Józia ma już pięćdziesiąt sześć lat. Mimo stosownego wieku wszyscy mówią na nią "panna Józia", tak, jak za młodu.
Nie jest mężatką, bo jakoś nikt nie kwapił się do żeniaczki, chociaż Bozia nie poskąpiła jej urody, która i dzisiaj zapala iskierki w oczach starszych panów. A było ich wielu i jeszcze nie tak dawno zaglądali do jej malutkiego domku.
Przez parę lat mieszkał z nią sympatyczny Jureczek, ale jakoś o ślubie nie myślał, więc jest nadal regularną panną, jak mówi o sobie żartobliwie. Jureczek, starszy pan, bardzo sprawny i zadbany, pomieszkiwał miesiąc, dwa i znikał. Potem po kilku tygodniach powracał, brał się ostro za robotę koło domu. Sprzątał, gotował i mieszkali w zgodzie, jak najczulsza para małżonków. W czasie, gdy nie było Jureczka, byli inni, na dzień, na tydzień. Lecz kiedy pojawiał się on, żaden nie miał do niej dostępu.
Od wiosny do jesieni rzadko znikał, bo to był okres jego zarobków. Skoro świt Jureczek pędził do lasu i za godzinę lub dwie wracał z reklamówkami pełnymi grzybów. A jakie piękne grzyby zbierał, cudeńka. Znał dobrze las i grzybne miejsca. Honorował tylko prawdziwki i koźlarze. Zanosił te okazy do sąsiadów i sprzedawał na pniu. Chętnie kupowali, bo wiadomego pochodzenia, oczyszczone i świeżutkie. Dziesięć złotych za pełną reklamówkę prawdziwków to okazja nie lada. Zbierał też jagody, maliny, ale najwięcej grzybów.
Z zebranymi pieniędzmi Jureczek szedł do pobliskiego sklepu i wracał z pieczywem, kawałkiem kiełbasy, czekoladą i najważniejszym zakupem, dwoma butelkami wina marki Wino, do czekającej już przed domem panny Józi. Bo Józia lubiła wino, oj, lubiła.
- To już taki rodzinny nawyk - mówiła - wszyscy u nas pili.
Od kilku lat już nie ma rodziców, babki, brata ani siostry. Gdyby nie Jureczek, to pewnie i Józia zapiłaby się na śmierć, tak jak dwa lata temu jej starsza siostra albo brat, który po pijaku powiesił się, a maleńki domek zarósłby brudem. Jureczek był pedantem, dbał o siebie, o dom i Józię. Owszem, kupował wino, lecz tylko tyle, ile uznał za stosowne. Bo on też z nią pił, ale że był człowiekiem charakternym, to normy nie przekraczał i Józi nie pozwalał.
Czasem, gdy Józia zerwała się ze smyczy i poszła po „kolędzie” do trunkowych sąsiadów, wracała nabuzowana jak samowar i już od progu leciały w kierunku Jureczka lokalne wiązanki, znane w tych stronach chyba od zawsze.
Jureczek znosił i takie Józine wybryki. Nigdy nie podniósł na nią głosu, nie mówiąc o ręce. Co to, to nie. Jureczek był dżentelmenem. Nikt nie wiedział, dlaczego jest z Józią, z miłości czy z rozsądku. Różnie mówiono, bo nie wiadomo, skąd pochodził, nie miał własnego kąta, stałej pracy ani żadnych świadczeń socjalnych, a Józia - raz, że kobitka jak się patrzy, z własnym domkiem, stałą rentą i zapomogą z pomocy społecznej, towarzyska, wesoła, a dwa - znana w okolicy, więc, gdy brakowało pieniędzy, to bez problemu dostawali w sklepie "na zeszyt". Niestety dla panny Józi pewnego jesiennego poranka skończyły się dobre czasy i opieka Jureczka. Jak co rano, obudziła się, szturchnęła swojego pana, coby go pogonić do sklepu, a on już spał snem wiecznym. Pogrzeb wyprawiła gmina. Panna Józia nie dotarła na cmentarz, bo za wcześnie zaczęła stypę.
Przez następne miesiące pałętała się po okolicy zapijaczona, zaniedbana, rozmemłana i wiecznie rozwrzeszczana. Sąsiedzi, po naradzie, wystosowali do gminnego ośrodka pomocy prośbę, żeby ją zabrano do domu opieki, bo się zapije, a i oni mieliby wreszcie spokój. Nie zabrano jej, bo komisja nie widziała podstaw. Józia musiała sobie radzić sama. Ale panna Józia nie była tak całkiem sama. Każdego miesiąca, kiedy tylko od jej drzwi odchodził listonosz, jak spod ziemi wyrastali spragnieni adoratorzy.
Wtedy panna Józia tryskała radością. Jej sprośne przyśpiewki długo się niosły po nocy, a sąsiedzi zgrzytali zębami.
Aż tu pewnego dnia w domu Józi ruch i rwetes. Pojawił się młody, dorodny facet, a za parę dni ładna dziewczyna. Podjechała też ekipa remontowa i wszystkie sprzęty wyniesiono przed dom, pod wiatę zbudowaną naprędce. Rozpoczęto remont. Sąsiedzi patrzyli z ciekawością i podziwem, jak znikały rozlatujące się okna, a na ich miejsce wstawiano nowe, uchylne, jak w szybkim tempie wyłożono styropianem elewację i pokryto tynkiem strukturalnym, koloru łososiowego. W ciągu jednego dnia stara cementowa, szara dachówka, zamieniła się w czerwoną blacho dachówkę. Na parapetach ustawiono doniczki z kwitnącymi pelargoniami, okna ozdobiły białe firaneczki, a na szczytowej ścianie zawisła antena satelitarna. Niewielka posesja została ogrodzona drewnianym płotkiem, teren wokół domu wyłożono płytami chodnikowymi, w ogródku porobiono grządki.
Za parę dni panna Józia zaczęła paradować z pieskiem na smyczy, dumna jak paw, przyzwoicie ubrana, z nową fryzurą, nawet gustowną. Rozkwitła niczym wiosenna łąka.
Po miesiącu na drzwiach jej domku przymocowano weselną koronę z jodły i kwiatów. To był szok w okolicy. Sąsiedzi zastanawiali się - któż to bierze ślub?
- Czyżby Józia znalazła kandydata? - pytano.
Okazało się, że ten młody mężczyzna, to syn panny Józi. Pierworodny i jedyny syn, o którym nikt nie wiedział. I to on sposobi się do ślubu.
Józia nareszcie wyjawiła prawdę, skrzętnie skrywaną przez lata. A prawda była smutna i wstydliwa. Ponad trzydzieści lat temu wyjechała za chlebem na wybrzeże. Pracę miała ciężką, bo w akordzie, ale nie narzekała, była zdrowa, silna i zarobki nie najgorsze. Zamieszkała w hotelu, w jednoosobowym pokoju, potem poznała urodziwego marynarza i myślała, że złapała pana Boga za nogi. Miłość kwitła, Józia też, ale kiedy zaszła w ciążę, matros przestał mówić o małżeństwie, a podczas jej pobytu w szpitalu zniknął jak kamfora. Józia zrozpaczona nie miała odwagi wrócić na wieś z bękartem, więc zostawiła synka w szpitalu i nigdy nie dowiadywała się, co z nim, gdzie jest i czy żyje.
Miała tam pracować dłużej, ale straciła robotę, bo ucieczka narzeczonego, oddanie dziecka, podłamały ją i żeby zapomnieć, poszła w tango. Dostała dyscyplinarkę, eksmisję z hotelu robotniczego i zakończyła karierę na wybrzeżu. Cóż miała robić? Ze spuszczoną głową wróciła na wieś. Rodzina przyjęła ją z otwartymi rękami, bo Józia przywiozła trochę grosza i, co najważniejsze, miała już pociąg do kieliszka. Przed wyjazdem była wrogiem alkoholu, a to nie bardzo podobało się ojcu i starszemu bratu. Znalazła dość szybko pracę w Kółku Rolniczym, potem w sklepie i wiodła żywot, jak wiele jej podobnych kobiet. Praca, robota w polu, w soboty zabawa w remizie, popijawa w domu, często z przygodnymi mężczyznami i, tak bez końca.
Ale nikt nie wiedział, że tam, na wybrzeżu, zostawiła synka.
Ona jednak nie zapomniała. Czasem zachodziła do kościoła i długo klęczała przed ołtarzem, a potem kupowała flaszkę i w samotności, gdzieś w polu albo w pobliskim lesie, wypijała do dna. Zapijała wyrzuty sumienia, tak mówiła.
Jednak Józia ma szczęście w życiu, bo porzucony przed laty syn odszukał biologiczną matkę i odmienił jej los. Dlaczego odszukał? Trudno dociec, nikt przecież nie zapyta wprost. Przywiózł narzeczoną, wzięli ślub, wyprawili skromne wesele i zamieszkali w domu Józi. Syn jest świetnym fachowce. Robi z okrąglaków huśtawki ogrodowe i altanki, synowa pracuje w wiejskiej bibliotece, niedawno kupili samochód i zamierzają rozbudować dom.
Teraz panna Józia dopiero odżyła i o dziwo, od dawna nikt nie widział jej pijanej. To ona biega co rano po pieczywo, mleko, a czasem zachodzi do wiejskiego marketu po lepsze zakupy i już nie kupuje „na zeszyt”. Ale nadal wieczorkiem, siedząc na ławeczce przed domem, sączy pomału jedno piwo. Pije z gracją, w szklance, nie z gwinta, jak dawniej.
- Tylko jedno - mówi z żalem, gdy ktoś przystaje - tyle mi dzieci pozwolą. Muszę się ich słuchać.
Zapytana niedawno przez znajomą.
- Panno Józiu, co nowego u pani?
- Same dobre sprawy, będę babcią, już nie mogę się doczekać - pochwaliła się z radością.
- A o zamążpójściu nie myśli Józia?
Krzywiąc się, odpowiedziała.
- Eee... Chłopów miałam pod dostatkiem, jakby się trafił jakiś porządny, to czemu nie, ale na razie chcę trochę spokojnie pożyć i nacieszyć się rodziną.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Miranda · dnia 12.08.2011 08:09 · Czytań: 1361 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 18
Inne artykuły tego autora: