Inspirowane
wierszem ks-hp :)
Siedział przed komputerem. Opuszki palców ni to leżały, ni to wisiały nad czarnymi klawiszami.
Poruszenie pierwsze. Westchnienie wyrywające się z ust. Wycofał dłonie znad klawiatury i sięgnął po oszronioną puszkę. Przez chwilę słychać tylko tępy przepływ gazowanego chmielu i czuć zapach desperacji.
Wylać z siebie. Oddać. Odepchnąć.
Jak?
Wytarł dłonie o brudne spodnie dresowe. Niedopałki papierosów leżały obok układając się w kosmicznego jeża, który i tak ewoluuje w umysłach milionów w zwierzę pełzające do tyłu.
Teraz jednak jest jeżem. Nigdy nie wiadomo co, czym, i kiedy się stanie. Dziś jeżem zagląda bardziej w duszę, niż w nozdrza.
Zimne od aluminium palce znowu zawisły nad klawiaturą. Jeden pląs. Drugi pląs.
Wyrzucić. Odetchnąć.
A potem dłonie opadają, jak całun i już nie ma ciszy. Stukot wypełniony czeredą podkreśleń, kolorów, cofnięć, powrotów. Maczek ruszył po szynach.
Pokój był ciemny. Cały ośrodek życia kłębił się wokół maleńkiego biurka, z maleńką lampką, wielką popielnicą, karłowatym kubkiem kawy, ogromem skłębionego dymu i skurczonym, punktowym człowiekiem. Z głębi tej kompozycji wybiegały w milczeniu, niesione tylko dźwiękiem klawiatury, słowa.
Ręka. Taka różowa, mała. Haps.
Chwyta słońce. Macha do nieba. Jeden obłoczek, dwa obłoczki. Ciepło.
- Przykryj go.
Obraca się na brzuch i widzi dwoje ludzi pochylających się nad nim.
Obraz nagina się, zawija i roluje zmieniając obraz tych dwojga w pokręcone smugi, aż połknięte kolory wracają do zebranej wiązki i stają się na powrót bielą.
Dym. Znika na chwilę zassany papierosem, budzi czerwień żaru. Wszystko od tego żaru odskakuje. Tylko popielnica się go nie boi.
Głuche brzmienie, cichy metaliczny dźwięk przesuwającego się metalu, po równie metalowej powierzchni.
Obok biurka i jego wielkiego śmierdzącego kwiat-dymu stoi komoda. Do niej nieśmiało przyklejona skromna sofa, której kolory umknęły w cień razem z resztkami dnia. Przycupnęły gdzieś tam, kilka godzin temu razem z wiadomościami, słońcem i żywymi.
Na komodzie przysiadło małe dziecko z pogodną twarzą. Przekrzywiło lekko głowę. Sięgnął do jego buźki bezwiednie, ale zatrzymał rękę zauważając w niej kolejnego papierosa. Uśmiechnął się blado. Jego szarą twarz ożywiało żółte światło lampki. Nie lubił tych jaskrawych, nowoczesnych, wyginanych lamp. Bolała go od nich głowa. Potarł dłonią zarośniętą szczękę i rzucił dziecku ostatnie spojrzenie. Bawiło się nie zwracając na niego uwagi. Pchało do buzi mały kluczyk, taki od „dziewczyńskich pamiętników”.
Wbił wzrok na powrót w klawiaturę. Ekran pulsował wbrew ciepłemu światłu lampki. Ręce opadły na klawisze.
Siedziała w piaskownicy. Właśnie odebrała mu ostatniego żołnierzyka.
- Hdsz....! A krzzzzyt! – rozwalała jakimś czołgiem pozostałości po jego okopach.
W kieszeń wciskał jej Smerfetkę. Wymacał ją w i bawił się rozpoznając samym tylko dotykiem kształty malej figurki.
- Będziesz ze mną chodzić?
- Thrrryt.. hż...
Spojrzała na niego dużymi oczami. Rozejrzała się.
- Nie! – uciekła.
Patrzył za nią ściskając w kieszeni zabawkę. Kauczuk nie poddawał się.
Długo szukała Smerfetki.
Odsunął rękę znad klawiatury w poszukiwaniu puszki. Coś upadło obok niej dźwięcznie.
Na kółeczku tkwiły dwa małe kluczyki. Obok pamiętnikowego pojawił sie nowy. Lekki, niebieski z białą, plastikową nakładką.
Potrząsnął głową i pojrzał na komodę.
Maluch siedział nieruchomo i patrzył na niego ciekawie. Sięgnął drobną rączką po kółeczko i utulił je w dłoni, gasząc dźwięki.
Mężczyzna pociągnął z puszki, odpalił kolejnego papierosa i wbił wzrok w monitor.
Nie pozbył się zegara z kukułką. To nie było jego mieszkanie, nie śmiał ruszać z miejsca jedynej stałej lokatorki. O jej zakorzenieniu świadczyły żywe kolory tapety kryjące się za ścianami jej domku na ścianie. Kukułka w zamian oznajmiała mu, że właśnie upłynęła kolejna godzina jego życia. To dzięki niej w ogóle stał się świadomy upływu czasu. Dzięki niej też przestał czuć się samotny w tym odliczaniu.
Wstał od biurka i podszedł do lustra. W ciemnicy niewiele w nim widział, ale już niedługo miał nadejść świt, który zawsze przedzierał się jakoś przez rolety.
Wyprostował się stojąc przed lustrem. Zajrzał w zmęczone oczy, po raz kolejny potarł brodę, powąchał dłonie. W lustrze odbijało się jego małe pełne myśli królestwo, które obejmowało komputer, popielnicę i lampkę. Kolejne puszki piwa były, jak kobiety, które przewijają sie przez kolejne lata. Nie jego, ale jednak czyjeś na pewno. On miał puszki.
Po kilku godzinach komoda okazała się być zbyt wąska dla jego towarzysza.
Uroczy maluch usadowił się teraz na maleńkiej sofie i zamienił w chłopca. Spojrzenie miał harde, odważne, butne. Nie ruszał się z miejsca, jednak nie można było nie czuć tej werwy, złości, energii i zduszanej w miejscu siły. Potrząsał kółkiem, na którym chrzęściło metalem kilkanaście kluczy.
Czarnych, różowych, starych, żelaznych, nowych, patentowych...
Patrząc w lustro usiłował znaleźć ten mały niebieski kluczyk, lub ten pierwszy, pamiętnikowy. Wyłowił w końcu przy którymś nerwowym ruchu chłopca ten drobny kluczyk. Ze świeżej barwy nowego, niezużytego metalu niewiele już zostało. Wytarł się, zaraził ciężarem przylegających braci. Ginął pomiędzy nimi i wycierany ich większym rozmiarem i ciężarem, przestał błyszczeć.
Chłopiec obrócił się i spojrzał w lustro. Zajrzał mężczyźnie prosto w oczy.
Nie było w tym spojrzeniu już zaciekawienia. Zmęczone oczy szukały w lustrze ulgi. Prosiły o coś.
Mężczyzna wrócił do komputera i czując, jak chłopak mu się przygląda, pisał.
I pisał.
I pisał.
- Nie kocham cię...
- Nigdy nie kochałam!
Wierzgający wrzask. Tak to pamiętał. A zaraz potem maleńka rączka, która zdzieliła go w policzek. I ten zapach...
- Daj mi go... daaaj...
Słaby, wesoły śmiech dobiegający z łóżka i piękne dłonie z kształtnymi paznokciami sięgające w jego kierunku. Podał jej maleństwo dławiąc w krtani wzruszenie.
- On był draniem, nie masz czego żałować.
Obraz kobiety zamazywał się i wyostrzał.
- Słyszysz?! Twój ojciec to skurwysyn! Jak każdy z was!
Słońce wpadające w samotny dom. Na podłodze bałagan. Piętrzy się, aż po kolana, tak, że nie można przejść do domofonu, który dzwoni, jak wściekły.
- Coś ty tutaj zrobił?!
- Przez ostatnie samotne trzy lata?
Trzaśniecie policzka.
- Kochasz mnie?
- Chodź... – namiętne usta, które wyniosły go do innych barw, innych stanów. – chodź...
Chciał tak bardzo dobrze. Tak dobrze... Drżał z nerwów.
- Bądź ostrożny... proszę? – jej szept brzmi mu w uszach, a ciało odmawiało posłuszeństwa.
Krzyk bólu. Jej dłonie odpychają go. Przytulił się do ściany. Drżenie. Wszystko nie tak...
- Nie martw się... Rozumiem. – łagodny kuksaniec i lekki uśmiech. Specjalnie dla niego.
Nie zatrzymał rąk.
W oczach tańczące mroczki, a za nimi ona. Ubiera kozaki. Chwieje się, wspiera o ściany. Płacze.
Perlisty śmiech niesie się wszędzie. Kobieta chichocze i rzuca mu się w ramiona.
- Dziękuję!
„Jeśli Ci to pomoże, powiem to: Nie kocham Cię. Kochałam wyobrażenie o Tobie, każde media zmieniały Cię, a Ciebie nie znam zwyczajnie. Trzy lata, a ja nie wiem niczego o Tobie, prócz tego jak masz na imię....”
Zamknięte okno programu pocztowego. Pulsujące kilka okien komunikatora.
„Jesteś?”
„Kocham.”
„Dlaczego milczysz?!”
Tyle imion... Tyle sygnałów. A ten jeden cichnie w wygasłym oknie, które nigdy więcej nie zabłysło.”
Nie wiem po co do ciebie wróciłam?! – trzask drzwi.
Oderwał się od klawiatury i zrzucił łokciem popielnicę z biurka. Za oknem szarzało. Poczuł ciężar na ramieniu.
Starszy mężczyzna stał za nim. Ubrany był w ciężkie zimowe ubranie. Kożuch, który otulał jego szyję śmierdział okrutnie. Papierosami. Uśmiechnął się smutno i skinął piszącemu. Położył powoli przed nim ciężki pęk kluczy. Opadły na klawiaturę rozsypując się wokół zmęczonego kółka, które zdawało się być cieniutkie i zmęczone dźwiganym ciężarem.
Z jego ramienia zniknął ciężar, patrzył w okrąg z kluczy. Obraz zlał mu się zamieniając tkwiące w środku literki z klawiatury w mętną breję domysłów, która zaczęła wirować przed nim. Krótko potem zauważył, że same klucze zaczęły poruszać się wokół podtrzymującego je kółka. W końcu miał przed sobą lej, którego ściany tworzyły te metalowe koromysła, dym papierosowy i smród aluminium. Wstał i wisiał nad tą studnią chwiejąc się. Ktoś wsunął mu do ręki coś bardzo ciężkiego. Nie spojrzał. Bał się.
Patrzył dalej w lej, na którego ścianach zaczęły pojawiać się drzwi. Błyskały różnymi barwami zaznaczając swoje kontury. Spojrzał w końcu na swoją dłoń, w której dźwigał pęk kluczy, ten sam, który przecież wirował teraz szaleńczo. Jego nocny towarzysz stanął obok rzucając cień na dłonie wypełnione ciężarem. Wysunął rękę i wskazał wirującą wizję.
Mężczyzna spojrzał klucznikowi prosto w oczy. Były pełne błagania.
Starszy człowiek obrócił palcem i wskazał jedne z drzwi, które otworzyły się bezgłośnie i wstrzymały swój ruch w szaleństwie wiru.
Zobaczyli kobietę.
Wisiała w białej przestrzeni. Nie sposób było opisać jej przestrzenności, bo nabierała jej tylko wtedy kiedy kobieta otwierała kolejne drzwi. Stawały się one jakby centrum otoczenia. Wszystko skupiało się w tedy w jednym miejscu. Jakby cała energia świata chciała skumulować się w jednym, spójnym błysku.
Kobieta ubrana była w nieskazitelną biel, za jej plecami natomiast stał starzec w szarych łachmanach.
Udręczonym spojrzeniem odprowadzał każdy jej ruch, spoglądając co jakiś czas w dół.
Za każdym razem kiedy podawał jej naręcze kluczy, gdzieś pod nimi otwierało się okno. Szybko jednak znikało, a starzec milcząc posuwał się za kobietą do kolejnych drzwi. I kolejnych... I kolejnych...
Mężczyzna spojrzał na towarzyszącego mu starszego mężczyznę odrywając wzrok niechętnie od bieli wspomnień kobiety.
Potem przeniósł wzrok na pęk kluczy na małym kółeczku, który ułożył się w dłoni. Gdzieś tam błysnął mały niebieski, ten z białą nakładką.
W dole zgrzytnęło i otworzył się ziejący ogniem zsyp spalarki.
Powrócił wzrokiem do Klucznika.
Obaj zastygli w błagającym spojrzeniu.