W domu panowała cisza. Na biurku, oświetlonym tylko niską lampką, leżała pusta strzykawka z cienką igłą. Mężczyzna sprawnym ruchem zdezynfekował przedramię córki i wbił się w żyłę. Ciemna krew powoli zaczęła wypełniać szklany pojemnik. Iwona patrzyła jak zahipnotyzowana, powoli tracąc przytomność.
– Tato...
– Cicho Iwuś, cicho. Ja muszę wiedzieć...
*
Szpitale zawsze przygnębiały mnie swoją oschłością. Nieprzystępne, złowrogie, obojętne na cierpienia tych, co w środku i tych, którzy przestępują ich progi. Pomalowane na olejno lamperie ciągnące się kilometrami: piętro po piętrze, korytarz za korytarzem, schody góra-dół, były wciąż zimne, nieme. I tylko jarzące się seledynowym światłem strzałki wskazujące wyjście ewakuacyjne nadawały ich wnętrzom sensu. Krzyczały: uciekaj stąd! Uciekaj! Jednak nie mogłam. Tam, gdzieś w labiryncie zaułków, pustych przestrzeni i jałowych sal leżała Iwona. Moja siostra, opiekunka, przyjaciółka. Role się odwróciły. Byłam przerażona.
– Jak się czujesz? – spytałam, lekko przysiadając na skraju łóżka. – Przyniosłam ci sok ananasowy i trochę rzeczy. – Nic. Żadnej reakcji, drgnięcia ramion, czy nawet powiek. Zwinięta w kłębek, wpatrzona w jeden punkt, nie zdradzała ochoty do rozmowy. Patrzałam na nią, jakbym widziała ją po raz pierwszy. Wielkie zielone oczy otoczone prostymi rzęsami zapadały się w sinych dołach niewyspania. Głębokie bruzdy prowadzące od nosa do kącików ust zdawały się nie mieć końca, a wąskie usta, zacięte w krzywym grymasie, krzyczały: Idź już! Nie chcę cię tutaj!
– Ależ ty jesteś podobna do mamy! – powiedziałam, zaskoczona odkryciem. – Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam!
Iwona jakby obudziła się na chwilę, spiorunowała mnie spojrzeniem i odwróciła na drugą stronę. –
No, tośmy sobie pogadały – pomyślałam. Nie potrafiłam mówić do pleców, pocieszać, tłumaczyć. To ona zawsze to robiła. Zawsze ciepła, wyrozumiała, słuchająca, potrafiąca nawet największe nieszczęście obrócić w puch. Nie miałam jej doświadczenia.
– Dobra, przyjdę jutro. Teraz i tak mam spotkanie. – Nawet się nie poruszyła. Omiotłam spojrzeniem kilkuosobową salę. Obok leżała pomarszczona starowinka. –
Ale masz przechlapane! Nawet pogadać nie ma z kim! – pomyślałam, wstając z łóżka.
W drzwiach niemal zderzyłam się z młodym mężczyzną. Wchodził do sali, jakby był u siebie. Rozwiane, długie blond włosy, coś mi przypominały, ale kiwnęłam tylko głową i automatycznie przesunęłam wzrokiem po przypiętym do odblaskowej kurtki identyfikatorze: Marcin Krzynecki. –
A to ci zbieg okoliczności! Nosi takie samo nazwisko jak ja! - W tamtej chwili niczego nie skojarzyłam, pochłonięta myślami o czekającym mnie spotkaniu.
*
Sygnał przychodzącej wiadomości oderwał mężczyznę od ulubionego zajęcia. Powoli odłożył szkło powiększające i kliknął „Odbierz”. Na ekranie pojawił się długo oczekiwany tekst:
„Szanowny Panie Zygmuncie!
Gratuluję udanej transakcji. Mauritius „Post office” – niesamowity.
Sugeruję rozejrzeć się za dobrym ubezpieczeniem.
Uszanowania.
David”
Mężczyzna, trzęsącymi się ze wzruszenia dłońmi, cicho zamknął laptopa. Jego marzenia powoli, acz systematycznie zaczęły się realizować. Wstał z fotela i odłożył klaser na miejsce. Mahoniowa biblioteka będzie wkrótce skrywać kolejny skarb.
*
– Asiu, może usiądziemy? – Maria wyciągnęła rękę w moją stronę. Jej dłoń była sucha i ciepła, a uścisk mocny, pewny.
– Może mi pani powiedzieć o co chodzi? Zadzwoniłam pod nieznany mi numer z ojca komórki, pani się odezwała proponując spotkanie i jakieś papiery. Nie wiem co tu się dzieje! – Byłam już zmęczona ostatnimi wydarzeniami, nagłą chorobą ojca i pogrzebem i jak najszybciej chciałam wrócić do normalności. Maria, piękna kiedyś kobieta, o wciąż lśniących oczach, patrzyła na mnie łagodnie, choć w jej wzroku udało mi się złowić nutę niepewności.
– Czy ty mnie pamiętasz? – zapytała. Niby proste pytanie, na które znałam przecież odpowiedź, ale zawahałam się przez moment. Gdzieś, w zawiłych obszarach pamięci jej postać majaczyła niewyraźnie.
– Nie, nie pamiętam – powiedziałam niemal z niechęcią. – A powinnam? – Przez chwilę przyglądała mi się, ważąc słowa.
– Jesteś już dorosła – zaczęła ostrożnie – oboje rodzice odeszli, tak więc uważam, że powinnaś poznać prawdę o swojej rodzinie. Z resztą twój ojciec mnie o to prosił. – Na kawiarnianym stoliku zmaterializowała się gruba teczka. Tektura, z której była zrobiona, nosiła znamiona wieloletniego użytkowania. Na wierzchu, wypisane ojca ręką, widniało nasze nazwisko: Krzynecki. Postrzępione tasiemki korciły, by natychmiast sięgnąć i za jednym pociągnięciem rozwiązać nie tylko kokardkę przy teczce, ale i powstałą zagadkę.
– Co tam jest? – położyłam rękę na jej wierzchu, przywłaszczając ją natychmiast.
*
– Oddaj to! – krzyknął Marcin, wyciągając ramię po zniszczoną teczkę. – Zostaw! To nie twoje sprawy!
Błażej roześmiał się gromko, wymachując starymi aktami.
– Spoko, koleś! Myślałem, że to twoje rysunki z zerówki! – roześmiał się niemal szczerze. Pokój, w którym siedzieli, niczym nie odbiegał od standardów młodego pokolenia: ogromny telewizor przykrywał większą część ściany; konsola do gier i głośniki kina domowego nie zaznały nawet jednego pyłku kurzu: były jak ołtarz, z czcią i nabożeństwem pielęgnowane. Tylko zgniecione puszki po piwie leniwie wysypywały się z zaimprowizowanego na szybko śmietnika.
– Jeśli ty tego nie zrobisz, ja się tym zajmę. – W głosie Błażeja nie było już cienia wesołości.