Leżenie jest zacne. Zwłaszcza to na plecach. Rozrzucam wtedy ramiona i poznaję świat rękoma.
Po lewej, proszę państwa, chropowata faktura materiału kanapy. Niczym wyżłobione życiem koleiny, pieści opuszki zapowiedzią szorstkiej donośności niewygody. Jest jak jednodniowy kochanek. Kiedy muskasz go parę minut, daje niezliczone fale skojarzeń, a uskoki grani materiału gładko prześlizgują się, korespondując z opuszkiem palca. Naciśnij jednak zbyt mocno lub pieść materię godzinę, dwie...
Patrzę w sufit. Pełen niedobitych komarzanych dusz. Błądzę wzrokiem szukając pustego nań miejsca, by wyświetlać obrazy.
Prawa dłoń błądzi po kocu. Miękko. Ckliwie. Czubki palców zatapiają się w puszystym włosiu. Trochę sfilcowany ten jego żywot, ale jaki gładki! Sunę palcami wchłaniając to śmieszne uczucie, kiedy kłaczki wpełzają pod paznokcie, gilgając nigdy nie gilgane miejsca.
Dłonie moje poruszają się, jak znienawidzone pająki wysysając z materii doznania.
Głowa otulona w poduszkę odbiera ledwie zduszone tony.
„Pierwsza...
by zobaczyć twoje oczy....”*
A na ciele kołdra. Ciężka, kumulująca ciepłotę zatykająca powłoka. Zbija z rytmu lekkość dłoni. Wprowadza dysonans temperatury pomiędzy chłód zewnętrza. Dusi.
Ramiona lekkie, dłonie swobodne, korpus unieruchomiony ciężarem nocy.
Rozerwanie pomiędzy snem a dniem.
Nijak wybrać mi szorstkość czy miękkość. Wszędzie cieniem kryje się kołdra.
I jeszcze ta cholerna mucha na suficie.
I ty przeciwko mnie?!
--------------------------------
*
TSA, "Trzy zapałki"