Scena 4
- Wyjście ze Strefy - powiedział Tatarzyn i wyłączył aparat po usłyszeniu potwierdzenia.
Spakował tekę i postawił ją na blacie biurka, przygniatając kilka zużytych torebek herbaty, udrapowanych w "martwą naturę" na białym talerzyku. Obrzucił spojrzeniem przestronne pomieszczenie biura konstrukcyjnego. Było pozbawione okien. Jedne z trojga drzwi, te przeszklone, prowadziły na korytarz. Para pozostałych, z drugiej strony, swą ciężką, metalową fasadą uzbrojoną w zamki i czytniki kart, informowała o strzeżonej zawartości znajdujących się za nimi pomieszczeń. Kilka stojących pod przeciwną ścianą biurek zwieńczonych płaskimi monitorami przypominało opuszczony przez załogę żaglowiec. Powiew klimatyzacji wprawiał czasem w ruch zwisające z nich płachty komputerowych wydruków, co jeszcze bardziej potęgowalo wrażenie. Na zestawionych w środku pokoju stołach walały się rulony z rysunkami, kubki z niedopitą kawą i kilka metalowych dziurkaczy służących za przyciski do papieru. Między nimi próbowały ukryć się resztki kanapek, batoników i rozsypane chipsy.
Resztki jedzenia można tu było znaleźć w najróżniejszych miejscach. Herbert Eliasz Pantarej, zwany Leonardem, dostawał śniadania do pracy pakowane przez żonę do plastikowego pudełka. Minimum trzy razy dziennie dzwoniła, przypominając mu o jedzeniu. Leonardo nie śmiałby odnieść do domu niezjedzone wiktuały, więc pod koniec dnia upychał resztki gdzie popadło w nadziei, że później coś z tym fantem zrobi. "Później" nigdy nie następowało, bo zaaferowany kolejnymi, szalonymi pomysłami wynalazca tracił ten nieistotny w kosmicznej skali problem z pola percepcji. Biuro upstrzone resztkami pożywienia, niczym samochód obsrany przez ptaki, mogło liczyć tylko na litościwe względy pań – konserwatorek powierzchni płaskich. Do wypadku. Jakiego wypadku? - poprawił się w myślach. Łapał się na tym, że obiegowe frazesy szybko wiły sobie gniazdka w jego świadomości. Bo od czasu… W każdym razie od tygodnia wstęp do Strefy zastrzeżony był dla paru osób. O których nie do końca wiedziano, gdzie są i co aktualnie robią. Szczerze mówiąc, nie wiedziano w ogóle, czy są.
Usłyszał dziś kilka razy Pukanie Losu, charakterystyczny dzwonek komórki Leonarda z motywem z V Symfonii, ale sygnał cichł, zanim zdążył go zlokalizować. Nie wiedział, czy przestała dzwonić, czy też została odebrana. Nie zobaczył Leonarda. Nie mógł go widzieć, bo... nie mógł. Leonardo pewnie potrafiłby objaśnić dlaczego. Gdyby się z nim zobaczył. Zapyta go na pewno, kiedy go spotka. Jeżeli - znów poprawił się w myślach. Pograliśmy z prawami natury i teraz czort karty rozdaje. Tym sprowokował skojarzenie z Azazello. Ujrzał w wyobraźni jego kpiącą twarz, jeżeli można było w ten sposób pomyśleć o czymś tak nieokreślonym i bezpostaciowym jak właśnie twarz Azazello. Gnojek - podsumował ostatnie wrażenie.
Odruchowo rozejrzał się raz jeszcze.
Kiedy ruszył w stronę drzwi, torebka herbaty przyklejona do dna teczki opadła z cichym plaśnięciem na podłogę. Obejrzał się nerwowo. Wszystko było na tym samym miejscu co przed chwilą, choć głowy by nie dał. Rzeczywistość lubiła płatać figle.
W drzwiach obejrzał się ponownie.
- Cześć - rzucił w stronę pustego pomieszczenia. Na wszelki wypadek.
Odprowadzany okiem kamery przemaszerował korytarzem i zawieszoną na szyi kartą machnął przed nosem czytnika. Zamek zabrzęczał, Tatar pchnął drzwi. Przeszedł przez bramki skanera. Wskazówka czujnika wychyliła się nieco, by po chwili wrócić do wyjściowego położenia. Oderwał trzy białe wstążki z wiązki przybitej do ściany przy drzwiach wyjściowych i schyliwszy się wyjął trzy metalowe nakrętki z blaszanego pojemnika na podłodze. Tak uzbrojony wyszedł na zewnątrz.
Przed sobą miał szeroką aleję wysypaną jasnym grysem. Na jej końcu widniała brama stanowiąca urozmaicenie monotonnego, ciągnącego się wokół budynku opłotowania. Przy bramie stało dwóch umundurowanych na czarno ochroniarzy. Na lewo od nich, na prowizorycznym parkingu leniwie wygrzewało się w słońcu kilka samochodów osobowych. Z brzegu stał okazały czarny suv. W mężczyźnie opartym o jego otwarte drzwi konstruktor rozpoznał ubranego po cywilnemu Andrzeja Smugę, komendanta Fabrycznej Służby Bezpieczeństwa. Komendant przypatrywał się nadlatującemu helikopterowi, którego terkotanie przebijało się przez hałasy dochodzące z placu budowy.
Tatarzyn postawił ciężką tekę na wyłożonym beżowymi płytkami podeście. Nanizał pierwszą nakrętkę na wstążkę i zawinąwszy młynka rzucił ją w kierunku bramy. Śledził uważnie lot miniaturowej komety z łopocącym ogonem. Jej nagłe wyparowanie nie wywołało zdziwienia na jego twarzy. Po jakimś czasie (konstruktor wiedział, że było to dokładnie 17,3 sekundy) ogon komety pojawił się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zniknął i kontynuował lot, kończąc go metalicznym stuknięciem w bramę. Dwie kolejne nakrętki rzucone po obu stronach drogi zachowały się w bliźniaczy sposób.
Tatarzyn rozejrzał się jeszcze, po czym podniósł tekę i ruszył przed siebie.
- Jacek! Zrób parę zdjęć. Chcę mieć tę budowę i strefę wypadku - instruował Słoneczny drugiego z przybocznych. Pilot zawiesił maszynę nad północnym obszarem fabryki. Dwa potężne żurawie budowlane przeszkadzały mu w zejściu niżej. Kasztelan obserwował połyskujące białymi kaskami mróweczki przemieszczające się na placu budowy i na wznoszonych konstrukcjach.
- Co ma być w tej hali? - zapytał Henia.
Ten poskrobał się po głowie.
- Zbyszek Turecki mówił, że produkcja jednostki napędowej i tak było w planach - z uwagi na hałas przyboczny meldował wprost do ucha pryncypała. - Ale ostatnio Skoczylas coś wspominał o zmianach... I że tu ma być tkalnia.
- Powariowali? Kogo tam mamy w radzie nadzorczej?
- Gajdę, Mularczyka i ... tego, no... jak mu... ee... taki jeden doktor z Politechniki. Chyba... Chyła.
- To w końcu Chyba czy Chyła?
- No chyba Chyła. Sprawdzę, mości kasztelanie.
- Zaproś ich w poniedziałek na dywanik. Niech Ewa wciśnie ich w grafik.
Słoneczny wymownie zakręcił palcem i wskazał pilotowi obiekt na wschód od placu budowy. Parterowy budynek w kształcie litery T o płaskim dachu krytym ocynkowaną blachą otaczał podwójny płot z siatki drucianej zwieńczony kręgami najeżonej kolcami concertiny.
Gdy byli już nad budynkiem, pilot próbował nieco opuscić maszynę. Nagle zwrócił pobielałą twarz w stronę kasztelana:
- Coś się dzieje. Przyrządy wariują!
- To na co, kurwa, czekasz?! Spierdalamy stąd!
- Cześć, Zero-zero-siedem.
- Szanowanie, geniuszu. Jak w środku? - Smuga uścisnął wyciągniętą dłoń.
- Bez zmian. Nie mogliście go zestrzelić przed Strefą?- Tatarzyn wskazał spojrzeniem na helikopter. - Jeszcze mi zleci do ogródka i szkód narobi.
- To kasztelański, ma pozwolenie... I Słońce Pyrlandii siedzi w środku - wyjaśnił szef FSB. - Uśmiechnij się lepiej do satelity - dodał. - Może cię w CNN pokażą.
Tatarzyn wyszczerzył zęby do paru pierzastych obłoczków, robiąc minę idioty. Zdaniem niektórych, nie było to trudne.
- Do Belwederu? - spytał Smuga, a gdy konstruktor potwierdził, zapraszającym gestem w stronę czarnego lexusa RX z przyciemnionymi szybami zaproponował podwiezienie.
- Ciągle go masz? - ucieszył się Tatar.
- Nie żądają zwrotu, to się im nie narzucam. W moim fachu uczą dyskrecji.
Tatarzyn roześmiał się.
- To prezesa, o-żet-wu - ręce wykonały przepisowy namiocik - dalej szlag trafia?
- A to moja wina, że im Słoneczny nie dał zgody nawet na audi? Miasto ludzi oszczędnych - Smuga dowcipkując zachowywał twarz pokerzysty.
Lexusem jeździł od czasu czerwcowego spotkania prezydentów. Zwiedzanie fabryki było jednym z punktów wizyty i komendant FSB przez kilka tygodni uzgadniał szczegóły ochrony VIP-ów z BOR-em i podobnymi służbami pozostałych państw. Dwa dni przed terminem zadzwonił ktoś z firmy obsługującej wizytę z pytaniem jaki samochód podstawić dla szefa ochrony. - Poniżej lexusa nie schodzę - zażartował Smuga, na co dzień dojeżdżający sześcioletnią laguną. - A standard wyposażenia? - dopytywał się dzwoniący. - VIP-owski, rzecz jasna - brnął dalej komendant. Następnego dnia rano na parkingu przy Łubiance, jak nazywano barak służby bezpieczeństwa, stał czarny lexus. Samochód stał się obiektem licznych żartów, ale i niemałej zazdrości.
Zajechali pod biurowiec. Tatarzyn złapał za uchwyt klamki.
- Dwanaście pięćdziesiąt - usłyszał, zanim zdążył podziękować.
- Za ten kawałek? Jeździsz na nocnej taryfie?
- VIP-owskiej - wyjaśnił urzejmie Smuga.
Wchodząc po schodach na piętro, Tatarzyn natknął się na schodzącego Skoczylasa. Ten próbował utrzymać w jednej dłoni aktówkę i worek z kijami do golfa, podczas gdy druga obsługiwała komórkę.
- Miłego weekendu, Tatar - rzucił w przelocie.
- Udanego grzybobrania, Rysiu - zakpił Tatarzyn.
- Wal się.
- Ja też cię kocham - zdążył jeszcze posłać za znikającym prezesem.
Schodzące gęsiego dziewczyny Pantaleona zachichotały. To już ta godzina? - udał sam przed sobą zdziwienie.
Przed gabinetem dyrektora finansowego jakoś nigdy nie tłoczyli się interesanci. Dyrektor Madame nie lubił tłoku. Nie lubił też interesantów. Z reguły byli namolni i zadawali pytania. Dyrektor Madame nie lubił pytań, szczególnie tych, kierowanych do niego. By ich unikać, unikał interesantów. A ponieważ interesantem mógł się zdradziecko okazać każdy, Madame wprowadził w życie zasady, mające chronić go przed niepożądanymi kontaktami. Odnosiło się to w równej mierze do gości z zewnątrz, jak i do personelu spółki. Konsekwentne egzekwowanie paru prostych reguł sprawiło, że nikt w firmie (poza prezesem Aniołem, którego surowe reguły, rzecz jasna, nie dotyczyły) nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie i kiedy widział ostatni raz dyrektora. Nikomu nie udało się również porozmawiać z nim przez telefon. Na zapytania wysłane drogą elektroniczną przychodziła nieodmiennie ta sama odpowiedź: Szanowni Państwo, dziękuję za wiadomość. Ważne powody sprawiły, że przebywam w tej chwili poza biurem. Z treścią wiadomości zapoznam się po powrocie. W sprawach szczególnie pilnych proszę zwracać się do Głównej Księgowej Spółki: lmazur@fld.eu . Z poważaniem, Justyn Madame, Dyrektor Finansowy.
Drzwi gabinetu tym razem były lekko uchylone. Sączące się przez szparę dzienne światło zdawało się zapraszać Tatarzyna do środka. Spojrzał w bok na opuszczone biurko sekretarki. Z pewnym trudem stłumił odruch, który kazał mu rzucić się do kusząco uchylonych drzwi. To zasadzka - przemknęło mu przez głowę.
- O! Pan Kierownik Tatarzyn - usłyszał za plecami.
Pusia nadchodziła od strony kuchni, trzymając płócienny ręczniczek i pustą filiżankę na podstawce. W tradycyjnych okularach i fryzurze, z którą nie wpuszczono by jej do żadnego klubu w pobliżu Starego Rynku, wyglądała jak autorka harrypotteropodobnych bajek. Tatarzyn wiedział jak zwodnicze to wrażenie. Brązowa garsonka kryła nie tylko krępą sylwetkę, ale i muskuły ze stali osoby, która w wieku licealnym była mistrzynią Polski juniorów w podnoszeniu ciężarów. Konstruktor wiedział także, że z osobami posiadającymi czarne pasy w trzech rodzajach sztuk walki nie ma żartów. Intruz ośmielający się przekroczyć dyrektorski próg bez sekretarskiego przyzwolenia narażał się na przeciągnięcie pod nieprzyzwoicie uporządkowanym biurkiem, zawleczenie na korytarz i zrzucenie ze schodów. Dyżurujący na parterze punkt pomocy medycznej zwykle miewał w takich przypadkach pełne ręce roboty.
Chowając kuchenne utensylia do kontenerka pod blatem biurka, posłała kierownikowi uśmiech godny żon ze Stepford.
- Jak miło, że nas pan odwiedził.
- Cieszę się uprzejmie. Pewnie stęskniła się pani za mną, nie widząc mnie już całe sześć godzin.
- Nie mogłam doczekać się, żeby powiedzieć panu, że dyrektor Madame może pana przyjąć. Proszę - wskazała uchylone drzwi. Nie dochodził zza nich żaden odgłos. Tatarzyn przełknął ślinę. Spodziewał się, co go czeka.
- Nie ma go, prawda?
- Ależ proszę wejść. Tak długo ubiegał się pan o spotkanie... - Jej głos prawie doskonale maskował fakt, że prawdopodobnie świetnie się bawi. To "prawie" było jak puszczenie oka do kogoś, kto miałby dostatecznie wyczulone ucho. Tatarzyn miał.
Zajrzał do środka. Czuł się jak Kubuś Puchatek. Im bardziej zaglądał, tym bardziej Madame'a tam nie było. Próbował się wycofać, ale Pusia stała tuż za nim. Jej zderzaki, dotykając jego pleców, zmusiły go do wejścia. Wskazała mu wygodne krzesło z oparciami na przedramiona.
- Kawa, herbata, coś zimnego? - zapytała, gdy usiadł, postawiwszy wpierw tekę na błyszczącym parkiecie.
- Dziękuję, wystarczy woda - wskazał na oczekujące w karnym ordynku butelki i szklanki.
Pusia łaskawie skinęła głową.
- Mam nadzieję, że przedstawi pan sprawę szybko. Już po szesnastej i chciałabym wyjść do domu - poinformowała gościa konfidencjonalnym szeptem i pomaszerowała do wyjścia.
- Czy dyrektor szybko się zjawi? - zdążył zadać pytanie, gdy już położyła rękę na klamce. Ręka znieruchomiała.
- Dlaczego pan pyta? - odwróciła do niego zdziwioną twarz.
- Do spotkania potrzebna jest obecność dwóch osób - nie pozostawało mu nic innego, jak brnąć dalej w tę idiotyczną sytuację.
- Mogł pan przecież kogoś ze sobą przyprowadzić - słodycz w jej głosie zaspokoiłaby dzienne zapotrzebowanie fabryki czekolady.
- Ale ja przyszedłem spotkać się z dyrektorem Madame i z nikim innym - mimowolnie podniósł głos. Gdy zdał sobie z tego sprawę, było za późno. Spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem mówiącym: nie takich jak ty wyprowadzałam z równowagi, chłopcze.
- Czyżby pan nie wiedział, że pan dyrektor Madame przyjmuje interesantów wyłącznie podczas swojej nieobecności?
- Nie jestem cholernym interesantem. Potrzebuję zgody dyrektora na zakup Przetwornicy Tichego.
- Wystarczyło napisać wniosek.
- Przecież napisałem. Ale został odrzucony z powodu braku podpisu Madame'a. Dlatego tu jestem.
- Widocznie pan dyrektor uznał, że zakup tej... rzeczy jest zbędny.
- Zbędny!? Przecież on się kompletnie na tym nie zna.
- Panie kierowniku - głos Pusi zdawał się w matczyny sposób przywoływać go do porządku. - Kompetencje pana dyrektora są niepodważalne.
Zrezygnowany machnął reką.
- Pójdę się spakować - powiedziała wychodząc.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Tatarzyn napełnił szklankę wodą gazowaną i jednym pociągnięciem ją opróżnił. Beknął z satysfakcją. Nalał sobie drugą szklankę, po czym, odsunąwszy krzesło do tyłu, uwalił nogi na blat łukowatej dostawki do biurka pełniącej funkcję stolika dla gości. Popijając małymi łyczkami wodę, wodził wzrokiem po wysprzątanym na połysk pomieszczeniu. Gdy już się uspokoił, pchnął szklankę po blacie niczym tandetny barman, a potem schyliwszy się do teczki wyjął z niej dokument i rzucił na biurko. Podszedł do szafy i wpatrując się w nią powiedział:
- Wiem, że unika pan kontaktu ze mną, ale nie zrezygnuję. Zostawiam na biurku wniosek. Albo jutro wróci do mnie podpisany, albo wrócę tu z najnowszym wynalazkiem Leonarda, dzięki któremu nie możemy doliczyć się czterech osób. I zamontuję go w pana fotelu. To mówiłem ja, Tatarzyn, kierownik biura projektowo-konstrukcyjnego.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: