Pchnęłam skrzydło bramy, które otworzyło się, jak niegdyś, z niechętnym skrzypieniem zardzewiałych nieco zawiasów. Kierując kroki w stronę starych schodów, wydeptanych przez parę pokoleń mieszkających tu ludzi, ujrzałam w pamięci obraz małej dziewczynki przeskakującej po dwa stopnie w dół i usłyszałam nawet nikłe echo jej śmiechu. Za nią, dostojnie i powoli, kroczył cień Herty z nieodłączną czarną torebką ozdobioną złotym zatrzaskiem.
Cień wydłużył się niespodziewanie i kiedy uniosłam głowę, przekształcił w postać schodzącego mężczyzny. Minął mnie bez słowa i tak szybko, że nawet nie zdążyłam przyjrzeć się twarzy, chociaż zastanawiające było, że jakby odwrócił ją lekko w momencie, gdy przechodził, przyspieszając wyraźnie kroku. Zanim zdążyłam się oglądnąć, szczęk zamykanej bramy poinformował mnie, że mężczyzna opuścił już klatkę schodową.
Pierwsze piętro, drugie… znajome drzwi, teraz w większości odnowione i zaopatrzone w bardziej skomplikowane zamknięcia; przemykałam obok bezszelestnie, jakby nie chcąc wywoływać następnych duchów. Pociemniała ze starości poręcz miała dawną, zapamiętaną gładkość. Na klatce panowała cisza, tak różna jednak od tamtej, którą znałam jako dziecko i którą przerywały niekiedy znajome odgłosy dochodzące zza ściany – strzęp słuchowiska radiowego, krótkie szczeknięcie psa czy fragment pogawędki dwóch sąsiadek z mieszkania powyżej.
Na trzecim piętrze wszystko było jak niegdyś, tylko wyprofilowane płyciny miały teraz kolor ciemnego brązu, a nie zgaszonej butelkowej zieleni. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, klamka została ta sama – mosiężna, starta do połysku niezliczoną ilością dotknięć. Poszukałam wzrokiem dzwonka, lecz nie było go w miejscu, w którym spodziewałam się zobaczyć znajome staroświeckie pokrętło, a szybka lustracja potwierdziła tylko fakt nieobecności jakiegokolwiek systemu mogącego zawiadomić mieszkańców o obecności gościa za drzwiami.
Zapukałam lekko i odczekując dłuższą chwilę, ponowiłam próbę. Niespodziewanie drzwi ustąpiły, jakby ktoś, kto wychodził, nie zamknął ich dokładnie albo zatrzask nie zaskoczył prawidłowo i teraz nawet lekki nacisk pozwolił im się uchylić. Zapukałam głośniej, lecz w mieszkaniu panowała cisza. Nie dając sobie czasu na zastanowienie, pod wpływem nagłego odruchu otworzyłam je szerzej i weszłam do malutkiego przedpokoju, w którym unosiła się jeszcze smuga czyjejś obecności. Nikła nuta zapachu wody po goleniu zmieszana z ledwo wyczuwalnym dymem papierosów… Postąpiłam krok w przód, kładąc dłoń na klamce do następnego pomieszczenia.
Pokój, który ukazał się moim oczom, stanowił dokładnie to, czego można się było spodziewać po samotnym mężczyźnie. Za jedyne odstępstwo ktoś mógłby uznać w zasadzie tylko stare, zakurzone pianino, stojące pod jedną ze ścian. Z zaskoczeniem rozpoznałam w nim po chwili zapamiętany z dzieciństwa instrument. „Jak to możliwe?” – zapytałam w myślach, podchodząc bliżej, a potem, kierowana nieodpartym impulsem, wyciągnęłam rękę i otworzyłam wieko. Pożółkłe klawisze wyglądały jak szereg wyszczerbionych nieco zębów. Nacisnęłam ostrożnie jeden z nich i w głębi pianina zawibrował nikły dźwięk, rozchodząc się stłumionym pogłosem. Przeciągnęłam delikatnie palcami po całej powierzchni klawiatury, lecz widząc wyraźne ślady na płytkach pokrytych nalotem kurzu, opuściłam szybko pokrywę i odwróciłam się w obawie, że odgłos mógłby kogoś zwabić i zostanę przyłapana na gorącym uczynku buszowania po czyjejś własności.
Już zamierzałam wyjść, kiedy tknęło mnie nagle, że pozostawienie otwartego mieszkania nie jest rozsądnym uczynkiem. Wprawdzie, na oko, w pokoju nie było specjalnie wartościowych rzeczy, ale skąd miałam wiedzieć, co schowane zostało w biurku czy gdzieś indziej. W tym momencie przypomniałam sobie, że wchodząc do mieszkania, nie zadbałam o zamknięcie drzwi. Z pewną obawą ruszyłam w ich stronę, ale na klatce nadal było pusto i cicho. Wizytówka… Nie było żadnej wizytówki – dotarło do mnie niespodzianie, chociaż od początku to właśnie chciałam sprawdzić. Czy mieszka tu ktoś o imieniu „Jakub” i czy uda mi się z nim spotkać.
Zawróciłam do pokoju. Jedyną, choć i tak mało rozsądną rzeczą, było zaczekanie na właściciela mieszkania i wytłumaczenie mu wszystkiego. „A jeżeli wezwie policję?” – Ta myśl spowodowała lekkie uczucie paniki, jednak przygasło ono wobec przypomnienia, że dowodem mojej dobrej woli był telefon i zdeponowany w hotelu portfel. A także moneta, której obecność wciąż czułam w kieszeni. Usiadłam na najbliższym krześle, nie wiedząc, czy wypada w takiej sytuacji sięgnąć po jakąś książkę, by skrócić okres czekania, ale narastający głód przypomniał mi o upływającym czasie i uświadomił, że nie mam żadnej gwarancji, czy spodziewany przeze mnie mężczyzna wróci niebawem do domu. „Może uda mi się zatrzasnąć jakoś drzwi” – pomyślałam, kierując się do wyjścia, a potem stwierdziłam, że było to nadspodziewanie łatwe, gdyż zamek zaskoczył bez protestu, uniemożliwiając ponowną próbę otwarcia.
Po wyjściu z bramy zdziwił mnie lekki półmrok późnego popołudnia. Straciłam rachubę czasu i tylko głód był wskazówką, że minęło sporo godzin od południowej kawy na Rynku. Chwila wahania, a potem nogi same mnie poniosły w stronę centrum, gdzie spodziewałam się znaleźć jakąś niewielką restauracyjkę, w której podano by mi jeszcze coś na kształt posiłku. Do hotelu nie chciałam wracać, mimo że czułam potrzebę odpoczynku.
Bistro, w którym ostatecznie znalazłam miejsce i ciepły posiłek, nie było na szczęście przepełnione i siedząc przy dużym oknie, mogłam obserwować dość liczny jeszcze jak na tę porę tłum przechodniów. Jeden z nich zatrzymał się właśnie w pobliżu, zapalając papierosa. Błysk płomienia zapalniczki oświetlił na moment twarz i coś w tym lekkim pochyleniu głowy sprawiło, że przyjrzałam mu się baczniej. Nie byłam pewna, ale ten widok przypomniał mi mężczyznę mijanego w sieni domu. Przesunęłam krzesełko nieco w głąb, by na wszelki wypadek nie rzucać się w oczy, gdy nagle zobaczyłam pojawiającą się następną, i to znaną mi postać. „Piękny Romeo” podszedł do owego mężczyzny, po czym obaj usunęli się w cień pod murem kamienic. Na dobrą chwilę straciłam ich z widoku, a potem ujrzałam jeszcze tylko plecy, gdy rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Zamówiłam następną filiżankę mocnej herbaty i uspokojona faktem, że podczas wizyty w toalecie zdołałam poprawić makijaż, rozsiadłam się wygodnie na krzesełku, postanawiając nigdzie nie wychodzić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Poprzez snujący się cienką smużką dym z papierosa widziałam coraz bardziej ciemniejące niebo, na ulicach powoli zapalały się światła, niedzielny wieczór zgarniał przechodniów i prowadził do domów… Siedziałam, wpatrzona w ulicę, na której powoli zamierał ruch i myślałam o tych wszystkich latach, gdy moje kroki krzyżowały się na chodnikach, po jakich chodzili obecnie zupełnie obcy ludzie…
(c.d. Magnat)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Miladora · dnia 23.05.2011 20:31 · Czytań: 1025 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 15
Inne artykuły tego autora: