Osobliwe zachowanie nieznajomego zaskoczyło mnie i zanim zrozumiałem sens słów przekazanych w tak mało dyplomatyczny sposób, ów posłaniec informacji, jakich zapewne nie ja byłem adresatem, wsiadł do auta-widma, które pojawiło się niczym fantom, nagle i bezszelestnie, by odjechać, zanim miałem czas na jakąkolwiek reakcję. Oczywiście mój refleks był na tyle opieszały, że nie zdążyłem odnotować w pamięci marki pojazdu, a tym bardziej numerów rejestracyjnych. Jedynym zapamiętanym szczegółem został jasnobeżowy kolor samochodu.
Nie wiem, jak długo stałem, oszołomiony epizodem, niejasnym zdarzeniem mającym być prawdopodobnie dopiero prefiguracją następnych, jeszcze bardziej pełnych niezwykłości wypadków. Nie miałem żadnego przeczucia rzeczy mogących zakłócić normalny, zwykły, od dawna ustalony porządek codziennego bytu. Czy to w wyniku oszołomienia, czy zwyczajnie z braku wyobraźni, nie odczułem strachu ani lęku, co byłoby banalnie oczywistą wobec zaistniałych okoliczności, naturalną emocją. Na czym opierałem mniemanie, iż zaszła pomyłka, że ktoś musiał mnie wziąć za inną osobę? Z naiwnej wiary w zbieg okoliczności. To, że wczoraj spotkałem Mertseger, kobietę nieznaną mi z imienia i nazwiska, przypadkiem, wśród innych traktowanych na sposób akcydentalny zdarzeń, było ślepym trafem losu, a nie zaplanowanym spotkaniem.
Imię „Mertseger” – egipskiej bogini żyjącej na szczycie Al-Qurn, wzgórza o kształcie piramidy, z którego strzegła Doliny Królów, „kochającej milczenie” i otaczającej opieką tebańską nekropolię, nadałem nieznajomej przez system skojarzeń z zatartym minionym czasem, mglistym wspomnieniem pojedynczych scen, epizodów lat dziecięcych, z echa słów wypowiedzianych i tych niedokończonych, przerwanych pauzami ciszy. Pierwsza przyjaciółka i powierniczka tajemnic. Skojarzenie dorosłej kobiety z małą dziewczynką powstało samorzutnie, bez wyraźnej przyczyny. Tym bardziej, że nasze drogi rozeszły się dawno, dawno temu.
Mocne uderzenie w plecy wyrwało mnie z zamyślenia. Dreszcz niepokoju, że oto powrócił kurier z następną wiadomością, kazał mi rozstać się z rozważeniami typu teoretycznej mniemanologii i stanąć twarzą w twarz z praktycznym, co nie znaczy przyjemnym wizerunkiem emisariusza. Chwała Bogu, to nie był on.
- A gdy będziesz się modlić, pamiętaj, przed kim stoisz. – Rabin Sal Berenstein wydawał się być zadowolony z naszego spotkania.
- Szalom, Żydzie. – Jego humor niczym zaraza przenosił się na każdą, mało odporną na złośliwe wirusy, osobę. – Cytowanie Talmudu przystoi raczej w synagodze, a nie przy napastowaniu bezbronnej ofiary.
- Co ty, goju, wiesz o Talmudzie? Stoisz nieruchomy niczym żona Lota. – Sal swoim zwyczajem nie mówił, lecz krzyczał. – Szalom, Jakubie. Co się stało? Czemuś taki chmurny?
Przechodnie zatrzymywali się i spoglądali na nas z ciekawością.
- Ja? – Udałem naiwne zdziwienie.
- Jeżeli masz wątpliwości - mów prawdę. Ktoś kiedyś tak powiedział… – Rabin skubał rudą brodę, starając się przypomnieć sobie nazwisko autora.
- Twój imiennik – zasugerowałem – król Salomon.
- Nie o to pytałem, niemniej dziękuję za podpowiedź. Chociaż zupełnie nietrafioną. Te słowa sformułował niegdyś Mark Twain. Mów, co cię trapi.
- Właściwie to nic… – Mimo że rabbi był dobrym znajomym, by nie rzec przyjacielem, opowiadanie o prawdziwych czy urojonych problemach wydało mi się zbyteczne.
- Kto ma chleb w torbie, a nie zjada go w obawie przed jutrem, nie wierzy w Boga – zagrzmiał basem prosto w moje ucho. – Chleb czy zmartwienie, wszystko jedno. Podziel się nim.
Wiedziałem, że nie ustąpi. Ulica, jako obszar do rozmowy z tym krzykaczem, była miejscem mało ku temu odpowiednim. Zaproponowałem spacer nad jezioro. Tym razem, całkiem wyjątkowo, bez przytaczania jakichkolwiek mądrości, zupełnie bez słowa, tylko skinieniem głowy wyraził zgodę na przechadzkę.
- Cholera – palnąłem nieświadomy, że być może tym prostackim słowem narażam sługę bożego na cierpienie ducha – byłbym zapomniał. Muszę jeszcze załatwić pewną sprawę. Tutaj, w hotelu. Poczekasz, czy wolisz asystować?
- W każdej sytuacji możesz na mnie liczyć. – Sal w ukłonie zdjął myckę z głowy. – Chodźmy więc razem.
W drzwiach, gestem dłoni godnym hotelowego boya, zaprosił mnie do wejścia. Byłem przygotowany na tego rodzaju żart. Wcisnąłem w wyciągniętą rękę drobną monetę.
Portier wyglądał na człowieka cokolwiek zdziwionego naszym widokiem.
- Chciałbym poprosić pana o drobną przysługę. Gdyby ta pani wróciła, proszę powiedzieć, że… – Nie dał mi dokończyć zdania, tylko podsunął długopis wraz z wydartą z bloczka kartką.
- Lepiej zapisać wiadomość. Zostawię przy kluczu od pokoju, tak dla pewności, że adresatka ją otrzyma.
Nie zastanawiając się nad formą, skreśliłem na ofiarowanym kawałku papieru te słowa:
"Mertseger, przepraszam, że używam tego miana, nie znam Pani imienia, a zwrot w formie bezosobowej wydaje mi się dosyć niezręczny. Otrzymałem telefoniczną informację, że znalazła Pani zgubiony przeze mnie portfel. Czy moglibyśmy spotkać się, w porze dla Pani odpowiedniej, w kawiarni „Słoneczna” położonej przy bulwarze „Wschodzącego Słońca” nad jeziorem? Będę tam do godziny dwudziestej. Przepraszam za sprawiony kłopot, wszystko wyjaśnię w czasie spotkania”.
Byłbym zapomniał podpisać notatkę, ale Sal, bezczelnie podglądający przez ramię, pośpiesznie chwycił odłożony już długopis i własnoręcznie dobazgrał.
„Jakub Sabukan oraz jego przyjaciel i duchowy opiekun, rabin Sal Berenstein”.
Wykorzystując moje zaskoczenie, przekazał kartkę portierowi.
Po wyjściu na ulicę, gdy skierowaliśmy się w stronę jeziora, Sal już całkiem poważnie zapytał, skąd znam i co mnie łączy z Mertseger. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że jej nie znam, a co za tym idzie, mówienie o jakimkolwiek związku jest zupełnym absurdem. Zanim nasz spacer zakończył się przy kawiarni, opowiedziałem Salowi pokrótce dziwne przypadki poprzedniego dnia oraz spotkanie z „przyjacielem”. Berenstein, wysłuchawszy mojego sprawozdania, zasępił się i zamilkł. Robił wrażenie, jakby był zaniepokojony bardziej ode mnie.
- Masz może przy sobie podarek otrzymany od tamtego typka? – zagadnął zaraz po tym, jak zasiedliśmy przy stoliku w kawiarnianym ogródku.
- Chyba mam… – Przeszukałem kieszenie i rzeczywiście znalazłem pudełeczko.
- Mertseger, egipska bogini-wąż, Ta Która Kocha Ciszę, karząca, lecz i pełna miłosierdzia opiekunka grobów… – Rudy krzykacz wbrew swoim zwyczajom wypowiedział te słowa bardzo cichym głosem. – Dawno zapomniana powraca. Ciekawe, po co? Karać czy okazać miłosierdzie?
(c.d. Miladora)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
magnat · dnia 23.05.2011 20:30 · Czytań: 983 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: