Proza »
Inne » Tydzień z życia sprzedawcy. Poniedziałek, rano.
Czy to jest skóra naturalna czy syntetyczna?
A skąd ja mam to, kurwa, wiedzieć?
- Oczywiście, że naturalna.
Pewny głos. Szczere, otwarte spojrzenie prosto w jej wielkie, podkreślone zbyt grubą kreską oczy. I krótka modlitwa do niebios żeby kobieta nie okazała się ekspertką w dziedzinie skóry. Niezbyt żarliwa modlitwa, bo babka nie wygląda na zbyt inteligentną. Wręcz przeciwnie.
Cmoka ustami co musi być męczące bo dźwiga na nich kilogram szminki. Wykręca nogę na wszystkie strony podziwiając tkwiącego na stopie buta. Drugiego maca rękami jakby dotykiem mogła rozróżnić rodzaj skóry.
Oby tego nie potrafiła.
Opieram się o wielką, szpetną, metalową koszulkę stojącą na środku sklepu. Na razie nie mam co robić. Kobieta zastanawia się już od dwudziestu minut i nie wygląda żeby zbliżyła się do decyzji choćby o milimetr.
Pozwalam myślom dryfować ale najpierw sprawdzam co robi Monika. Zza lady wystaje tylko czubek głowy i trochę czarnych kudłów. Pewnie nawija przez telefon albo pisze setnego esemesa ukrywając się przed czujnym okiem kamery. Szybko odwracam wzrok bo czuję narastającą wściekłość. Spokojnie. Bez nerwów. Niech tam siedzi ukryta jak w dziupli, przynajmniej nie musisz jej wysłuchiwać.
Pięć głębokich wdechów. Jest lepiej. Nie należy się denerwować bez powodu. Uspokajam się powoli i patrzę na zegarek. Od początku pracy minęły dopiero dwie godziny. Zostało dziesięć. Znowu się wkurwiam i liczę oddechy. Spokój.
- Złościsz się nie mając do tego podstaw – to słowa psychologa, z którym odbyłem dziesięć spotkań terapeutycznych. Nie z własnej woli, zmuszono mnie. Po ostatnim miałem głowę pełną dobrych rad, prawd życiowych i niewyraźny obraz mojej spaczonej psychiki. No i byłem znacznie bardziej podkurwiony niż przed terapią.
Chciałbym widzieć tu teraz tego nędznego doktorzynę, pokazałbym mu dobitnie ten jego „brak podstaw”. Czekało mnie jeszcze dziesięć godzin w pracy kosztującej masę nerwów, w dodatku w towarzystwie idiotki z łbem pełnym durnych piosenek i programów z Paris Hilton w roli głównej.
To są jebane podstawy, nie sądzisz doktorku? Każdy normalny człowiek toczyłby pianę na samą myśl o takim dniu! W dodatku był poniedziałek i pierwszym klientem okazała się tłusta baba z sieczką zamiast mózgu która nie potrafiła zdecydować się na buty.
A może jednak…
Gdzie tam! Wypięła tłusty tyłek w moją stronę i siłowała się z drugim butem. Liczy, że na lewej nodze będzie wyglądał lepiej? A zresztą, niech robi co chce byle tylko podjęła jakąś decyzję.
Podałbym jej łyżkę do butów żeby się tak nie męczyła ale ostatnią sztukę połamał nam kilka dni temu pewien siwy dziadek. Tak się dzieje kiedy skąpy właściciel kupuje kiepską podróbkę zamiast porządnej, solidnej łyżki do butów. Potem to nie on musi znosić pełne politowania spojrzenia ludzi na wieść, że sklep obuwniczy nie ma łyżki.
Znowu rzut oka na zegarek. Kurwa, jakim cudem minęły dopiero cztery minuty?
Kurwa, kurwa, kurwa…
- Bartek! – zajęcie przerywa mi Monika. Zaciskam zęby i sprawdzam czego chce. Wychyla się zza lady z wyciągniętą w moją stronę ręką. W tłustych, krótkich paluszkach zakończonych czerwonymi pazurami trzyma klucz od kasetki na pieniądze.
Wychyl się jeszcze trochę i walnij o glebę, proszę niebiosa ale one mnie olewają. Jak zwykle.
Patrzy wyczekująco aż mam ochotę wrzasnąć: „Rusz dupę i sama do mnie podejdź!”, prosto w tą okrągłą, złośliwą twarz ukrytą pod centymetrową warstwą makijażu.
Zamiast tego podchodzę powoli zostawiając klientkę i jej odwieczny dylemat: pasują czy nie pasują?
- Zaraz wrócę – mówi Monika i rzuca mi klucze. Łapię je w powietrzu i wieszam na szyi.
Dziewczyna schodzi z podwyższenia prezentując swoje imponujące sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu.
- Jezu, jak mnie nogi bolą – narzeka robiąc cierpiętniczą minę kiedy przechodzi obok. Mam ochotę złapać ją za kitkę i doprowadzić do gwałtownego spotkania pomiędzy jej głową a metalową ladą.
Powinna cię boleć dupa od tego ciągłego siedzenia, wrzeszczę za nią, ale tylko w myślach. Zaciskam i otwieram pieści i kręcę powoli głową na boki, jednocześnie licząc oddechy. Jedno z wielu ćwiczeń relaksacyjnych i odstresowujących. Jak każde inne, całkowicie do dupy.
Kontroluj gniew. Agresja jest zła
- Bartek, nie stój tak! Klientka czeka! – mówi powracająca Monika. Zakłada drugi rękaw kurtki i chowa do kieszeni papierosy. Jej słowa słyszy czekająca na nią wysoka blondynka ze sklepu obok. Obie się śmieją i po chwili znikają. Poszły na papierosa. Był poniedziałkowy ranek bez klientów czyli wrócą za jakieś dwadzieścia minut. W normalne dni skracały wypady o połowę.
I dobrze, niech idzie w pizdu i nie wraca. Każda minuta bez jej towarzystwa jest na wagę złota.
Zniecierpliwionym chrząknięciem przypomina o sobie klientka. Ja odpowiadam przesadnie głośnym westchnięciem i powoli kieruję się w jej stronę.
Podjęłaś w końcu decyzję, głupia krowo?
- Zdecydowała się pani?
Wydyma usta i przestępuje z nogi na nogę wpatrując się w lustro i odbite w nim buty.
- Niech mi pan powie, można prać je w pralce?
Łeb sobie wypierz w pralce.
- Niestety, nie. Żadnych butów nie wolno prać w ten sposób.
- Naprawdę? – dziwi się jakbym właśnie podał się za kosmitę. – Więc jak je czyścić?
- Każdy but ma metkę, na której wszystko jest dokładnie opisane – odpowiadam i gryzę się w język. Za późno. Proszę, tylko nie…
- A ten gdzie ma tą metkę?
Następne kilkanaście minut dokonuję swobodnej interpretacji czterech obrazków, do których w końcu udało mi się dokopać. Są schowane wewnątrz buta i można je wyraźnie zobaczyć tylko wtedy gdy but jest rozłożony na czynniki pierwsze. Udaję, że doskonale je widzę i znam ich znaczenie. Kobieta słucha z otwartymi ustami chłonąc moje idiotyzmy jak gąbkę.
W międzyczasie wraca Monika ciągnąc za sobą drażniąca woń papierosa.
Krótka modlitwa żeby zareagowały czujniki dymu. Standardowo zignorowana. Nie zdziwiłbym się gdyby zamiast nich pod sufitem wisiały atrapy. W końcu są znacznie tańsze.
W końcu przestaję nawijać bo już brakuje mi śliny i wyobraźni. Kobieta zdejmuje buty i nieśmiało zza rogu wystaje malutka nadzieja, że wreszcie na coś się zdecyduje. Po sekundzie nadzieja znika. Buty lądują z powrotem w kartonie a tapirowana blondynka namierza kolejną sztukę. Po chwili odwraca się do mnie z modelem kompletnie różniącym się od wcześniej przymierzanych.
Staram się nie krzyczeć.
- Może mi pan przynieść drugiego?
Mogę ci go wepchnąć do gardła!
- Oczywiście, proszę chwilę zaczekać – cedzę każdą sylabę osobno i znikam w magazynie. Wspinam się po zimnych szczeblach drabiny na pierwszy poziom. Głupia szmata. Tępa idiotka. Po cholerę tyle przymierzała tamtą parę?
Uspokój się, nakazuje wewnętrzny Racjonalista, malutki, nieśmiały człowieczek przez większość życia schowany w najciemniejszym zakamarku mojej duszy. Zwykle się nie odzywa, reaguje dopiero kiedy wybuch jest blisko.
Przecież jesteś sprzedawcą a ona klientką. Powinieneś pomóc jej w wyborze z uśmiechem na ustach i dobrymi chęciami wypisanymi na twarzy.
Czy ty, skurwysynu, wiesz co wygadujesz? I do kogo te słowa?
Uspokój się, to twoja praca i wykonuj ją najlepiej jak potrafisz. Nic ci nie dadzą nerwy i wpadanie w złość. Poza tym masz procent od sprzedaży, prawda? Im więcej sprzedasz tym więcej zarobisz. Więc nie marudź tylko bierz się do roboty! Dzisiaj poniedziałek, zbyt wielu klientów nie będzie dlatego doceniaj każdego, który się pojawi.
Okej. Dobra. Może i masz rację. Uśmiechnę się, rzucę żarcikiem albo dwoma i zrobi się przyjemnie. W sumie jak zabraknie klientów trudniej będzie unikać Moniki. W porządku. Od tej pory pełen luz i spokój. Koniec z …
Kurwa, ja pierdolę, mać!
Stoję na metalowej podłodze drugiego poziomu i wpatruję się w porozrzucane pudełka z butami. Leżą wszędzie. Robię dwa kroki ale na przeszkodzie staje mi barykada czerwonych kartonów pumy. Zamykam i otwieram oczy. Może mam przywidzenia? Może śni mi się koszmar?
Tak, kurwa, to jest koszmar! Tyle, że na jawie.
Żyłka na skroni żyje własnym życiem, pulsuje w rytm nieznanego mi kawałka techno. Oddycham ciężko przez nos i modlę się o omdlenie, paraliż, cokolwiek co powstrzyma mnie przed rozpierdoleniem kilku osób na kawałki.
Kopię pierwsze pudełko. Robi salto w powietrzu i wypluwa z wnętrzności parę błękitno – białych adidasów damskich.
Jeszcze dwa dni temu panował tu porządek. Własnoręcznie, przez niemal pięć godzin układałem setki butów chronologicznie indeksami, od najniższego do najwyższego. W pocie, smrodzie i praktycznie bez tlenu zdołałem uporządkować syf, który istniał tu od miesięcy i oczywiście nikomu nie przeszkadzał.
Czy wczoraj Szczecin nawiedziło trzęsienie ziemi? Czy ten bajzel to skutek ruchów płyt tektonicznych?
Wątpię. Nic nie słyszałem o trzęsieniu ziemi a regularnie oglądam TVN 24, w którym pierdnięcie motyla staje się wydarzeniem dnia, monitorowanym na żywo przez tabun reporterów.
Jeśli więc nie jest to wina ziemi, pozostaje tylko jedna możliwość. Dwie durne, pojebane, niepełnosprawne umysłowo dziwki wczoraj miały razem zmianę. A kiedy obie pracują nie ma Murzyna od czarnej roboty czyli mnie. Nie miał kto odłożyć butów na miejsce i stąd ten bajzel.
Proszę cię, Monika, wejdź w tym momencie do magazynu i powiedz coś głupiego, że na przykład idziesz na papierosa albo klientka czeka a ja się opieprzam.
Jak mi Bóg miły, zapomnę wtedy o nauce Kościoła i staraniom rodziców wpajających mi dobre wychowanie i po prostu wypierdolę ci ze łba.
Oczywiście olano moje modlitwy i nikt się nie pojawił.
Mamrocząc pod nosem przekleństwa brodzę w tekturze i nadwyrężam szyję w poszukiwaniu głupiego buta. Kiedy panował tu porządek, aż jeden dzień, znalezienie odpowiedniego indeksu zajmowało jakieś trzydzieści sekund. Teraz mija piąta minuta a ja wciąż nie natrafiłem na jakikolwiek ślad.
Stawiam resztę mego parszywego życia, że jeśli w ciągu dwóch minut nie pojawię się z pudelkiem na sklepie wpadnie tu Monika z wykrzywioną gębą i pretensjami dlaczego tak długo zajmuje mi znalezienie jednej pary butów?
Wtedy ją zatłukę i resztę tego parszywego życia spędzę za kratkami.
Nie dowierzam, jakim cudem udało im się roznieść na strzępy wszelki porządek jaki tu panował. W tym momencie cud się zdarza i znajduję co trzeba. Gramolę się z powrotem, potem prawie spadam z drabinki i otwieram gwałtownie drzwi do sklepu modląc się, żeby po drugiej stronie stała Monika i dostała nimi w zęby.
Oczywiście drzwi otwierają się bez problemu. Monika siedzi już w gnieździe i rozmawia przez telefon. Rozglądam się ale oprócz niej nikogo tu nie ma. A gdzie ten upierdliwy babsztyl?
Dla pewności okrążam szpetną koszulkę ale nigdzie jej nie ma. Zerkam na chwilę w stronę kasy i to jest mój błąd. Monika zakrywa ręką słuchawkę i z niezadowoleniem wypisanym na twarzy, który mam niesamowitą ochotę zedrzeć za pomocą chropowatej podłogi, zwraca się do mnie:
- Klientka powiedziała, że nie ma czasu czekać w nieskończoność i sobie poszła. Coś ty tam tyle czasu robił? Szyłeś te buty, czy co? Następnym razem masz być szybszy.
I wraca do rozmowy a ja stoję i szukam ujścia dla rosnącego ciśnienia, które zaraz we mnie eksploduje rozrywając na miliony kawałeczków. Kartonowe pudełko gnie się cichutko pod coraz większym naciskiem mojej spoconej ręki.
Szczęka zaczyna szczypać więc przestaję zaciskać ją tak mocno. Zęby już nie zgrzytają ale wciąż czuję ogromne wkurwienie. Monika siedzi jakieś pięć metrów ode mnie. Zza lady wystaje tylko czarny łeb. Idealny cel. Ważę w dłoni pudełko. Nie jest to kamień ale przy odpowiedniej sile może stać się całkiem niezłym pociskiem.
Rozchmurzam się na widok podstawionego przez wyobraźnię obrazu: rotujące w powietrzu pudełko trafia kantem w sam czubek głowy. Bez trudu przebija się przez gęste włosy, przecina skórę i wbija w twardą czaszkę. Glowa odskakuje do tylu i uderza w drzwiczki.
Niemal się uśmiecham.
- Przepraszam? – męski glos masakruje wizję i przywraca mnie do rzeczywistości. Wbrew mej woli. Próbuję zatrzymać przed oczami widok cudownie zdziwionej Moniki z pudełkiem wbitym w czaszkę ale wizja ucieka nieodwracalnie.
Wszystko przed starszego pana w drucianych okularach i marynarce przypominającej mi zmarłego dziadka. Spogląda na mnie zaskakująco jasnymi oczami i pojawia się cień szansy, że drugi klient tego dnia będzie lepszy od poprzedniego.
Starsi ludzie generalnie kojarzą mi się z uprzejmością i dobrym wychowaniem. I chociaż wiele razy boleśnie odczułem tę moją naiwną wiarę, tego dziadka też postanowiłem potraktować bez uprzedzeń.
-Dzień dobry. Słucham pana?
- Szukam trampek. Ma pan jakieś?
- Oczywiście. Doskonale pan trafił. Zapraszam ze mną.
Podchodzimy do ściany zapełnionej butami. Mijamy adidasy i modele dziecięce i dochodzimy do około dwudziestu modeli trampek. Czarne, kolorowe, wysokie i niskie. Wybór jest całkiem spory.
- Oto one – dla podkreślenia słów teatralnym gestem wskazuję na buty. – Oczywiście mamy również większe rozmiary.
Dziadek bierze jednego buta i ogląda z każdej strony. Kiedy dochodzi do podeszwy unosi brwi, spogląda na mnie i odkłada go na miejsce. Chwyta kolejnego i od razu zaczyna od podeszwy.
Stoję z boku i już wiem, że z zakupów nici. Coś mu wyraźnie nie pasuje i nawet dobrze wiem co. Teraz jednak nie mogę już nic zrobić. Stoję więc dalej i nabieram pewności, że ten dzień będzie już tylko coraz gorszy.
Po dziesiątej sztuce dziadek patrzy na mnie wzrokiem zarezerwowanym da upierdliwych akwizytorów i świadków Jehowy.
- Pieprzone naciągacze. Wsadź sobie te buty z taką ceną – pewnie gdyby był młodszy a ja mniejszy naplułby mi w twarz. Wychodzi ze sklepu a ja wpatruję się w jego przygarbione plecy i nieco chybotliwy chód. Na zewnątrz czeka na niego starsza kobieta z wózkiem pełnym zakupów. Nie słyszę ich ale i tak wiem jaki przebieg ma rozmowa. Kobieta pyta co się stało. Dziadek rzuca kilka epitetów na temat cen i złodziei sklepowych, jakich pełno na każdym kroku. Ona patrzy w moją stronę i przez chwilę nasze spojrzenia się spotykają. Nie mam nic na sumieniu, przecież to nie ja ustalam ceny. Faktycznie, są wysokie a ponaddwukrotną przebitkę uważam za przesadę ale nijak nie mogę tego zmienić. W końcu to sklep firmowy, który niewiele ma wspólnego z bazarem. Ja to wszystko wiem ale i tak czuję się parszywie.
W końcu oboje łapią za uchwyt i znikają, wspólnymi silami pchając wózek przed siebie.
Zostaję sam z Moniką. A raczej z jej kudłami bo tylko one są widoczne. Chichocze do słuchawki pogrążona w rozmowie z jednym z wielu znajomych, których już dawno wrzuciłem do jednego worka z napisem „trzymać się od nich jak najdalej”.
Podchodzę do ściany zastawionej butami. Jedna sztuka z każdej pary, zawsze prawa, leży na plastikowej podstawce zamontowanej w ścianę. Poprawiam zwisające sznurówki i chowam je do wnętrza buta. Przy okazji kolejny raz przyznaję w duchu rację temu dziadkowi i wielu innym osobom, które cztery stówy za parę uważają za zdecydowanie wygórowaną. Buty są naprawdę fajne: wszystkie skórzane, zmyślnie zaprojektowane i przede wszystkim solidnie wykonane. Większość z nich sam z przyjemnością bym nosił. Niestety, wydanie jednej trzeciej pensji na parę butów nie wchodzi w rachubę.
O, na przykład limitowana seria Fernando Alonso, kierowcy Formuły 1. Nie jestem wielkim fanem tego sportu i nie śledzę z wypiekami na twarzy kolejnych prób zdobycia kilku punktów przez Roberta Kubicę ale te buty firmie naprawdę się udały. Sztywne i jednocześnie bardzo lekkie idealnie nadawały się na wiosnę i wczesną jesień. Jednak użycie nazwiska znanego kierowcy sprawiło, że jedna para kosztuj niemal pięć stów.
Wychodzi, że moja miesięczna praca jest warta dwóch par butów.
W sumie, to mam nadzieję że jest warta bo jeszcze nie dostałem pełnej wypłaty. Zatrudniłem się w połowie zeszłego miesiąca i dopiero najbliższa miała dać mi jasny obraz ile będę zarabiał. Teoretycznie powinienem to wiedzieć ale po rozmowie z szefową miałem tylko mętlik w głowie. Ilość różnego rodzaju premii uzależnionych od tysiąca czynników i wymogi sprzedażowe, które muszę spełnić aby zarobić więcej przyprawiają o ból głowy.
Powoli idę wzdłuż ściany i wkładam zwisające sznurówki do wnętrza butów. Ilekroć to robię przypominam sobie Malwinę, szefową, która w moim pierwszym tygodniu pracy opieprzyła mnie z góry na dół że sznurówki zwisają z butów a ja snuję się po sklepie i tego nie zauważam.
- Wszystko musi być równiutko poukładane a sznurówki mają być w środku! W każdej chwili może do nas przyjść Fabian albo ktoś z biura i jak to zobaczy to mamy po premiach!
Z racji tego, ze bez premii moja wypłata wynosi najniższą krajową byłoby to z pewnością bolesne.
- Kręcisz się bez celu w kółko a tam taki burdel! Weź się do roboty i poukładaj buty. A najlepiej umyj podstawki pod buty bo i tak nie masz nic do roboty!
Z racji tego, że działo się to w czwarty lub piąty dzień mojej kariery w sklepie zacisnąłem żeby i posłusznie spełniłem polecenia szefowej. Nie broniłem się stwierdzeniem ze nikt mi o chowaniu sznurówek do butów nie mówił bo po co wychylać się już tak na początku? Może Malwina ma zły dzień, okres się jej zaczął albo coś i po prostu się nie kontroluje. Jutro będzie żałować swojego wybuchu i może nawet mnie przeprosi.
Do tej pory nie mogę się nadziwić jaki byłem naiwny.
Układanie butów stanowiło jeden ze sposobów walki z czasem. W dni powszednie do takich potyczek dochodziło regularnie. Z czasem się walczyło, tłukło bez reguł i ze wszystkich sił. On zawsze miał przewagę i zawsze przegrywał na koniec dnia ale zwycięstwo okupione było zszarganymi nerwami, paskudnym humorem i umysłem gnijącym od nudy.
Właśnie dlatego bardzo powoli wkładam te przeklęte sznurówki na ich miejsce i staram się nie myśleć o upływających z prędkością upośledzonego ślimaka sekundach. Im częściej zerkasz na zegarek tym wolniej wydaje się upływać czas, mówi stare porzekadło, pod którym podpisuję się rękami i nogami.
- Booże! – przesadnie głośne westchnięcie jeży mi włoski na karku. Niedobrze, konus skończył pogawędki i pewnie dla urozmaicenia będzie chciał teraz mnie zanudzić na śmierć.
Udaję, że nic nie słyszałem i dalej układam znienawidzone sznurówki. Może zajmie się czymś innym, może zapomni o moim istnieniu.
Może zostaniesz jeszcze gwiazdą rocka, naiwniaku?
- O rany! – znowu jęczy cieniutkim głosem drażniącym każdy nerw w moim ciele.
Spokojnie. Głęboki wdech, przytrzymaj chwilę powietrze w płucach, i potem wydech aby się zrelaksować.
W połowie ćwiczenia woła mnie Monika a ja krztuszę się powietrzem.
- Masakra, co? – pyta z głupim uśmiechem pomalowanych szminką zębów. Oprócz szopy czarnych włosów i oczu potraktowanych chyba pędzlem do tapet uwagę zwraca również mały srebrny kolczyk wbity nieco ponad górną wargą. Lśni matowo a ja kolejny raz zastanawiam się jakie spełnia on zadanie? Ma dodawać uroku? Czy wręcz przeciwnie – odwracać uwagę od brzydkiej i nieciekawej twarzy?
Kończę rozważania bo Monika spogląda na mnie wyczekująco. Chyba mam odpowiedzieć na jej pytanie. Ot, i cała Monika i jej intelektualne rozważania. „Masakra, co?” – i bądź tu, kurwa, mądry i rozpocznij polemikę.
Odwracam się bokiem i bełkoczę niewyraźnie pod nosem ale jej to wcale nie przeszkadza.
- No właśnie – stwierdza i kolejny raz dzieli się ze mną swą mądrością życiową. – Normalnie masakra.
Nawet nie udaję, że interesuje mnie o czym ona, do cholery, gada. Kolejny raz liczę oddechy i świetnie się przy tym bawię. Wyjmuję telefon – stary model Nokii i sprawdzam czy wszystko działa. Głos jest oczywiście ściszony ale wibracja potrafi oderwać nogę i nie boję się, że przegapię ważne połączenie. Problem w tym, że nikt nie dzwoni. Badam poziom baterii a potem zasięg. Wszystko w najlepszym porządku.
Więc dlaczego, do kurwy nędzy, nikt , absolutnie nikt jeszcze nie zadzwonił?!
- Widziałeś co zrobiła wczoraj Eliza? – pyta nagle Monika.
Rozkojarzony spoglądam na nią chowając jednocześnie aparat.
- Co mówiłaś?
- Rany, głuchy jesteś, czy co? Widziałeś co zrobiła wczoraj Eliza?
Błyskawicznie przeglądam listę naszych wspólnych znajomych, jakieś dwie osoby, i nie znajduję wśród nich żadnej Elizy. Wpatruję się zdezorientowany w Monikę ale ona nie rozumie, że nie wiem o czym mówi, tak samo zresztą jak nie rozumie, że mam gdzieś Elizę, ją samą, ten sklep i całe to parszywe życie, w którym niewiele mi na razie wyszło.
- Nie, nie widziałem – cedzę przez zęby aby zakończyć ta głupią konwersację. Ta, chciałbym.
- No co ty! Serio? Naprawdę tego nie oglądałeś? Żałuj, naprawdę się działo. Poważnie nie oglądałeś?
No co ty, za pierwszym razem sobie żartowałem! Tak naprawdę wszystko widziałem i tak tylko się droczę! Chryste Panie!
- Poważnie.
- O rany, ty jakiś dziwny jesteś! Przecież każdy ogląda Big Brothera. Codziennie godzina dwudziesta jest z góry zarezerwowana. No, ale mniejsza. Wiesz co się wczoraj stało? Słuchaj, nie uwierzysz! Polegniesz na miejscu! Eliza powiedziała Przemkowi, że go bardzo lubi! I że jej się podoba! Tak normalnie, przy wszystkich. A, słuchaj, jak on się zdziwił, normalnie polewka na całej linii. Zrobił wielkie oczy i nie wiedział co powiedzieć! Zamurowało go totalnie! Powaga! Bo przecież oni się od początku tylko kłócili, jak wtedy kto gdzie ma spać, pamiętasz? A w ogóle wiesz, na niego ma ochotę Mariolka, ta czarna, nie blondyna. I to już od dawna. Przecież już się nawet całowali! No! A Eliza tak przy wszystkich, że ona go lubi! Zajebioza, normalnie! Czaisz?
Nie tylko nie czaiłem ale od drugiego zdania przestałem też słuchać. Stoję oparty o ladę i staram się znaleźć sobie jakieś zajęcie. Mógłbym posprzątać magazyn ale na samą myśl, co one z nim zrobiły w ciągu jednego dnia, bierze mnie kurwica.
Nagle czuję wibrację telefonu. Spokojnie, strofuję sam siebie, ale nic to nie daje. Serce przyspiesza, ciśnienie rośnie a w głowie kołacze się jedna myśl: może to właśnie teraz dzwoni ktoś z ofertą pracy, która wyrwie mnie z tego piekła, która choć trochę będzie odpowiadała moim aspiracjom, umiejętnościom i oczekiwaniom.
A może dzwonią bo nie zapłaciłeś rachunku za telefon? – pyta złośliwy skurwysyn, nie wiem jakim cudem powstały kiedyś w mojej głowie.
Wyjmuję telefon i kolejna fala rezygnacji brutalnie tłamsi moje podniecenie. Dostałem wiadomość od Anki. To nawet nie była próba nawiązania połączenia tylko głupi sms a ja się napaliłem jak szczerbaty na suchary.
Kilka słów, z których tylko jedno jest poprawnie napisane, informuje mnie, że z dzisiejszego spotkania nici. Jakaś inwentaryzacja czy coś takiego. Chyba sama nie mogła zdecydować, który powód będzie bardziej wiarygodny. Albo miała to gdzieś i wcale się nie wysilała. Jakkolwiek by nie było faktem jest, że kolejny raz wieczór spędzę sam, ze starą gazetą lub przed telewizorem.
Nawet specjalnie się nie dziwię, w końcu to moje życie.
Nie chce mi się odpisywać z zapewnieniami, że nic się nie stało, zresztą mam dziwne przeczucie, że wcale tego nie oczekuje. Chowam telefon i wysyłam kolejną krótką modlitwę do tych na górze o najmniejsze nawet wsparcie. Jeśli nie chcą mi pomóc bo mnie nie lubią to może ruszy ich moja desperacja.
- Jutro przychodzi Fabian – odzywa się znowu Monika pracując zawzięcie szczęką, do której co chwila wrzuca małe krakersiki. – Więc się nie zdziw jak dzisiaj Malwina będzie się trochę spinać.
- To ona się kiedyś nie spina? – odpowiadam mechanicznie żarcikiem i za późno zdaję sobie sprawę z tego błędu. Monika patrzy na mnie uważnie a ja już wiem, że ta krótka wymiana zdań urośnie w jej opowiadaniach do rozmiarów dyskusji a ja zostanę przedstawiony Malwinie jako niewdzięcznik, gwałciciel, złodziej i dewiant.
Dziwnym trafem to także mam głęboko gdzieś.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Zige · dnia 21.07.2011 07:56 · Czytań: 855 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: