Zapalniczka z benzyną zamiast gazu. Dawno już takiej nie widziałem. Ciężka, masywna, wyglądała na zrobioną ze srebra. Rzadko kto w dzisiejszych czasach używa podobnych rzeczy. Stara, mistrzowska robota. Ozdobiona płaskorzeźbą, przedstawiającą głowę diabełka. Ładna, lecz nieporęczna. Zbyt ciężka, w dodatku wydzielająca zapach paliwa. Zostawiłem ją w miejscu, w którym leżała. Byłem zmęczony wrażeniami mijającego dnia. Położyłem się na łóżku i momentalnie zasnąłem.
Sen miałem ciężki, niespokojny, choć głęboki. Był jak gdyby zniekształconym odbiciem przeżyć ostatnich godzin. Uciekałem od wygrażającego parasolem prześladowcy, ale co często zdarza się we śnie, nogi odmawiały posłuszeństwa. Były ciężkie i nie mogłem oderwać ich od ziemi. Nagle wróg w przedziwny sposób zmienił się w kobietę. Tę z dworca kolejowego. Pojawiła się na chwilę, by zaraz potem zniknąć, a jej miejsce zajęła mała, zagubiona i zapłakana dziewczynka. Nie mogła odnaleźć drogi do domu. Prowadziłem ją, trzymając za rękę i, nie wiedząc jak, znaleźliśmy się w barze. Tam znowu odnalazłem Mertseger. Powiedziała, że zna to dziecko. Nazwała je dziwnym imieniem - Gesa. Dziewczynka traktowała ją jak matkę. Mówiła do kobiety: „Dlaczego mnie zostawiłaś?”. Mertseger, tuląc ją w ramionach, przemawiała w języku, którego nie rozumiałem. I dziecko, i matka płakały. Chcąc je rozweselić, dałem maleństwu różowy cukierek, a Mertseger zapalniczkę. Patrzyłem, jak dziewczynka połyka pastylkę. Chwilę później była już martwa. Matka, zajęta zapalaniem i gaszeniem płomienia, nie zauważyła, że na jej kolanach martwe dziecko zamienia się w diabła. Diabeł próbował odebrać zapalniczkę, lecz zamiast niej otrzymał od Mertseger srebrną monetę, zgubiony przeze mnie pieniążek. Jak zahipnotyzowany patrzyłem w pojawiające się i niknące światło ognia. Widok jednocześnie fascynujący i przerażający. Zachwyt pomieszany był ze strachem. Czułem zapowiedź nadchodzącego nieszczęścia. I stało się. Ogień wystrzelił wysokim płomieniem, zapalił zasłony wiszące w oknach. W chwilę później bar przemienił się w jedno ogromne ognisko. W jego wnętrzu meble i ludzie wystrzeliwali iskrami niczym noworoczne race…
Obudziłem się mokry od potu. W ciemności widziałem mrugające światełko pożaru. Kiedy wzrok odzyskał zdolność rozumnego postrzegania, to, co brałem za odległą łunę, okazało się migającą czerwoną diodą w aparacie telefonicznym. Swoim pulsowaniem informowała o zapisanych w pamięci urządzenia nieodebranych wiadomościach.
Sen nie przyniósł odpoczynku. Czułem zamęt w głowie, a usta i przełyk były suche, bez najmniejszej kropli wilgoci. Ciało miałem rozpalone gorączką. Jednym haustem wypiłem pozostałą zawartość puszki piwa, nie czując jego smaku. Za oknem ciemność rozjaśniała się pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Mrugające czerwienią światełko telefonu niecierpliwie domagało się, bym odsłuchał nagraną wiadomość. W owej chwili ważniejsza jednak była kąpiel. Musiałem oprzytomnieć, zmyć z siebie lepką wilgoć i resztki koszmarnego snu. Strumień gorącej wody przyniósł ulgę. Potem zmieniłem go na zimny. Przez długi czas stałem pod lodowatym natryskiem. Wreszcie wytarłem się chropowatym ręcznikiem, czując, jak krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach, a ciało powraca do normalnego funkcjonowania. Jeszcze tylko filiżanka kawy i byłem gotów do odsłuchania wiadomości. Wcisnąłem klawisz. Chwila milczenia i odgłos odłożonej słuchawki. Następna rozmowa. Cichy, ciepłej barwy kobiecy głos. W jego tonie usłyszałem wahanie i niepewność. „Znalazłam portfel w bramie”. Krótka pauza. „Znalazłam portfel w bramie. Mam powody, by przypuszczać, że zgubił go ktoś, kto mieszka w tym domu. Jeżeli znajdzie się właściciel, proszę o kontakt z recepcją hotelu „Pod Aniołem”. Naprzeciwko. Dziękuję.”
Westchnienie ulgi, wdzięczność i radość z odzyskanych dokumentów były pierwszymi odczuciami, jakich doznałem po tej informacji. Na dworze poranne słońce lśniło pełnym blaskiem. Spojrzałem na zegarek. Dopiero parę minut po piątej. Zbyt wczesna pora na odwiedziny w hotelu. Przed dziewiątą po prostu nie wypadało się zjawić. Nie czułem głodu, mimo to usmażyłem jajecznicę, choć zjadłem ją z przymusem.
Nie mając nic innego do roboty, zabrałem się za oględziny wczorajszych prezentów. Tabletka leżała wewnątrz pudełka. Z jakiego powodu nieznajomy dziwoląg przekazał ją mnie? I co tak naprawdę miały oznaczać rosyjskie słowa skreślone na kawałku papieru: „Nikto nie obnimiejet nieobjatnowo”. W dosłownym tłumaczeniu znaczyły: „Nikt nie obejmie nieobjętego”, ale takie zdanie było pozbawione właściwie sensu. Bardziej logicznie brzmiało w wersji literackiej: „Nikt nie wyjaśni rzeczy niepojętych”, ewentualnie: „Nikt nie zrozumie rzeczy niepojętych”.
Ta kobieta… Mertseger. Kim była? Zwracanie na siebie uwagi nie dziwiło mnie. Uroda, zapach, sposób, w jaki się poruszała, ubranie - wszystkie te rzeczy mówiły o pewnej klasie i wysmakowanym w każdym detalu guście. Jej duże, szarozielone, orientalne nieco oczy z niezrozumiałych powodów wśród tłumu ludzi zwróciły uwagę właśnie na mnie, niemłodego mężczyznę o twarzy, dla której określenie „banalna” byłoby pochlebstwem połączonym ze specyficznym upodobaniem do zjawisk niezwykłych poprzez brzydotę. Te oczy patrzyły jednak na mnie z sympatią. Nie wiem… Może przypominałem jej kogoś?
Dźwięk dzwonów Kościoła Św. Wojciecha przerwał wspominanie wczorajszych przeżyć. Niedziela? Poczułem zdziwienie. Zatraciłem rachubę dni i dopiero sygnały wzywające wiernych na mszę przypomniały mi o niej. O tym, według niektórych pierwszym, dla innych siódmym dniu tygodnia.
Poranne nabożeństwo. Od dawna nie uczestniczyłem w życiu religijnym mojego wyznania. Mojego, czyli jakiego? Nie potrafiłem tego dokładnie określić. Mogłem się modlić w synagodze, meczecie czy cerkwi. Świątynia to Dom Boży. Wszystkie monoteistyczne religie głosiły wiarę w Boga Jedynego. A skoro Bóg jest jeden, to co za różnica, w jakiej budowli i pod jakim znakiem będę się modlił?
Miałem dużo wolnego czasu i żeby go jakoś zapełnić, poszedłem, by swoją obecnością uczestniczyć w misterium.
W kościele znalazłem parę osób, przeważnie starszych wiekiem. Zgarbiony staruszek, proboszcz Św. Wojciecha, sam, bez asystujących ministrantów, celebrował mszę. Słów wypowiadanych stłumionym dyszkantem nie sposób było zrozumieć. Odmówiłem krótki pacierz i opuściłem przybytek. W napotkanej trafice, która, o dziwo, była już otwarta mimo wczesnej pory, kupiłem gazetę o znamiennym tytule „Codziennik”. Nazwa kazała się domyślać, że i dzisiaj można było w niej znaleźć najświeższe wiadomości. Na miejsce lektury wybrałem ławkę przy skwerku, w pobliżu hotelu „Pod Aniołem”. Swoją drogą dziwny ciąg wydarzeń - niedziela, kościół, nabożeństwo i Anioł w nazwie hotelu.
(c.d. Miladora)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
magnat · dnia 18.05.2011 21:48 · Czytań: 992 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 19
Inne artykuły tego autora: