***************
Dopóki miałam jedno dziecko, lubiłam sobie wyskoczyć do pobliskiego miasta, ale po narodzinach drugiego, było to bardzo trudne, czasami jednak konieczne. W mieście, czekając cierpliwie na dostawę można kupić kiełbasę, albo jakieś mięso, a w pawilonie handlowym pośrodku miasta mogły pojawić się nieoczekiwanie pudła z rajstopami. Nawet wtedy, gdy je wnoszono i rozpakowywano, a sprzedaż jeszcze się nie zaczęła, w sklepie już kłębił się zbity tłum i trzeba było czekać w nieskończoność, przepuszczać ciężarne i tak dalej.
Wybrałam się do Warszawy. Z dziećmi została mama, no i jego matka. Musiałam jechać, bo tylko tam, w Warszawie, w spółdzielni dentystycznej robiono szybko koronki za pieniądze, a mnie wypadł ząb. To była pierwsza wizyta, na razie wyrwano mi tylko korzeń i kiedy tak szłam ulicą, zbolała, z policzkiem wypchanym gazą, nagle jakaś kobieta, mniej więcej w moim wieku, ucieszyła się na mój widok. To dziwne, znała moje imię, a ja nie wiedziałam, kim jest. Oczywiście. Koleżanka z pierwszego roku studiów. Ale ja jej nie pamiętałam. Okazała się przyjacielska, mieszkała niedaleko i zapytała, czy wstąpię. Czemu nie? W tym czasie rzadko widywałam prawdziwe mieszkania w bloku. A jej chodziło chyba o to, żebym zobaczyła męża, bo zaprosiła mnie na obiad. Prawda, że wyglądałam fatalnie, no i nie przewidziałam, kim będzie mąż, ale się zgodziłam. Od razu jej powiedziałam, że mieszkam na wsi. Byłam głodna, a powrót do domu na wieś, to dwie godziny z okładem. Zastałyśmy męża w domu. Naukowiec. I na dodatek przystojny. Przywitał mnie bardzo grzecznie. Podobało im się, że mieszkam na wsi. Potem był obiad, a na obiad coś twardego, czego nie mogłam zjeść, mając te dziurę w dziąśle. Usiłowałam jakoś sobie z tym poradzić – mój kłopot był chyba widoczny, ale oni zbyt dobrze wychowani, nie dawali niczego po sobie poznać. Nie pamiętam, co mówiłam podczas obiadu o swoim mężu. Nie wiem, czy powiedziałam, kim on jest. Zawsze mówiłam o nim, że jest bardzo zdolny, wręcz utalentowany, opowiadałam, jak zrobił dziecku sanki w stylu holenderskim, wiec pewno i tym razem opowiadałam o tym, co potrafi, o domu i o tym, jak razem wierciliśmy na podwórku studnię. I stało się coś dziwnego – nowi znajomi byli zachwyceni, koniecznie chcieli to zobaczyć, więc ich zaprosiłam. Opowiedziałam im o mamie, żeby nie byli zaskoczeni. Wiedziałam, że zachowają się taktownie. Do tej pory nie miewaliśmy często gości, czasem pojawiał się ktoś z rodziny i ten ktoś zwykle przyjeżdżał do mamy.
Byłam pewna, że nie przyjadą. Na ogół ludzie obiecują, a potem nikomu się jednak nie chce. Ale im się chciało. Ani oni, ani oczywiście my, nie mieliśmy telefonu. Widoczne jakoś żeśmy się porozumieli, (może listownie?), bo byłam przygotowana. Posprzątałam dom ze szczególną starannością, ale i tak czułam zażenowanie. Co prawda, w tym ich bloku, łazienka też tylko otynkowana, żadnych kafelków, ani płytek, a u nas, w nowej łazience było nawet okno, ale wszystko to wyglądało jednak zbyt po amatorsku. Za to On, mój mąż, ubrany porządnie, prezentował się całkiem nieźle. Goście byli dla mamy ujmująco grzeczni i ona to doceniła, ożywiona i uśmiechnięta. Podałam obiad, a do obiadu On nieśmiało wyciągnął wódkę. Nie wiadomo; wypiją, czy się obrażą. Nie obrazili się. Wręcz przeciwnie. Trzeba było wyciągnąć drugą, potem trzecią – więcej już nie było.
Tak się zaczęła ta znajomość. Trwała kilkanaście lat. Poznaliśmy się pod każdym względem i zaczęliśmy się nienawidzić, ale spotykaliśmy się dość często i zawsze te spotkania były ekscytujące, pijane do nieprzytomności i w rezultacie kłopotliwe, chyba dla obu stron. Potem tamten umarł, a właściwie zginął w wypadku. Kto mógł przewidzieć, że ……
************
Powinnam nadać imiona koleżance i jej mężowi, żeby znów mogli się tu pojawić. Bo stali się dla nas bardzo ważni. Ich sposób życia był dla nas nieosiągalny, ale stanowił jakiś wzorzec.
Nazwę ją więc Agatą, a jego Władysławem.
Przyjeżdżali, co jakiś czas, brnąc piechotą od stacji kolejowej, ale to też sprawiało im przyjemność. Latem atrakcją była dla nich rzeka i białe plaże, przejrzysta woda, trochę tylko zanieczyszczona. Wiosną i wczesnym latem przyjeżdżali często – w lipcu już nie, bo wyjeżdżali na wakacje. Wszyscy czworo mieliśmy wtedy, tak plus minus, po trzydzieści lat. Nasze wzajemne stosunki zaczęły się plątać, wikłać, nabierały podtekstów nieco erotycznych. Agacie podobał się On. Nie tyle podobał się, co podniecał swoją innością i nieśmiałością w stosunku do obcych, którą ona uważała za bardzo intrygującą. Ja chciałam podobać się Władysławowi. Nie wiedziałam, że to daremny trud. Władysław też wolał jego i chyba, dlatego tu przyjeżdżał. Być może miał nadzieję, że zdarzy się okazja, która pozwoli mu nabrać przekonania, że się nie pomylił.
Wkrótce okazało się, że Władysław jest alkoholikiem i to takim, który nie może spędzić wieczoru w samotności. Może gdyby miał telewizor… Ale nie miał. Dla niego, no… może nie intelektualisty, inteligenta raczej, telewizor był złodziejem czasu. Dlatego wieczorami szukał towarzystwa. Co to było za towarzystwo , nie mam pojęcia, wiem tylko, że któregoś wiosennego dnia, o świcie, znaleźliśmy go pod jabłonką. Spał. A właściwie już się obudził. Nie wiedział, jak się tu znalazł. Zdawało mu się, że szedł piechotą. Bardzo możliwe. Jeśli wyruszył wieczorem, to mógł dojść do rana. A może ktoś go podwiózł? On sobie nie przypominał, a dla nas, tym bardziej było to niejasne. Wydaje mi się, że ta pijana wędrówka była swojego rodzaju wyznaniem. Ale to nie chodziło o mnie.
Musieli tam, w Warszawie, często rozmawiać o nas między sobą. Obydwoje mieli tu swoje, osobiste sprawy. Lecz każda sprawa była inna, a więc mówiąc o nas, oszukiwali się nawzajem. Podejrzewam, że nade mną się litowali. Większość ludzi, tych, którzy mnie mało znają, lituje się, nie wiem, czemu.
Mama była życzliwym świadkiem naszych spotkań, usiłowała nie przeszkadzać i nie narzucać swojego towarzystwa. Siedziała z nami przy stole, cichutko, starając się jeść tak, żeby nie widać było częściowego paraliżu twarzy. Czasami się zastanawiałam, jak to jest, być tak całkowicie na marginesie, być człowiekiem, któremu obcy poświęcają zdawkowa uwagę z uprzejmości i kiedy się jest… osobno? Niepokoiłam się o mamę, bo okazało się, że zachorowała na padaczkę. Z pogotowia przyjechali gdy było już po ataku i dali kropelki nasercowe. Potem przyjechał lekarz z Ośrodka Zdrowia i też zapisał kropelki. Nic nie powiedział o padaczce i nie dał na to żadnych leków. No tak. Mamę spisano na straty.
***************
Lubię jesień dopóki nie jest bardzo zimno. Chodzimy z dziećmi na spacery. Mama mi towarzyszy. Chodzimy do sosnowego lasu, w którym jest zacisznie. Las jest niewielki, ale można się w nim zanurzyć i wdychać ten przedziwny, nieuchwytny zapach. Znów trzeba będzie palić w piecu i przygotować karmnik dla ptaków. Ataki padaczki u mamy stawały się coraz częstsze. Raz upadła w ogrodzie, innym razem w domu. Nie umiałam jej pomóc. Nikt nie umiał, szczególnie lekarz. To był mężczyzna. Przyjeżdżał z Ośrodka Zdrowia zwykle następnego dnia i poprzestawał na badaniu. Nie musiał nic mówić, sama widziałam, że jest bardzo źle. Mama umarła w maju. Umarła w nocy, kiedy wszyscy spali. Cierpiała bojąc się śmierci, sama śmierć przyszła nagle. Była piękna pogoda i wszystko kwitło. Na biało kwitła czeremcha, tu na wsi zwana puciszką. A ta puciszka bardzo dziwnie i intensywnie pachnie.
To nie mija. To wraca stale.
Ten zapach pozostanie zapachem śmierci
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Wanda Szczypiorska · dnia 19.05.2011 07:12 · Czytań: 1236 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 25
Inne artykuły tego autora: