Są w życiu takie chwile, takie uczucia, że nie wiemy, co z nimi zrobić i jak je wytłumaczyć. Najczęściej lekceważymy i idziemy dalej. Jednak warto się zatrzymać i pomyśleć, zmienić plany. To, co mnie spotkało, potwierdziło prawdziwość przeczucia, które zlekceważyłam.
Ale kiedy ma się dwadzieścia kilka lat, trudno o wielkie doświadczenie i rozsądek, bo skąd? To przecież czas wzlotów, wielkich emocji i marzeń i dlatego najłatwiej popełnić błąd, przeoczyć coś, co nas ostrzega, a potem, po niewczasie, gorzko żałujemy tego przeoczenia.
Kiedy miałam kilkanaście lat, moim marzeniem było skończyć studia, zrobić karierę, zakochać się, wyjść za mąż za tego jedynego, najwspanialszego mężczyznę, mieć domek w ogrodzie, troje dzieci, żyć dostatnio i szczęśliwie. Chyba każda młoda dziewczyna ma takie lub podobne marzenia.
Wszystko było na dobrej drodze. Zdałam maturę, dostałam się na wymarzone prawo. Na czwartym roku na studenckim rajdzie, poznałam Wojtka, cudownego chłopaka. Studiował zaocznie informatykę i pracował. Wynajmował w bloku ładne mieszkanie, miał samochód, kochał muzykę, do tego był przystojny, wysportowany, wesoły, zaradny, pełen radości i planów na przyszłość. Taki o jakim marzyłam. Miłość od pierwszego wejrzenia u mnie i, jak się potem okazało, u niego. Zaczęliśmy się spotykać. Z każdym dniem, przekonywaliśmy się, że jesteśmy jak te dwie połówki jabłka, stworzeni dla siebie. Po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem, potem dał mi pierścionek, tradycyjnie oświadczył się rodzicom o moją rękę i odtąd żyłam jak w bajce.
- Iwonko, najwyższy czas, żebyś poznała moich rodziców - zagadnął, któregoś dnia przy śniadaniu. - Ja twoich już znam, a moi nie mogą się doczekać na ciebie. Znają cię tylko z fotografii, a woleliby zobaczyć oryginał. Wiem, że to daleko, ale samochodem za kilka godzin będziemy na miejscu.
- Skarbeńku, nie teraz - odparłam. - Mam za parę dni ważny egzamin, może jak zdam i trochę odpocznę, co?
Wojtek niby się zgodził, ale widziałam, że nie był zadowolony. Nie lubiłam niedomówień, więc od razu spytałam:
- Hej, w czym rzecz, bo masz minę jakbyś żabę połknął?
Trochę się wykręcał, że nic, że wszystko w porządku, ale po chwili przyznał, że już uzgodnił z rodzicami nasz przyjazd, na tę sobotę.
- Wiesz - dodał szybko - jeśli ci nie pasuje, to odwołam, ale wiem, że mama już zaprosiła babcię, ciotkę i szykuje wielkie przyjęcie na twoją cześć. Cała wieś już o tym wie - dodał, robiąc skruszoną minę.
- No masz! - wykrzyknęłam. - Dzisiaj czwartek, a dlaczego łaskawco wcześniej nie spytałeś, tylko tak zza węgła załatwiasz? Jak teraz odmówisz, to rodzice będą zawiedzeni i od razu dostanę wielki minus u przyszłych teściów. Co to, to nie. Jedziemy, najwyżej podejdę do egzaminu w drugiej kolejce.
Chciałam jeszcze coś dodać, ale on porwał mnie w ramiona, okręcając się jak w tańcu.
- Iwuś! Kochana! - wykrzykiwał, całując gdzie popadło. - Nie wiesz, jak się cieszę. Zobaczysz, gdzie mieszkam, moje ulubione miejsca, rzeczkę za domem, skałkę, na której siadywałem, jak byłem dzieckiem, wszystko ci pokażę, wszyściuteńko.
- No to w takim razie ja gonię do dziekanatu przełożyć egzamin, a ty zajmij się autem, bo takim brudasem nie pojedziemy - wyswobodziwszy się z jego ramion, upomniałam i pospiesznie zaczęłam się ubierać. - Jeszcze trzeba coś kupić, jakieś upominki dla twoich staruszków, jak myślisz?
- Eee, tam - machnął ręką. - Jakie upominki, ty będziesz najcenniejszym upominkiem.
- Kochany wariatuńcio - zawołałam, znikając za drzwiami.
Byłam bardzo ciekawa jego rodziny, bo tyle mi o nich opowiadał; o ojcu, który ma ogromną pasiekę i jest zapalonym myśliwym, o matce wiejskiej bibliotekarce, urządzającej konkursy czytelnicze dla starszych mieszkańców wsi, o babci, która jak wypije swojej naleweczki, to mówi wierszem, o psach, kotach i królikach, hasających po podwórku. Dla mnie, miastowej dziewczyny, znającej wieś tylko z okna pociągu albo samochodu był to baśniowy świat, do którego niebawem miałam wejść.
Mieliśmy wyjechać w piątek rano, ale Wojtek oświadczył, że pojedziemy nocą, bo w dzień to duży ruch i gorąco, a nocą, drogi puste i jazda przyjemna. Byłam zdziwiona, bo do tej pory nie lubił nocnych eskapad. Nawet trochę się posprzeczaliśmy, ale pomyślałam, że przecież to on prowadzi, nie będę się wymądrzać, więc dałam spokój i przystałam na nocną jazdę. Wszystko było przygotowane do drogi. Jeszcze wieczorem poszliśmy do kościoła, pomodlić się, bo miałam taki zwyczaj, że przed podróżą, czy jakimś ważnym wydarzeniem, zachodziłam na chwilkę do kościoła. Tego nauczyła mnie mama i babcia. A teraz były dwie okazje: podróż i spotkanie z jego rodziną.
Kiedy klęczeliśmy przed bocznym ołtarzem, nagle poczułam jakiś chłód, jakby ktoś włączył wentylator z zimnym nadmuchem. Skuliłam się i przysunęłam do Wojtka.
- Iwonko, co jest? - spytał szeptem. - Ty się trzęsiesz.
- Nie wiem - odszepnęłam. - Nagle zrobiło mi się zimno, bardzo zimno.
Uśmiechnął się do mnie, przytulił jedną ręką i jeszcze chwilę modliliśmy się.
- Wojtuś, wyjdźmy - poprosiłam, wstając z klęczek. - Coś kiepsko się czuję.
Wyszliśmy i jakoś tak odruchowo powiedziałam.
- A może jedźmy jutro rano? - spojrzałam na Wojtka. - Takie mam dziwne przeczucie, żeby dzisiaj zostać w domu. I to zimno w kościele, nie wiem... Tak mi nieswojo...
- Iwonko, nie przesadzaj - przerwał mi, śmiejąc się. - Jakie przeczucie, jaki niepokój i co do tego ma zimno w kościele. Po prostu miałaś takie wrażenie, mnie było ciepło. A może masz coś z żołądkiem? - Dopytywał, szukając przyczyny mojego kiepskiego nastroju.
- Nie, już dobrze - uspokoiłam go, chociaż wcale tak nie czułam. - Może to żołądek, a może jakaś infekcja. W domu napiję się gorącej herbaty, to mi przejdzie.
Przy kolacji Wojtek coś opowiadał, a ja nawet nie bardzo słuchałam, tylko cały czas myślałam o podróży i, jak nigdy wcześniej, zaczęłam się obawiać. Miałam wrażenie, jakby wewnętrzny głos odradzał ten wyjazd, że coś złego może się wydarzyć. Wojtek był tak podniecony, że nie chciałam mu już suszyć głowy i spróbowałam się odprężyć. Może to nadmiar emocji z powodu wyjazdu do jego rodziców, zastanawiałam się. Nalałam sobie lampkę wina i po chwili byłam już spokojniejsza. Aaa, chyba jestem przewrażliwiona, on dobrze prowadzi, samochód sprawny, niepotrzebnie panikuję, zganiłam się w myślach. Wojtek był już gotowy, więc i ja szybko zebrałam swoje rzeczy i wyszliśmy.
Dzisiaj wiem, że moje przeczucie mnie nie myliło. Nie dojechaliśmy do jego rodziców. Byliśmy całkiem blisko.
- Jeszcze tylko trzydzieści kilometrów i będziemy w domu - powiedział Wojtek, zwracając twarz w moją stronę. - Obudź się śpioszku, bo... - To były jego ostatnie słowa.
Nie wiem co się wydarzyło, bo drzemałam i dopiero jego słowa obudziły mnie, ale w tym samym momencie poczułam, że spadamy. Samochód zrobił kilka koziołków i zaraz stanął na kołach. Wystraszona spojrzałam na Wojtka, na jego bezwładnie zwisającą głowę zalaną krwią i zemdlałam. Nie wiem kto nas znalazł i kiedy, ale gdy oprzytomniałam, było już jasno, a ja leżałam na noszach, z maską tlenową na twarzy. Na drugich noszach widziałam czarny foliowy worek. Zaczęłam krzyczeć, miotać się, ale szybko dostałam w rękę zastrzyk i film mi się urwał.
W szpitalu przeleżałam kilka tygodni. Miałam wstrząs mózgu, długo byłam nieprzytomna, do tego uszkodzony bark, ale najgorsza była moja psychika. Nie mogłam się pogodzić z tym, że już nie ma Wojtka i nigdy nie będzie. Nie byłam nawet na jego pogrzebie. Nie chciałam już żyć. Nie wiem jak wyszłabym z tego kryzysu, gdyby nie moi rodzice. Matka nie odstępowała mnie na krok, bo po wypadku zostałam przewieziona do szpitala w naszym mieście. Ojciec załatwił mi urlop dziekański, ale na studia już nie wróciłam.
Kiedy wyszłam ze szpitala, poszłam do kościoła, w którym byłam ostatniego dnia z Wojtkiem i wykrzyczałam Panu Bogu cały swój ból. Od tego czasu przestałam się modlić, chodzić na msze. Nie chciałam takiego Boga, który mi zabrał mojego ukochanego i tak ciężko doświadczył. I za co, za to, że tak bardzo kochałam?
Rodzice namawiali mnie na powrót do domu, ale ja nie chciałam opuścić mieszkania, gdzie przeżyłam tyle cudownych chwil z Wojtkiem. Czułam jakby on był cały czas ze mną.
Wieczorami, zaparzałam dwie filiżanki kawy, włączałam telewizor, siadałam w naszym ulubionym fotelu i oglądałam film, tak jak robiliśmy, gdy żył. Czasem wydawało mi się, że słyszę jego śmiech, albo westchnienie. Wiedziałam, że to tylko moja wyobraźnia, ale było mi z tym lepiej.
Po trzech miesiącach od wypadku zadzwonił telefon. Miałam zamiar nie odebrać, bo z nikim nie utrzymywałam kontaktów, a rodzice dzwonili zawsze na komórkę. Dzwonek na chwilę zamilkł, ale po paru minutach odezwał się ponownie.
- Co za namolna istota - mruknęłam pod nosem, niechętnie podchodząc do telefonu.
- Nie ma mnie dla nikogo - rzuciłam do słuchawki i już chciałam odłożyć na widełki, gdy usłyszałam swoje imię.
- Iwonko, to ty? - pytał kobiecy głos.
- Tak - burknęłam niezbyt grzecznie - a o co chodzi?
- Iwonko, to ja, matka Wojtusia - kobieta mówiła cichym, drżącym głosem. - Możesz ze mną porozmawiać? - spytała trwożliwie.
Usiadłam z wrażenia. Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, ale po prostu nie mogłam sklecić paru słów. Kurczowo ścisnęłam w dłoni słuchawkę.
- Czego pani chce ode mnie? - wydusiłam.
- Dziecko, chcielibyśmy cię poznać, bar... - ostatnie słowo zawisło w eterze.
W słuchawce słychać było spazmatyczne łkanie. Oprzytomniałam gwałtownie, jakby ktoś wylał kubeł zimnej wody na moją głowę.
- Przepraszam panią, nie spodziewałam się takiego telefonu - usprawiedliwiałam swoje niegrzeczne pytanie - przepraszam, ale ja jeszcze nie mogę, nie jestem gotowa. Pani rozumie, prawda?
- Tak, rozumiem - padła odpowiedź. Głos zabrzmiał już spokojnie. - Ale jeśli tylko będziesz miała ochotę i potrzebę, to pamiętaj, że czekamy na ciebie. Zawsze będziemy czekali - dodała cichutko.
- Dziękuję - wydukałam. - Chciałabym kiedyś odwiedzić grób Wojtka, tylko nie znam adresu.
- Zapisz, dziecko, zapisz i przyjedź, jak tylko będziesz mogła. Ja niedawno wyszłam ze szpitala...
- Ach, tak? Nie wiedziałam, bo skąd? Współczuję pani - zaczęłam mówić cieplej, bo nagle dotarło do mnie, że przecież nie tylko ja cierpiałam, że matka odczuwa większy ból, straciła syna i nic ani nikt nie jest w stanie go zastąpić.
Podała mi adres, numer telefonu, życzyła spokoju i powodzenia w życiu, po czym się rozłączyła.
Długo siedziałam i rozmyślałam. Ta rozmowa poruszyła mnie. Niby taka mało znacząca, a jednak zrobiła na mnie duże wrażenie. Zaczęłam inaczej trochę patrzeć na to, co się stało. Do tej pory byłam pogrążona w swoim bólu i nic się dla mnie liczyło. Zganiłam się w myślach za tak wielki egoizm, za to, że ani raz nie pomyślałam o rodzicach Wojtka, o jego matce, o ich cierpieniu i wielkiej, niepowetowanej stracie. Im dłużej myślałam, tym bardziej upewniałam się, że powinnam tam pojechać. Nie tylko na grób Wojtka, ale do jego rodziców, poznać ich, pocieszyć, bo byłam przecież jakby cząstką ich syna. To mnie kochał, ze mną miał się ożenić, więc poniekąd stałam się nieformalnym członkiem rodziny.
Kiedy opowiedziałam mamie o telefonie i rozmowie, usłyszałam coś co mnie zaskoczyło.
- Iwonko, ja już dawno miałam cię o to prosić. Ojciec Wojtka był u ciebie w szpitalu, ale ty byłaś jeszcze wtedy nieprzytomna, a potem nie chciałam ci mówić, tak bardzo cierpiałaś. Czekałam, aż całkiem dojdziesz do siebie. Obiecałam ojcu, że przyjedziesz do nich. Bardzo o to prosił. Myślę, że poznanie ciebie jest im potrzebne, tobie też pomoże, nie uważasz?
- Mamo, mogłaś mi już dawniej powiedzieć - wyrzucałam matce. - Ty wiesz, ze ja miałam żal do jego rodziców, że się mną nawet nie zainteresowali i z początku bardzo oschle potraktowałam jego matkę. Jest mi wstyd, ale to przez ciebie. Gdybym wiedziała...
- Możesz mieć żal do mnie - matka objęła mnie i przytuliła - ale gdybyś była na moim miejscu, nie postąpiłabyś inaczej. Każda matka chroni swoje dziecko.
- Już dobrze mamo - odparłam. - Pojadę, ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę znaleźć pracę, bo nie podjęłam studiów, a żyć z czegoś trzeba. Nie chcę być nadal na waszym garnuszku.
- Twoja wola - zakończyła rozmowę mama. - Ja też uważam, ze praca będzie dobrym antidotum na twoje zmartwienie, no i własny grosz, to już coś.
Zatrudniłam się w Domu Opieki, jako opiekunka. Ta praca, chociaż bardzo trudna i niezbyt dobrze płatna, dawała mi zadowolenie i pozwoliła przez kilka godzin dziennie oderwać się od smutnych myśli, bo musiałam opiekować się samotnymi, schorowanymi ludźmi, niekiedy bez rodzin, a tak bardzo potrzebujących ciepła, uśmiechu i czułości. Przy nich zapominałam o swoim bólu, bo oni cierpieli bardziej. Ja byłam młoda i miałam życie przed sobą, a ich życie dobiegało końca i większość była tego w pełni świadoma. Marzyli tylko o jednym, żeby umrzeć we własnym domu, ale tego domu już nie mieli. Niektórzy z nich mieli dzieci, wnuki. Opowiadali z taką radością o swoich bliskich, a jednak nigdy nikt do nich nie przyjeżdżał, nie zabierał na święta. Zobaczyłam jaki los potrafi być okrutny. Mnie odebrał ukochanego człowieka, a im całe rodziny, dorobek życia i radość.
Ta praca wzmocniła mnie i zahartowała. Przepracowałam tam ponad rok, potem wróciłam na studia, bo doszłam do wniosku, że szkoda zmarnować tego, co osiągnęłam, tym bardziej, że Wojtek na pewno chciałby, żebym skończyła studia. Na wszystko co robiłam, patrzyłam teraz jego oczyma i chyba dobrze, bo ja byłam dziewczyną bujającą w obłokach, a on podchodził do życia bardzo serio i praktycznie. Miałam wciąż wrażenie, że on jest gdzieś blisko i czuwa nade mną.
Od tej pory moje życie zamykało się między uczelnią i domem. Zaczęłam dorabiać przepisywaniem na komputerze. Nawet dobrze sobie radziłam i to, co zarobiłam, wystarczało na opłaty i skromne życie. Rodzice też coś tam dorzucili i nie było tak źle.
Nie interesowało mnie żadne towarzystwo i imprezy. Stałam się odludkiem. Jedyną rozrywką były książki i słuchanie muzyki z naszych płyt. Do kościoła nadal nie chodziłam i nie potrafiłam się też modlić. Ten rozdział w moim życiu był zamknięty. Rodzice bardzo nad tym ubolewali, ale musieli się pogodzić.
Po ukończeniu studiów, zaczęłam szukać pracy w wyuczonym zawodzie. Udało się. Za miesiąc miałam rozpocząć staż w kancelarii adwokackiej, więc pomyślałam, że nadszedł już czas, aby pojechać na grób mojego Wojtka, pokazać mu dyplom i odwiedzić jego rodziców. Podróż była uciążliwa, z przesiadkami, ale dotarłam do celu szczęśliwie, chociaż umęczona.
Z duszą na ramieniu stanęłam przed okazałym drewnianym domem, otoczonym girlandą winorośli. Ogródek przy wejściu tonął w różowych malwach i różnokolorowych powojach. W niewielkich oknach, pyszniły się czerwone pelargonie. Stałam jak urzeczona, gdy nagle skrzypnęły drzwi wejściowe i zobaczyłam w nich drobną, skromnie ubraną kobietę, z krótką fryzurą niemal białych włosów. Serce podskoczyło mi do gardła. Wcześniej przygotowałam sobie scenariusz przywitania, ale zaskoczona nie wiedziałam co powiedzieć. Stałam jak manekin na wystawie, bąkając coś pod nosem. W końcu zebrałam się w sobie.
- Dzień dobry - powitałam ją drętwym głosem. - Jestem Iwona, przyjechałam, tak jak obiecałam.
W pierwszej chwili matka zaniemówiła i patrzyła na mnie jak na zjawę, a jej oczy były zimne i nieruchome, ale po chwili rozłożyła ręce i uściskała mnie.
- Boże, to ty? - wykrztusiła. - To ty, Iwonka naszego Wojtusia? Dziecko, dlaczego dopiero teraz?
Po tych słowach wtuliła się we mnie, szlochając. Płakałyśmy obie, stojąc w uścisku. Kiedy podszedł ojciec, nie wiedział co się stało. Odsunęłam się od matki i powiedziałam kim jestem. On zrobił dokładnie to samo co matka. Potem wprowadzili mnie do domu. Rozebrałam się, dostałam gorącej herbaty i usiedliśmy na kanapie. Zaczęli mi opowiadać o tym, jak wtedy czekali na nas, jak dowiedzieli się o wypadku, o ciężkiej chorobie matki po śmierci syna, o pogrzebie i wielu jeszcze różnych sprawach.
Wojtek był jedynakiem i rodzice zostali sami. Tak bardzo było mi ich żal, polubiłam ich od pierwszej chwili, a oni mówili do mnie córeczko, to było takie wzruszające i wyciskało łzy z oczu.
Matka zastawiła stół. Ojciec przyniósł garniec pachnącego miodu. Jadłam z apetytem, bo głód mi już doskwierał. Czułam, że się cieszą, że bardzo czekali na mnie. Nie wiedzieli czym mnie ugościć. Przed wieczorem poszliśmy na cmentarz. Kiedy zobaczyłam grób Wojtka i fotografię na nagrobku, nie wytrzymałam. Padłam na kolana i wyłam z bólu. Dopiero wtedy mój żal osiągnął apogeum. Rodzice odeszli, zostawiając mnie samą. Nie wiem ile czasu tak klęczałam, z twarzą przy płycie, ale chyba długo. Z tego wszystkiego, nie pokazałam mu dyplomu. W pewnym momencie poczułam rękę na swoim ramieniu. To ojciec podszedł i delikatnie mnie podniósł.
- Chodź córeczko do domu - powiedział. - Już czas, zaraz będzie ciemno.
Zostałam u nich na noc. Spałam w pokoju Wojtka. Matka pytała czy chcę tu, czy w innym pokoju, ale ja chciałam w jego pokoju. Mogłam znowu być razem z nim. Dotykać jego przedmiotów, spać w jego łóżku.
- Nic nie zmieniłam - mówiła matka. - Wszystko jest zachowane tak jak miał Wojtuś. Tylko to nam po nim zostało.
Kiedy wyszła, zobaczyłam na komódce fotografię w ramce. To była nasza wspólna fotografia, z wycieczki nad zalew. Usiadłam na łóżku i zaczęłam znowu wszystko sobie przypominać. Dzień po dniu, aż do tego wyjazdu, ale nie płakałam, tak jakbym na cmentarzu wylała resztkę łez.
Usnęłam bardzo późno. Nie miałam żadnego snu, chociaż w domu często w snach widziałam Wojtka.
Obudziłam się wypoczęta i spokojna, jakby pobyt w jego domu i spotkanie z nim na cmentarzu ukoiły mój ból, położyły kres cierpieniu. Chciałam odjechać na drugi dzień, ale uprosili mnie, żebym została dłużej. Cztery dni minęły w rodzinnej, ciepłej atmosferze. Zauważyłam, że matka jakby rozpogodziła się, uśmiechała się do mnie, głośniej i żwawiej mówiła. Ojciec był bardzo opiekuńczy, wesoły, tylko czasem przy stole zamyślał się i nagle wychodził z pokoju. Każdy cierpi na swój sposób, pomyślałam.
Na drugi dzień poznałam babcię, stareńką panią, podpierającą się laseczką, szczuplutką, siwiuteńką, z cieniutkim warkoczykiem okręconym wokół głowy, ale z oczami pełnymi blasku. Przed wyjazdem, sama poszłam na cmentarz. Już nie płakałam, siedziałam na ławeczce przy grobie i opowiadałam Wojtkowi o moich osiągnięciach, uczuciach. Pożegnałam Wojtka, jego rodziców, obiecując ich jeszcze kiedyś odwiedzić i wróciłam do domu, żegnana łzami, z dwoma słojami miodu w prezencie.
Mogłam jeszcze tam zostać, bo prosili o to, ale nie chciałam. Zrozumiałam, że muszę zacząć żyć na swój rachunek. To co było już nie wróci. Pamięć o nim zachowam i wspomnienia będą mi towarzyszyć, ale nie mogę zagrzebać się w przeszłości, bo życie mi ucieknie. Pobyt w jego domu, z rodzicami, zakończył moją żałobę. Moja mama miała rację, to było im i mnie potrzebne.
Tylko wciąż mam żal do siebie, że nie sprzeciwiłam się Wojtkowi co do czasu wyjazdu, że zlekceważyłam to swoje przeczucie, którego doznałam w kościele. Może gdybyśmy pojechali w dzień, żyłby do dzisiaj i bylibyśmy razem? Tego nigdy się nie dowiem i o tym będę wciąż myśleć.
Przestałam gniewać się na Boga, bo to ja zlekceważyłam Jego ostrzeżenie. Teraz już wiem, że to było ostrzeżenie. Bóg nic nie zawinił.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Miranda · dnia 10.09.2011 12:43 · Czytań: 1545 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 40
Inne artykuły tego autora: