fragment książki Legendy Podlasia wyd. Kreator 2009
Boćki
Maciej Skiba miał sen. Inny niż zwykle, od kiedy został gospodarzem, na kilku morgach piachu. Sen pozbawiony lęku, inny niż te, jakich zaznał podczas kilkunastu lat ciężkiej i jakże ubogiej w owoce pracy. Śnił uśmiechnięte, przepełnione radością dziecko, chłopca w złotej kołysce, który patrzył mu prosto w oczy.
Pod koniec marca nad, szeroką po sam horyzont podlaską równinę nadeszła długo oczekiwana wiosna. Zadzwoniły skowronki, zatrąbiły żurawie, po polach na swój przewrotny sposób żaliły się czajki, a na słomianym dachu ubogiej chaty wylądował pierwszy bocian. Rozpoczął się czas nadziei na ciepłe dni, nowe plony, tłuste ryby w Końskim dole.
Rozpoczął się jednak i czas lęku, dla większości ludzi żyjących z dobrodziejstw pól i łąk – rozpoczął się przednówek. Czas jest to najcięższej i najtrudniejszej próby dla tych, którzy nie zgromadzili w komorze bogatych zapasów.
U Macieja od dawien dawna, a właściwie to i od zawsze, zapasy były na wyczerpaniu. Przez całą zimę, na co dzień i od święta, rodzina żywiła się niemal wyłącznie zacierkami ma chudym mleku, kapuśniakiem i ziemniakami. Jaja i śmietanę sprzedawali w mieście by zaopatrzyć się w sól, naftę, gwoździe i inne, niezbędne w gospodarstwie dobra.
Tej wiosny pod maciejową strzechą zakwiliło nowe życie. Bóg dał im syna, zdrowego, dorodnego o orzechowych oczach, z puchem na kształtnej główce, w kolorach sierpniowych zbóż. Dzieciak był dla gospodarza prawdziwą pociechą. Niezbyt żarty, mało płaczliwy, i co najważniejsze zdrowo się chował.
Pierwszy syn, nadzieja na przyszłość. Na chrzcie dali mu Maciej, zgodnie z tradycją.
Mijały lata. Rodzina zgodnie dzieliła trudy egzystencji na paru morgach chudego gruntu.
Krótko po dwunastych urodzinach Maćka, nad okolicę, nadciągnęło morowe powietrze. W przeciągu zaledwie kilku tygodni chłopiec stracił siostry, nieco później rodziców a na dokładkę niemal wszystkich sąsiadów. Tuż przed jesienią wioska się wyludniła. Ruszył i on, w daleki, obcy, świat, Poszedł przed siebie drogą krętą, wąską, słońcem czerwcowym zalaną, wierzbami głowiastymi rysowaną i gdy dotarł do dróg rozstajnych usiadł pod krzyżem, rozejrzał się wkoło, pot z czoła otarł i zaczął rozmyślać nad jakże niepewną przyszłością. Szczupły jasnowłosy, wysoki jak na swój wiek, zaprawiony w ciężkiej pracy. Cały jego dotychczasowy świat zamykał się był w najbliższej okolicy ojcowskiej chaty. Szeroki świat wypełniał chłopięce serce trudnym do pojęcia lękiem.
Droga biegnąca na wschód prowadziła do miasta. Był w nim zaledwie kilka razy, głównie w odpust. Droga wiodąca na zachód kończyła się wielkim lesie, Tam jesienią, rok w rok, wyprawiali się całą rodziną na grzyby. Tę znał lepiej. Wiedział jednak, że las go nie wykarmi, szczególnie zimą. Ruszył do miasta by dotrzeć do jego bram wkrótce po zachodzie słońca.
Noc spędził, nad rzeką. Następnego dnia, ze wschodem słońca przekroczył bramy obcego świata.
Z chłopskim uporem szukał w tym obcym świecie swojego miejsca. Bezskutecznie. Na ojcowiźnie nie wyuczył się żadnego, przydatnego w mieście fachu. Rzemieślnicy przyjmowali chętnie terminatorów, jednak za sowitą opłatą. Garść miedziaków, które zabrał ze sobą wkrótce wydał.
Od kilku dni błąkał się Maciek w labiryncie ulic. Głodny, coraz słabszy zaczął popadać w zwątpienie i apatię. Pewnego skwarnego, lipcowego, dnia usiadł pod jedną z bogatych kamienic, na prostokątnym rynku. Spojrzał w górę. Obłoki, jak kłębki cukrowej waty leniwie toczyły się po błękitnym niebie. Górą szybowały bociany. Syci, odświętnie ubrani mieszczanie zdążali na nabożeństwo.
Jak nigdy wcześniej poczuł, że on chłopskie dziecko, nie należy do tego świata. Wstał i chwiejnym krokiem ruszył precz z miasta, ku łąkom, ku rzece, ku lasom. Co będzie to będzie, pomyślał, nic tu po mnie. Poszedł dobrze znaną, prowadząca ku ojcowiźnie drogą by pod wieczór dotrzeć do opuszczonej, przed kilku tygodniami chaty. Wyczerpany drogą legł na własnym sienniku.
Następnego dnia, o wschodzie słońca obudziło Maćka klekotanie, mieszkającej na kalenicy słomianego dachu, bocianiej rodziny. Z największym trudem, zwlókł się z łóżka. Tępy głodowy ból rozchodził się z żołądka po całym ciele. Wyszedł za próg. Na gumnie ujrzał przerażone bocianie pisklę obok którego stał dorodny bocian.
Moje życie jest mniej warte od tego pisklęcia pomyślał. Nie ma już nikogo, kto by się nim przejmował i dodał na głos.
- Dobrze wam, boćki latacie gdzie chcecie. Świat was zawsze wyżywi. A ja co, przecież nie zacznę łapać żab.
Po chwili przystawił drabinę do szczytu chaty, wziął pisklaka na ręce i zaniósł do gniazda.
Gdy znalazł się na kalenicy spojrzał na świat. Dzień był wyjątkowo piękny, słoneczny. Wykwiecone łąki okalały łagodnie wijące się koryto rzeki. Nieco dalej ciemna linia wielkiego lasu. W porannym słońcu migotały złocone wieże cerkwi.
Szkoda umierać w tak piękny dzień pomyślał. Tylu wokół szczęśliwych ludzi. Aż wstyd, że ja jeden nie mogę być jednym z nich.
- Nie myśl o śmierci, jeszcze dużo dobrego przed tobą.
- Bocian gada, wszelki duch pana Boga chwali, co to za diabelskie sztuczki.
- Nie bój się, od tylu lat z ludźmi żyjemy, że każdy głupi nauczyłby się waszej mowy, a my nie głupcy, po całym świecie latamy, bez mapy, bez busoli.
- Ze mną bocianie już prawie koniec, od tygodnia chrześcijańskiej strawy w gębie nie miałem. Mów co masz powiedzieć i ostaw mnie w pokoju bym mógł spokojnie zemrzeć.
- Ty mi pomogłeś i ja tobie pomogę. Nigdy nie trać nadziei. Widzisz ten wielki kamień, co pod gruszą stoi. Idź tam, kop trochę na prawo od niego a zdobędziesz wielkie bogactwo i nigdy więcej na zaznasz głodu.
Wziął Maciek szpadel, poszedł na skraj brzeziny i wykopał skrzynię pełną złotych, srebrnych i miedzianych monet.
Wsypał dobrą garść do kieszeni i ruszył w do miasta. Tam wymienił pieniądze na dobrą strawę, porządny przyodziewek, wóz, ziarno, konia, kilka krów i całą resztę rzeczy niezbędnych w gospodarstwie i ruszył z powrotem na ojcowiznę.
Jeszcze przed jesienią pobudował wygodną chatę, chlewy i stodołę. Jesienią zaorał i zasiał zgnojone latoś pola.
Gospodarzył Maciek rozważnie, rzadko sięgając do bocianiego kuferka. Ziemia mu darzyła, dbał o nią bardziej niż o siebie samego. Z czasem we wsi osiedlili się nowi gospodarze. On jednak mimo młodego wieku był pomiędzy niemi pierwszym. Kilka lat później poślubił dobra i urodziwą dziewczynę i żył z nią zgodnie do późnej starości.
Wioska, która stworzył jakby od nowa istnieje na Podlasiu po dzień dzisiejszy i nazywa się Boćki.
Tomasz Lippoman
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Tomasz Lippoman · dnia 05.06.2011 07:28 · Czytań: 1155 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: