Firanka faluje delikatnie pod naporem ciepłego lipcowego wiatru. Właściwie nie wiadomo jakim cudem podmuch nie przedostaje się do pokoju. Fakt faktem, w środku powietrze stoi.
Od kiedy wyszła z domu, wszystko wydaje się martwe. To jeden z tych dni, kiedy moneta pstryknięta w powietrze ląduje jako nierozstrzygnięta na kancie i choćbyś chciał się tym pochwalić – nie znajdziesz nikogo zainteresowanego. Tuż nad oknem wisi paprotka. Ona się nią zajmuje. Ja nie mam do tego rąk. Wszystko mi więdnie pod palcami. Kiedyś, wraz z Martą sadziliśmy truskawki w balkonowych donicach i choć nie można się rozeznać, która sadzonka przez kogo została przysypana ziemią – jestem pewien, że to te moje obumarły. Taaaaak, Marta ma dryg do roślin.
Mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu na Mokotowie; a może powinienem powiedzieć: mieszkam, bo częściej bywam tam sam.
Jednym z pokoi jest schludna sypialnia. Ma wielkie łoże z Ikei – ten minimalistyczny typ.
Zwykła rama z jasnego lakierowanego drewna pooranego sękami oraz najtańszy biały materac ze sprężynami i warstwą maty kokosowej (Bóg raczy wiedzieć po co).
Po obu stronach łóżka nocne lampki z fioletowymi abażurami, a w nogach wielka lustrzana szafa.
W kąciku obok niej, mały telewizor LCD i Xbox360. Kiedyś często zdarzało nam się grać w jakieś bzdurne zapychacze czasu. Zdarzało nam się też używać łóżka w niestandardowy sposób.
Ech, że nie wspomnę już o wariacjach z lustrzaną szafą. W każdym razie, tak z grubsza wygląda sypialnia – piekielnie nudna, ale nic bym w niej nie zmienił.
Nie zmieniłbym na przykład tej niesfornej pościelowej draperii. Marta wstaje wcześnie rano i bez słowa wychodzi. Warto więc zachować jakieś namacalne wspomnienie po niej, by umilało chwile oczekiwania.
Po cichutkim ziewnięciu i przeciągnięciu się, całuje mnie czule po oczach i prześlizguje do toalety bezdźwięcznie jak wąż. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo rano czuję na oczach ciepło jej pocałunków, no i wzrok przestał mi się pogarszać. Cały czas stoję na minus jedynkach. Trochę jeszcze mi po niej zostało – po tym jak rano znów odeszła.
Mam podkoszulkę, w której chodzi po domu, a która należała kiedyś do mnie. Mam kolekcję porcelanowych kotków tak bardzo przez nią uwielbianą. No i w końcu posiadam serię save`ów od GTA IV zapisanych jako „Marta Belic”.
Zaraz po przebudzeniu idę do łazienki w poszukiwaniu śladów jej obecności. Idole Armaniego wwierca się w zatoki, choć z flakonu, jako żywo, ubywa niewiele, niemal nic.
Łazienka jest biała i bez wyrazu. Ma duże lustro, nowoczesny i zupełnie niepraktyczny zlew, przy którym nie idzie się nie ochlapać i prysznic z Castoramy – najtańszy spośród drogich. Oprócz tego pralkę Boscha otwieraną z góry.
W kuchni też prawie nie zostawia śladów. Tylko kawa znika zbyt szybko. Marta od zawsze była kawoszką. Kupiłem jej nawet ekspres do kawy firmy Zepter. Ten wyglądający jak głowa Iron Mana na kapsułki.
Wychodzę więc z sypialni, narkotyzuję się jej perfumami i idę do kuchni po kawkę. Osobiście lubię jak najsłabszą i najsłodszą. Taką, by zupełnie nie smakowała jak kawa. Nie lubię kawy, ale przez lata małżeństwa zdążyłem przywyknąć i teraz pijam z czystej solidarności.
Kuchnia nie jest może nadto przestronna, ale ma w sobie miłość młodziutkiego ogniska domowego, którego tak z Martą doglądamy. Są szafki z drewna w kolorze miodu, jest wielki komplet sztućców oraz wszelakich naczyń z Decoradora, czteroosobowy stół oraz masa urokliwych bibelotów. Gliniany biało – granatowy dzbanek, mnóstwo cepeliów i chlebowy kogucik z Kazimierza Dolnego. Tam zresztą braliśmy ślub. W takim małym kościółku na skale. Tak dawno, tak dawno...
Coby nie mówić – kuchnia szczególnie mi się podoba. Marta tak pięknie po niej lawiruje. Z niespotykaną gracją omija wszystkie ostre lub chropowate krawędzie. Nawet z wazą pełną gorącej zupy. Nigdy o nic nie zahaczyła.
Teraz siedzę w salonie. Ten pokój jest największy. Kanapa w lewym górnym rogu. Dość ładna. Cała łososiowa. Marty rodzice kupili nam ją jako jeden z prezentów ślubnych. Nie zdążyła się nawet pobrudzić. Tuż przy kanapie niziutki stolik z misą owoców, lecz służący raczej jako podpórka dla obolałych nóg, niż miejsce, na którym można coś postawić. Zaraz za stolikiem większa plazma i Playstation 3. Po prawej stronie kanapy jest biurko, na którym stoi laptop.
Ja też tam jestem. Siedzę przy stole na prawo od wejścia. Ten jest większy – ośmioosobowy. Siedzę na jednym z masywnych kolonialnych krzeseł, które go okalają. Na tym odsuniętym, tym z którego najlepiej widać okno i falującą firankę.
Za chwilę odwiedzą nas rodzice. Nas – jeśli Marta wyrobi się przed nimi. Zawsze przynoszą coś dobrego. Tydzień temu mama zrobiła leniwe kluski. Doskonale wie, jak bardzo je lubię...
Oho, słyszycie dzwonek? To „Ptasia Kakofonia” - Marta tak o nim mówi.
Rodzice standardowo są fasadowo szczęśliwi jak nikt na świecie.
Biorę od matki parasol zastanawiając się po co on komu w upalne lipcowe popołudnie. Tym bardziej sobotnie popołudnie. Marta nie zdążyła. Będę musiał sam przyjmować gości.
- No i co tam nowego, synku? - pyta matka.
- Jakoś leci – odpowiadam – zmieniam lokalizację sklepu. W Klifie się już nie opłaca. W ogóle w centrach handlowych małe przedsiębiorstwa nie mają już czego szukać.
- Gdzie przenosicie?
- Dokąd... - poprawia ojciec.
- Patrzcie go, jaki purysta... No więc: dokąd przenosicie?
- Nie uwierzysz, ale w obrębie 4 km nie ma tu żadnego sklepu komputerowego.
- Tu? Tu na Mokotowie?
- Dokładnie tu, mamo. Zresztą Marta zaraz przyjdzie to się wszystkiego dowiecie.
- Ale przecież...
- Czy ona przypadkiem nie pracuje dzisiaj do późna? – ojciec wcina się matce w słowo.
- O raaaaany, dzisiaj sobota. Jak mogłem zapomnieć?
- A, właśnie.. - matka idzie do kuchni. Po chwili wraca z parująca wazą.
- Zobacz, przyniosłam ci krupnik. Bez mięsa – tak, jak lubisz.
Jedząc przepyszny krupnik rozmawiamy o reumatyzmie ojca i złym samopoczuciu matki ( i po co były te rozpromienione twarze na wejściu?). Ani słowa o mnie czy Marcie.
- Dawno nie gadałem ze swoją ukochaną, wiecie? Jakoś stale się mijamy. Ja z pracy, ona do pracy. I tak w kółko. Czasami tylko, może ze dwa razy w tygodniu, siądzie przy mnie, o tu – wskazuję palcem na krzesło zajmowane przez ojca, a ten zaczyna dławić się zupą.
- Co się stało – pytam.
- Nic, nic, wpadło mi nie w tę dziurkę.
- Aha. No, ale tak to praktycznie wcale. Dobrze, że chociaż całuje mnie rano na do widzenia.
Jeśli całuje to chyba nie mamy kryzysu, prawda?
- Chyba nie. Jeśli całuje czule, a nie tak na odwal się, to jak można mówić o kryzysie? Czułość kiepsko się udaje.
- Oooo, bardzo czule. Wkłada w to całe serce. Trochę mi jej zostaje potem. Dlatego udaje mi się przeczekać samotne dni. Mam wrażenie, że wraz z pocałunkami zostawia mi swoje serce i wraca po nie dopiero, gdy siada koło mnie i milczy.
Mama wzdryga się. Pytam co się stało.
- Skarbie, powinieneś wyjechać odpocząć. Do wuja na Śląsk na przykład.
- Sam?
- A z kim?
- Hmmmm, z Martą na przykład? Moją żoną. Pamiętasz ją jeszcze – staję się uszczypliwy.
- Mamie chodzi o to – znów wcina się ojciec – że Marta pewnie nie będzie chciała jechać.
Nigdy nie lubiła wuja Jasia, a tym bardziej Katowic. Pamiętasz jak się kłócili?
Pamiętam, dobrze pamiętam te awantury. Oooo warszowionka się znolozła, kopalnie jij przeszkadzajo. Obskurne som – przedrzeźniam wuja. Rodzice wybuchają śmiechem.
Marta faktycznie narzekała na szarość Katowic. Mnie tam one nie przygnębiają. Cofasz się po prostu o dekadę wstecz. To też może być fajne.
Mama wygrzebuje skądś album ze zdjęciami. Tutaj ja opatulony w waciany becik, mam ciemne kręcone włosy. Tam rodzice w Giżycku – ja pewnie stałem po przeciwnej stronie obiektywu.
Znów ja, jestem już starszy. Pewnie mam dwadzieścia parę lat i studiuję informatykę.
- Ładnego mamy syna, co ojciec? - mama kłamie.
Jestem paskudny. Mam wielki nochal i wyłupiaste oczy, do tego niezbyt proste zęby. Coś bym z tym zrobił, przynajmniej ze zgryzem, ale Marta mówi, że wszystkie te niedoskonałości dodają mi charakteru. Kolejna kłamczucha.
- A tutaj – mama szczebiocze jak mała dziewczynka – zobacz jaki byłeś piękny.
Zdjęcie przedstawia mnie w dziecięcej plastikowej wanience. Tu ma rację – jako dziecko byłem piękny. Nawet z tym małym ptaszkiem i przesadnie dużymi jądrami.
Ojciec pospiesznie wertuje zdjęcia leżące luzem w pudełku
- Czekaj, czekaj – mówię – pokaż tamto.
Ojciec niechętnie podaje kolorową fotografię większego formatu.
- Spójrzcie! - niemal krzyczę – to nasze zdjęcie ślubne. Marta wyglądała olśniewająco.
Kręcone blond włosy gładko opadają na alabastrowe ramiona. Zielone oczy natomiast zerkają przymilnie w stronę obiektywu. Jestem niemal niewidoczny przy ogromie jej piękna.
- Boże, co ta kobieta we mnie widzi? - pytam sam siebie, ale mama nie wyczuwa zabiegu retorycznego.
- Masz bogate wnętrze. W pewnym wieku kobietom chodzi głównie o to, żeby facet był ciekawy, a nie piękny – mama znów kłamie.
Nie mam bogatego wnętrza. Jestem tylko zdziecinniałym informatykiem pasjonującym się grami komputerowymi. Może jako gracz w Call of Duty jestem nie do zastąpienia, ale jako mąż i człowiek – jestem zwykły jak szary papier toaletowy.
- Za trzy dni jedziemy z tatą na Śląsk. Pojedź z nami.
- Nie, nie zostawię Marty. Coby było, gdyby pewnego razu wróciła do domu i mnie nie zastała? Zastanawiałby się pewnie, gdzie jestem i czemu ją zostawiłem... No i kogo by całowała po powiekach?
- A nie możesz zadzwonić i jej powiedzieć? - pyta matka. Ojciec obdarza ją piorunującym spojrzeniem. Ciekawe czemu? Akurat teraz nie powiedziała przecież nic głupiego.
- Wiesz, że nie. Ona wraca kiedy chce i nie mam na nią żadnego wpływu. Muszę czekać. Spytam się, jak już wróci.
Ojciec wstaje.
- Synku – mówi przytulając mnie – ciemno już, będziemy się zbierać.
- No tak, tak. Zasiedzieliśmy się – wtóruje matka. W kuchni masz jeszcze cały słoik krupniku jakbyś zgłodniał.
Całusy, buziaki i znów w samotności patrzę na firankę. Ani drgnie.
Stopniowo pogrążam się w coraz gęstszym mroku. Od wyjścia rodziców mogło równie dobrze minąć pięć minut jak i pięć godzin. Czas wariuje podczas tych wszystkich dni oczekiwania.
Pukanie do drzwi. Podchodzę i pytam kto to.
- Tomek, to ja. Musimy porozmawiać.
Nie znam tego głosu. Milczę. Puka znów, tym razem głośniej.
- Tomek, nie wygłupiaj się. Tu Marta, chcę z tobą porozmawiać.
Wyglądam przez wizjer. Kobieta za drzwiami jest starsza i chudsza od Marty. Do tego ma rude włosy ostrzyżone na pazia.
- Kim jesteś?
- Tu Marta, mówiłam już
- Ty nie jesteś Marta!!! - krzyczę najgłośniej jak umiem. Chyba ze strachu. Za drzwiami milczenie.
- Tomek, proszę cię. Ostatni raz, proszę! Wpuść mnie!
Wbiegam do sypialni i chowam się pod kołdrą.
Każdy kolejny stuk przedziera się przez mrok i bombarduje białą płachtę.
- Tomek, tak dłużej nie można.
- Nie mam pojęcia kim jesteś ale idź stąd bo wezwę Policję! - krzyczę z wnętrza kokonu.
Chwila milczenia, a potem kolejna seria uderzeń w drzwi. Każde z uderzeń działa na moje serce jak defibrylator. Cały się trzęsę, ale zaczynam sobie coś przypominać. Zaczynam ożywać i kiedy prawie odzyskuję równowagę, morzy mnie sen.
Śpię spokojnie, mimo że dookoła trwa niemiecki nalot.
- Offen, ich bitte dich! - krzyczy megafon.
- Nie otwieram Niemcom! Mokotów się broni! Nie otwieram, nie otwieram, nie...
Budzę się i znów czuję miłość na powiekach. Pościel jest w nieładzie.
- Może... - uśmiecham się do własnych myśli..
Marta właśnie wychodzi. Widzę jej ramię, blond loki i lewą nogę, która jest jeszcze w mieszkaniu.
Mógłbym ją zatrzymać, ale to byłoby nie w porządku. Wystarczy mi Idole. Czuję je w całym mieszkaniu.
Brawo panie Armani!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Gunslighter · dnia 03.08.2011 08:22 · Czytań: 921 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: