Mau przebudził się z drzemki. Ziewnął potężnie, przeciągnął się i powiercił trochę na swym wykładanym poduszkami tronie, który nie był idealnie dopasowany do jego boskiej anatomii. Konstruktorzy nie przewidzieli pewnej części ciała, która u Mau była niezwykle długa i zazwyczaj zwisająca, choć czasem gruba i postawiona na sztorc.
Zamyślił się. Miał coś zaplanowane na dziś? Jakieś polowanie na słabe i kruche istoty? Eksterminację jakiejś nic nie znaczącej, latającej rasy? Kompletną demolkę? Kataklizm? Zniszczenie świata? Nie, chyba nie. Dziś ma wolne.
Potoczył wzrokiem po swojej świątyni. Tylko jedna mała pochodnia rozjaśniała swym mdłym światłem mrok, ale Mau nie potrzebował jej, bowiem doskonale widział w ciemnościach – w końcu był bogiem. Skrzywił się, widząc panujący w kaplicy chaos i nieład.
— Co za burdel… — mruknął, ale zaraz poprawił się w myślach: bałagan. Na burdel by nie narzekał. W tej chwili nie miałby nic przeciwko paru chętnym kociakom. „Chociaż – poprawił się w myślach po raz kolejny – nie jest przecież tak źle”. Jak zachciało mu się pieszczot nad ranem, to obudził kapłankę, a ta przyjęła go z otwartymi ramionami. Po czym zasnęła, zanim doszła do etapu drapania. Drapania po brzuchu. Uśmiech spełzł pod wpływem wspomnień. Życie w świątyni nie było złe, jeśli lubiło się tylko mizianie.
Bóg wstał z tronu i dostojnym krokiem podszedł do wyjścia na taras. Stanął kilka kroków od wrót i zmierzył je wzrokiem. Nic. Popatrzył na nie groźniej. Też nic. Odczekał jeszcze parę sekund. Dalej nic. Zaczynał się irytować.
— Ykhhhhmmm! — Jedno jego „słowo” wystarczyło, aby potężne wierzeje stanęły przed nim otworem. Mau uśmiechnął się, widząc, że jego boskie moce, z opóźnieniem bo z opóźnieniem, ale w końcu obudziły się z drzemki. Nie zauważył kapłanki, która przybiegła na głos swojego pana i szybko wprawiła w ruch mechanizm otwierający. Pełen samozadowolenia, krocząc dumnie, wyszedł na zewnątrz świątyni.
Uderzył go chłód. Słońce stało w zenicie, ale było słabe, zimne i bez wyrazu jak uścisk dłoni poborcy podatków. Mau patrzył na leżące u jego stóp miasto. Jego miasto. Brudne, śmierdzące i brzydkie, ale wspaniałe przez sam fakt, że było JEGO. Lustrował je uważnym wzrokiem posiadacza. Panorama była gorsza niż ta widziana z Góry, ale i tak wolał patrzeć z tarasu. Widok z Niebios zbyt często przesłaniały chmury.
Mau zadrżał, gdy owiał go mroźny wiatr. Jego boskość nie obejmowała zimnochronności i wodoodporności, wrócił więc do ciepłych komnat swojego Domu Na Ziemi. Po drodze rzucił jeszcze małe przekleństwo na wiejący wicher, który zawył przeciągle, gdy dosięgła go klątwa. „Dobrze mu tak” — pomyślał bóg mściwie; humor mu się wyraźnie poprawił.
Bycie bogiem strasznie wyczerpywało jego siły. I zaostrzało apetyt, swoje kroki skierował więc do świątynnej kuchni. Tam czekały na niego same rarytasy – wędzony łosoś, krwista wołowina, najdelikatniejsze białe mięso. Rozsiadł się wygodnie, a kapłanka wtykała mu smakowite kąski wprost do ust. W nagrodę obdarzył służącą łaskawym spojrzeniem, a ona rozpłynęła się w zachwycie. Spojrzał z wyższością na innego sługę, który utkwił wzrok w kawałku mięsa i nawet nie zauważał śliny spływającej z kącika jego ust. „Cóż, nie dla psa kiełbasa” — ta myśl wywołała w Mau dziką radość.
Posiedział jeszcze trochę wśród aromatów gotujących się potraw, skrzywił nos na podtykane mu winogrona, ale nie pogardził oliwką. Najchętniej popiłby to wszystko mlekiem, ale jedna z kapłanek twierdziła, że skończyłby z biegunką. Lepiej nie ryzykować. Boskie wnętrzności są delikatne. Najedzony, rozpoczął poszukiwania miejsca na koleją tego dnia drzemkę.
Nie chciało mu się szukać daleko, wszedł po prostu do pierwszej lepszej komnaty. Rzucił się na łóżko zajmowane przez jakąś kapłankę, a ta usłużnie usunęła się na sam jego skraj. Zaczęła bawić się jego włosami i wodzić palcem wzdłuż jego kręgosłupa. Włoski na karku stawały dęba, najdłuższa część ciała Mau sztywniała i grubiała, a on czuł narastającą wściekłość. Zamachnął się na dziewczynę, ale on uskoczyła zręcznie i wybiegła z pomieszczenia.
— Jak śmiałaś mnie dotykać bez pozwolenia! — zawołał za nią jeszcze, ale nie doczekał się odpowiedzi. Później ją ukarze. Później pokaże jej co to ból. Albo nie. Są lepsze kary. Nie zaszczyci jej spojrzeniem. Będzie ją ignorował. Uda, że nie istnieje. Ale to później… bo teraz musiał coś zrobić ze stanem wywołanym przez bezczelną dziewuchę. Wygiął się tak, jak tylko ludzie pozbawieni żeber potrafią i sięgnął językiem sutków, a potem krocza.
— Od razu lepiej — mruknął Mau i zasnął.
Pierwszą rzeczą jaką zrobił po obudzeniu, było porządne odlanie się. W końcu bogowie też mają swoje potrzeby. W drodze do głównej kaplicy zatrzymał go chlupot wody dochodzący z łaźni. Od kapiącej się kapłanki dzieliły go zamknięte drzwi. Mau wpatrywał się w nie przez chwilę.
„Nie zrobię tego. Jestem ponad takie przyziemne rzeczy. Nie zniżę się do tego poziomu. Nie ma mowy. Nie…”
Uległ. Nacisnął klamkę. W końcu nie każde drzwi otwiera się wzrokiem.
Po gorącej atmosferze łaźni Mau postanowił się przewietrzyć. Gdy przechodził przez główną kaplicę, zauważył, że poduszki na jego boskim siedzisku są wygniecione. Ktoś siedział na jego tronie! Ktoś zbezcześcił uświęcone miejsce!
— Ażeby włosy pokryły całe twoje ciało! — wysyczał przekleństwo, rozeźlony. Opuścił święty przybytek, mając nadzieję, że chłodny wiatr ostudzi gorejącą w nim wściekłość.
Kiedy stał na tarasie, wyczuł zbliżającą się postać. Zadrżał. Jego największy wróg. Równy mu siłą, mocą i wpływami. A może nawet go w tym wszystkim przewyższający. „Nie no, bez przesady. Równy” — poprawił. Ten, którego zdetronizował, zepchnął z piedestału, pozbawił chwały i czci, przejął jego świątynię, zagarnął całe uwielbienie kapłanek dla siebie. Ten, z którym starł się już wielokrotnie, czasami przegrywając.
A teraz On tu zmierzał. Mau słyszał trzask dolnych wrót, kiedy uległy one naporowi przybysza, słyszał już jego kroki w głównym holu…
— Wróciłem!
On wrócił. Słychać było okrzyki i nawoływania kapłanek. Mau rozważył skok z tarasu, ale wysokość trzech kondygnacji jawiła mu się niezmierzona, jak jego ego i IQ razem wzięte. Pomniejszone o skromność. Ale to dalej było wysoko. Oczywiście nic by mu się nie stało, ale ziemia była sadystyczną kochanką, lubującą się w bólu.
— Idę do ciebie! — On był coraz bliżej.
Mau przełknął ślinę. Skoczyć, nie skoczyć? Nie, to nie jest wyjście. Stawi mu czoła. Sponiewiera wzrokiem. Właśnie tak. Wyszedł wrogowi naprzeciw…
— Czemu tu jest tak cholernie zimno? — głos przybysza był lodowaty jak stopy wystające spod kołdry w zimową noc. — Skarbie, tyle razy mówiłem, że nie możesz otwierać balkonu za każdym razem, kiedy ten sierściuch chce na niego wyjść!
Pan domu spoglądał z dezaprobata na kota, który stał mu na drodze i który utkwił w nim jedno z tych swoich spojrzeń.
„ Za kogo on się uważa?” — pomyślał mężczyzna ze złością i zamachnął się na kocura trzymaną w ręce teczką. Zwierzę uskoczyło zręcznie i umknęło pod kanapę.
Z bezpiecznej kryjówki Mau obserwował swojego wroga, zamykającego drzwi balkonu, składającego powitalny buziak na policzku żony i witającego się z córkami. Prychnął, widząc jak uosobiona radość i wierność nazywana labradorem dostała konwulsji tylnej części ciała, gdy ręka pana dotknęła jego pyska.
Jedna myśl poprawiła humor Mau. Ciekawe, jak mężczyzna zareaguje na tę mokrą plamę na jego poduszce…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Sylwien · dnia 21.08.2011 11:55 · Czytań: 866 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: