– Jak się czujesz? – Marcin lekko dotknął ramienia Iwony. Spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na obcego chłopaka.
– Dobrze, dziękuję. My się znamy? – Przyglądała się niebieskim oczom przez chwilę, oczekując odpowiedzi. Nie miał wiele czasu na wyjaśnianie skomplikowanej sytuacji i postanowił sprawę postawić na ostrzu noża:
– Jestem twoim bratem - powiedział cicho, rozglądając się po sali. Kąciki ust Iwony wygięły się w lekkim grymasie.
– Ja nie mam brata – odparła, opadając na szpitalną poduszkę.
– Właściwie masz rację, bo oprócz nazwiska nic nas nie łączy. – Marcin nie poddawał się lekko. – Nosisz nazwisko mojego ojca, ale nie jesteś jego córką – wypalił. Iwona drgnęła, mocno zaniepokojona.
– A ty skąd o tym wiesz?! – Dawno uśpione lęki z dzieciństwa ożyły w mgnieniu oka. Wróciły wątpliwości o brak akceptacji; nerwowe rozmowy rodziców, przygłuszone ciężkimi drzwiami gabinetu, i ogromne poczucie alienacji. Miała wielki żal do matki, ale ojca kochała z całego serca.
– Czytałem różne dokumenty, które stary zostawił u nas w domu. Ale teraz nie to jest ważne. Teraz chodzi o bezpieczeństwo Joanny i… kolekcji. Te papiery – zawiesił na chwilę głos, besztając się za nieuwagę – wpadły w ręce jednego z moich znajomych. Obawiam się, że może wykorzystać zawarte w nich informacje. Daj mi klucze do domu, to wszystkim się zajmę. Jak ty do tej pory…
*
– Pozwoli pani, że się już pożegnam – powiedziałam oschle, wstając od stolika. Chciałam w ciszy ojca gabinetu zapoznać się z zawartością teczki. Ciekawość, ale i wielka obawa zjadały mnie od środka. –
Co tu ukryłeś, tato? I dlaczego poufne dokumenty przechowywała obca kobieta? – Pytania lęgły się stadami, nie pozwalając na dalszą uprzejmą rozmowę.
– Zadzwoń, gdybyś chciała o coś zapytać. – Spojrzała – zdawało mi się – lekko rozczarowana. Kiwnęłam tylko głową na “do widzenia” i pospiesznie ruszyłam do domu. Dudniące na chodniku obcasy rytmicznie wybijały: ta-to, ta-to, ta-to. -
No właśnie, tato! Co ukrywałeś?
Nasz dom, stara secesyjna willa, wybudowana przez pradziadka, a która chyba tylko cudem uniknęła zniszczenia podczas II Wojny światowej, wydawała mi się teraz obca, zimna. Pionowe, grube pręty w oknach parteru sprawiały wrażenie więzienia, a nie bezpieczeństwa, jak je kiedyś odbierałam. Zaniedbany żywopłot niemal błagał o natychmiastową pomoc, a resztki pożółkłej, dawno niekoszonej trawy, leniwie ścieliły się wzdłuż podjazdu. Tylko solidna, mosiężna tabliczka przykręcona do płotu lśniła w przedpołudniowym słońcu: “dr med. Zygmunt Krzynecki”. –
Będzie cię trzeba odkręcić – dotknęłam palcami wygrawerowanych liter.
Nagle poczułam dziwne mrowienie tuż pod nasadą włosów. Niejasne wrażenie, że jestem obserwowana wykwitło dopiero po chwili, kiedy już nerwowo rozglądałam się po naszej uliczce. Przy jej końcu, za grubym pniem kasztanowca zamajaczył jakiś cień. Zaczęłam szybciej oddychać, a klucze w dłoni zadzwoniły, poganiając do wejścia do środka. Podbiegłam do drzwi, wyraźnie widząc powolny ruch cienia w moją stronę. Dwa razy góra, jeden dół, dwa razy… Klucze nie przekręcały się tak, jak im mówiłam. Właściwie żaden z nich się nie przekręcił. Mieszkanie było otwarte!
–
To niemożliwe, żebym za sobą nie zamknęła! – Od dziecka, zaraz po mamy śmierci, kiedy ojciec wręczył mi klucze do domu, pamiętałam o tej zasadzie: dwa razy góra, jeden dół. Wchodząc i wychodząc. To był nasz szyfr, rytuał, tajemnica – jak mi się wtedy wydawało. Teraz zaczęłam wątpić.
Ostrożnie nacisnęłam klamkę i lekko pchnęłam drzwi. Słaby zgrzyt nienaoliwionych zawiasów spowodował, że serce mi zamarło. Stałam chwilę, nasłuchując odgłosów domu. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk. Poczułam się jak w pułapce: za plecami cień, wewnątrz niewiadoma. Musiałam się na coś zdecydować.
Powoli, krok za krokiem, posuwałam się wzdłuż ściany w głąb mieszkania. Salon stał pusty, bez oznak czyjejkolwiek obecności. Zajrzałam do kuchni – bez zmian. Nawet zdążyłam muśnięciem spojrzenia odnotować obecność wszystkich noży w drewnianym statywie. –
Co za idiotka! Za dużo filmów oglądasz! – skarciłam się cicho. Trochę uspokojona stanęłam w drzwiach gabinetu. Zza kotary przebijała wątła smuga światła z wirującymi w niej drobinkami kurzu. Powoli przyzwyczajałam oczy do panującego tu półmroku.
– Gdzie to jest?! – męski głos zabrzmiał jak wystrzał armatni. Serce natychmiast podskoczyło mi do gardła. Nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Sparaliżowana, ogarniałam gabinet jedynie wzrokiem. Mężczyzna stał w kącie pomieszczenia, wymachując trzymanym w ręku wolumenem. Porozrzucane na podłodze książki piętrzyły się w dziwacznych stosach, a otwarte klasery zaścielały całą powierzchnię biurka. W szklanych drzwiczkach biblioteki, odbijała się zwielokrotniona, obca postać.
– No, gdzie?! Mów! – W głosie czuć było determinację, a zaciśnięte pięści z białymi z wysiłku kostkami nie wróżyły niczego dobrego.
– Daj spokój, nie widzisz, że ona nic nie wie? – Odskoczyłam w bok, jak oparzona. Z ręki wypadły mi klucze, ale starą teczkę ojca wciąż trzymałam pod pachą. Od strony drzwi szedł długowłosy blondyn.
– Znam cię! – wykrztusiłam. – Byłeś w szpitalu! I wczoraj z karetką! – Pamięć nagle zaczęła podsuwać brakujące części układanki. – I masz takie samo nazwisko jak ja! – Uśmiechnął się blado, jakby ostatnie zdanie było zarzutem, a nie stwierdzeniem faktu.
– Spadamy stąd, zanim wezwie Policję! Rusz się! – Marcin ponaglił mężczyznę z rogu pokoju. Ten, z furią rzuciwszy trzymanym tomem, kopniakiem zaatakował najbliższy stos na podłodze. Książki rozsypały się z cichym szelestem, wzbijając tuman kurzu. Przeszedł obok, a ja poczułam jak wrastam w ścianę, znikam, zatopiona w mahoniowej okładzinie ręcznie przybitej przez pradziadka…