nie zbyt banalna.
- A te kajdany to co? Wstyd? Przeczucie, że robi się z siebie błazna?
- Też. Ale także na przykład wspólni znajomi obu głównych bohaterów. No i jeszcze jedno, najważniejsze, ta osoba, w której główny bohater jest zakochany nie może być wobec niego obojętna. To znaczy najlepiej dać widzowi jakiś niejednoznaczny znak, że ona też go kocha. Ale taki znak, żeby widz mógłby go zinterpretować na własny sposób. Żeby były wątpliwości, też kocha, czy nie kocha. Niech się nad tym zastanawia razem z głównym bohaterem.
- Tak, a dwa lata po premierze można by nakręcić siquel – podchwyciła Ala – Scenariusz pozostałby bez zmian, poza imieniem bohaterki. Aktorzy też praktycznie ci sami. I o samo zakończenie.
Urwali. Piwo powoli się kończyło, papierosów w paczce pozostało niewiele, było strasznie późno i coraz zimniej. Nie chciało im się jednak spać ani trochę. Milczeli przez kilka minut patrząc przed siebie, powoli dopijając resztki alkoholu. Wiatr wiał coraz silniej. Przytuliła się do niego i położyła głowę na ramieniu.
- Miłość… - powiedziała w końcu po długim milczeniu. – Ja też, dokładnie tak jak Bartek jestem zakochana.
I nagle rozpoczyna się. Gonitwa myśli. „W kim jest zakochana? Od jak dawna? Kto to taki? Kolega z mieszkania, czy może z uczelni? Pewnie z mieszkania, na pewno z mieszkania, coś kiedyś o nim wspominała, nie pamiętam tylko co dokładnie. O Jezu! O Jezu! Chwila, a może to tylko kokieteria z jej strony? Cholera, dlaczego ja jestem tak głupi. I co tu teraz odpowiedzieć?”
Zdał sobie sprawę, że milczy zdecydowanie zbyt długo, że musi coś powiedzieć, cokolwiek, byle natychmiast.
- I ja też. – wypalił, nie wiedząc, że tym samym podpisał na siebie wyrok. Zarzut – miłość. Wina – udowodniona, przecież przyznanie się jest królową dowodów. Kara – obowiązek dokonania wyboru między kluczem a wytrychem.
- Jak ma na imię?
„Cholera! I co teraz?! Powiem jej, że imię to tajemnica. Tak, to będzie najlepsze rozwiązanie. Tajemnica i już! Chociaż nie, będzie się przecież dopytywać. Na pewno będzie. Mogę zmyślić jakieś imię, ale to oznacza koniec, przegraną już pewnie na zawsze, na amen. Ale nie, nie powiem, że ma na imię Ala, nie, nie, nie! Nie ma o tym mowy! Chyba, że powiedziałbym, że Ala, a potem jakby co się wykręcę, że niby inna Ala, nie ma przecież monopolu na to imię. Jedno słowo, klucz czy wytrych? Gdybym tylko mógł dowiedzieć się o czym teraz myśli.
Nie mógł się dowiedzieć, ponieważ nie było by to zgodne z dopiero co powstałym scenariuszem. Według niego mógł liczyć co najwyżej na niejednoznaczny znak. Ale nie dostał nawet tego.
- Wracajmy, strasznie późno się już zrobiło. – powiedziała.
Wstali z ławki i wolnym krokiem skierowali się w stronę przystanku, nie mówiąc pod drodze do siebie już ani słowa.
- Którym jedziesz?
- Siódemką
- Masz szczęście, pierwszy odjeżdża za dwie minuty.
- A twój?
- Za 10 minut. - skłamał
Punktualnie, dwie minuty później niebieski, stary tramwaj numer siedem zatrzymał się na przystanku, z trzaskiem otwierając drzwi.
- To cześć, do zobaczenia.
- Do zobaczenia
Obserwował jak wsiadła, jak zajęła miejsce siedzące, w niemal całkowitym pustym pojeździe. Jak wyczyściła rękawem letniej kurtki zaparowaną szybę. I poszedł. Nie chciał wiedzieć czy patrzyła na niego odjeżdżając. Nie interesowało go, czy uśmiechnie się jeszcze do niego na pożegnanie, czy pomacha ręką. Było to całkowicie bez znaczenia.
Ruszył żwawym krokiem do domu. Teraz dopiero uświadomił sobie, że jest bardzo pijany. Godzinna droga do domu zleciała w mgnienia oka. Zatopiony we własnych myślach omal nie zauważył , że dotarł już na miejsce. Z trudem trafił kluczem w zamek. Coś się zacięło. Mocował się z nim co najmniej pięć minut.
Padł na łóżko jak nieżywy. Obudził się następnego dnia o dwunastej, w ubraniu. Nie wstając sięgnął ręką po leżącą pod łóżkiem butelkę wody mineralnej. Kiedy po piętnastu minutach doszedł mniej więcej do siebie zaczął się zastanawiać.
„Zadzwonię dzisiaj do niej. Tylko później, jakoś wieczorem, teraz pewnie jeszcze śpi. Zaproponuje wyjście do kina. Nie wiem co teraz ciekawego grają, zaraz włączę komputer, sprawdzę. Ona tak lubi kino. A jak się nie zgodzi? To nic, trudno, przynajmniej spróbuje. Ale co na to powie Bartek? Ja i Ala razem w kinie. Będzie się śmiał, że mi się podoba. A jak się nie zgodzi? Będzie się śmiał jeszcze bardziej. <> Nie, w takim razie nie zadzwonię do niej.”
Organizm rozpoczął proces odkochiwania.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: