Udało się?
Hanna siedziała w kuchni. Zasępione czoło wsparła na umączonej dłoni nieświadoma, że biały pył osiadał na włosach, lepił się do twarzy i wirował wokół głowy jak zamierająca aureola. W miednicy obok puchło drożdżowe ciasto, w garnku, na kuchence, parował wywar z suszonych grzybów. Świąteczny nastrój uzupełniała snująca się z radia muzyka. Kiedy jednak z głośnika popłynęły nieśmiertelne tony Jingle Bells, kobieta nie wytrzymała. Zerwała się i gwałtownie uciszyła muzykę. Dźwięcząca samotnością cisza otuliła ją ze wszystkich stron, uciskała skronie, nie pozwalając zaczerpnąć głębiej tchu. Czuła się oszukana, a jednocześnie wiedziała, że nie może tak myśleć, że nikt nie dał jej prawa, by traktować panią Jadwigę jak własną rodzinę. A jednak serce bolało, jednak do oczu napływały łzy i po raz kolejny czuła się zdradzona i wykorzystana.
Gdzieś z najgłębszego dna, upchniętego w najciemniejszym kącie duszy zakwiliła przerażona, mała dziewczynka. Ta sama, która przed laty uciekała przed pijanymi rodzicami do stodoły, by w sąsieku skryć się pomiędzy zwałami siana. Tu było ciepło i przyjemnie pachniało i czasami sąsiadka przynosiła kawałek chleba. Kładła go ukradkiem na belce przy klepisku i cichaczem wymykała się na zewnątrz. Mała Hania ostrożnie sięgała po zawiniątko, wciąż pamiętała awanturę, jaką wywołał ojciec, na wieść, że Klisiakowa dawała jej jedzenie…
Teraz dostrzegła swoje odbicie w szybie kredensu i ze zdziwieniem zauważyła w oczach przyczajony niepokój, fale lęku, które lada moment przeistoczą się w porażający strach. Nie sądziła, że rozmowa z Jadwigą wskrzesi upiory sprzed dziesiątków lat. Miała nadzieję, że wspomnienia dawno umarły, zagłodzone czasem i odległością, przytłumione świeższymi, tragiczniejszymi doświadczeniami. A te… Poczuła zimny dreszcz… ukradkiem spojrzała na drzwi balkonu. Zapomniała zaciągnąć zasłon i teraz mrok grudniowego wieczoru zaskoczył ją i bezkarnie wpełzał do mieszkania. Wiedziała, że to idiotyczne, ale miała wrażenie, wręcz pewność, że nie tylko ciemność przesącza się do wewnątrz... I że To ma jego twarz…
Niepewnie podeszła do progu. Tu zawahała się na moment. Musiała włożyć dłoń w gęstwę mroku i sięgnąć klamki. Potrzebowała tylko tego jednego kroku… Mogła zaświecić lampę, ale bała się, że w poświacie żarówki zobaczy coś strasznego, coś, co zburzy balansujący na granicy paniki spokój. Przełamując obawy zamknęła drzwi i drżąc na całym ciele, wróciła do kuchni. Po raz kolejny odtwarzała w umyśle rozmowę sprzed godziny. Sąsiadka, zachłystując się szlochem, powiedziała, że Jareczek zabiera ją na święta do siebie i dlatego, bardzo przeprasza, ale nie może tu zostać. To był cios, który praktycznie pozbawił Hannę oddechu. Po kilku sekundach, gdy dotarły do niej wizje samotnej wigilii, chciała wykrzyczeć w twarz staruszce, że to nowe krętactwo syna, jakaś horrendalna manipulacja, by wyciągnąć marną rencinę, że nigdzie nie będzie jej lepiej niż tu... Z nią!
Jakimś cudem opanowała emocje, wyrzeźbiła na twarzy radosny uśmiech i, rzygając własną hipokryzją, prawie wypchnęła kobietę na korytarz.
- Pani Jadziu, niech pani idzie się spakować… Nie ma czasu do stracenia… Też się cieszę... – Ostatnie słowa wypowiedziała, kryjąc twarz za skrzydłem drzwi i przekręcając klucz w zamku.
Została sama.
Po raz kolejny w życiu, choć nigdy wcześniej tak to nie bolało.
W nocy długo przeglądała ubogie albumy ze zdjęciami, ocalonymi z domu w Lipianach. Później sięgnęła po kilka jej ulubionych, na których udało się uchwycić nieliczne szczęśliwe chwile małżeństwa. Niewielka sterta papieru, trochę kartek, zabrudzona farbami kupka celulozy. Tyle pozostało z najjaśniejszych momentów jej życia.
Gdy przypadkiem potrąciła stolik, fotografie wachlarzem rozpłynęły się po blacie i zamarły w bezruchu. Tuż przed nią wysunęła się fotka Stefana, chyba z dnia ślubu. Ujęcie od dołu obejmowało roześmianą twarz, a słoneczne promienie prześwietlały wzburzone podmuchami wiatru włosy, kryjąc w półcieniu przymknięte oczy. Nie pamiętała tego zdjęcia. Wzięła odbitkę do ręki i przybliżyła pod klosz nocnej lampki. Mocny strumień światła rozepchnął mrok, przenikał papier, uwypuklał, ujawniał to wszystko, co kiedyś w ułamku sekundy stężało uchwycone mrugnięciem przysłony. I wtedy zobaczyła tę dzikość, porywczość, szaleństwo przyczajone gdzieś głęboko w jego źrenicach. Stłumione uroczystym dniem było nie do wykrycia. Ujawniało się później, w każdej kłótni, w każdej pijackiej rozróbie.
Powoli wstała. Wciąż ze zdjęciem w ręku przeszła do łazienki i z zamkniętymi oczyma stanęła przed lustrem. Głośno przełknęła ślinę. Pamiętała kilka momentów w życiu, gdy ten sam obłęd i wściekłość wyzierały z dna jej źrenic, wybuchały paranoicznym, straszliwym rechotem. Pierwszy raz, gdy, drapiąc i gryząc do krwi, wyrwała się sąsiadowi, który nakrył ich na kradzieży gruszek. Czuła się wtedy wolna, dumna i nieujarzmiona, pełna mocy, a wyzwiska „czarci pomiot” i „diabły wcielone” wraz z bratem przyjmowali jak komplementy. Za inne gotowi byli zabić. Czuli w sobie siłę czerpaną z bezkarności i zdziczenia.
Euforię ukrócił wypadek. Parę miesięcy później próbowali wyrwać blachę z barierki wiaduktu. Jeden nieostrożny krok i Adam z krzykiem rozpaczy spadł na torowisko. Widok jego rozbitej głowy przez długie lata budził Hannę w środku nocy.
Na pogrzeb stawiła się prawie cała wieś. Z mglistego woalu wspomnień zapamiętała niewiele. Słowa szeptane cicho, ukradkiem, z echem odległej ulgi, że jednego bachora Wrzasiaków mniej. Potem spojrzenie Klisiakowej. Krótkie, szybkie, rzucone w drzwiach kościoła, jakieś inne, miękkie i ciepłe. Hanna zjeżyła się odruchowo, odpowiadając buńczucznym uniesieniem głowy. Jednak później, w samotności bezsennej nocy, która litościwym mrokiem osłoniła alkoholowe orgie stypy, gdy nie musiała już grać, gdy z ulgą zdjęła przyciasną, jak się okazuje, maskę, wypełnione uczuciem spojrzenie sąsiadki nie pozwoliło zasnąć. Kiedy w nocy zeszła do brudnej, zarzyganej toalety i stanęła przed lustrem, doznała olśnienia. Dostrzegła, że oczy Klisiakowej nie kryły szaleństwa ani wściekłości.
I to je różniło.
Wyszła z łazienki bez uniesienia powiek, wciąż kurczowo ściskając w dłoni fotografię Stefana. Nie musiała patrzeć w lustro. Z całą pewnością to coś przyczajone na dnie jej źrenic, obudziło się. Było dzikie, opętane i głodne… Straszliwie głodne.
Postąpiła dwa kroki w kierunku dużego pokoju, nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Przed nią rozkwitła ciemność, z której wybijała się jaśniejsza plama balkonowego wejścia. Powoli przekroczyła próg. Zaschło jej w gardle, ręce zaczęły drżeć, upuszczając zdjęcie. Spięta, w każdej chwili oczekiwała, że w dolnej części szyby, tuż przy podłodze, parę centymetrów nad ośnieżonymi kafelkami, ukaże się zmarznięta, zaspana twarz męża, który zgrabiałymi dłońmi, ostatkiem sił próbował przebić się do środka.
Delikatne stęknięcie grzejnika wyrwało ją z letargu. Przerażona wybiegła do przedpokoju. Zatrzasnęła drzwi i rozdygotana rzuciła się na łóżko w swoim pokoju. Pokonana, złamana słyszała za ścianą dziki rechot, który sprawiał, że jej szloch powoli przeradzał się w wycie. Gdy ucichło, łkała i kołysała się monotonnie, ciasno obejmując kolana.
Nad ranem przyśniła się jej Klisiakowa.
Kuchnia powitała ją jasnym, słonecznym przedpołudniem i ciastem drożdżowym, które wylewając się z misy, napuchniętymi jęzorami zaschło na blacie stołu. Pachniało grzybami i kapustą. Czarna, mocna kawa postawiła Hannę na nogi. Ogarnęła się szybko, sprawnie. Przy makijażu, jakimś cudem, udało się uniknąć spojrzenia na samą siebie.
Piętnaście minut później siedziała w samochodzie. Przez moment miała nadzieję, że silnik nie odpali, że nocny mróz skutecznie położył łapę na słabym akumulatorze i będzie mogła, z podkulonym ogonem wrócić do mieszkania. Jednak maszyna bez protestów zagrała cichym pomrukiem. Hanna odetchnęła głęboko mroźnym, grudniowym powietrzem i zeskrobała z szyb malowidła szronu. Nieco już rozgrzana wyjechała z osiedla, przywołując z zakamarków pamięci drogę do Lipian.
Nie pamiętała tak słonecznej, pięknej Wigilii.
W rodzinnym domu nie była od dawna, od śmierci matki, która męża przeżyła o niespełna rok. Męża! Do dziś trudno jej było myśleć o nim, jako o ojcu. Na podupadłej, wyjałowionej gospodarce korzenie zapuścił Zygmunt, najstarszy z rodzeństwa... Kiedy spotkali się trzy lata temu, na pogrzebie Stefana, Hanna, w szarych, pobrużdżonych twarzach brata i jego żony, w podpuchniętych, zaczerwienionych oczach obojga ujrzała, obok kolejnych nasion, nabrzmiałe, dojrzewające owoce szaleństwa i obłędu. I coś jeszcze, coś, co umiała dostrzec, odkąd wiedziała, że jest DDA1 – piętno zniewolenia. Ze zgrozą zauważyła, że to samo dziedzictwo, upiorna spuścizna pokoleń już wypełzała spod dziewczęcych powiek Kariny. Uśmiechnęła się do bratanicy i, kiedy odchodziła do innych gości, czuła skupiony na sobie uważny, tęskny wzrok dziecka.
Słońce zapadało za ścianę lasu, mróz szorstkim oddechem oszraniał pola, kładł się iskrzącą bielą na drzewach, płotach, dachach. Znajome widoki Lipian, zniekształcone rozstaniem, rozmyte ułomną pamięcią wzbudziły fale wspomnień. Piekący, gorzki wstyd w szkole, gdy przed wuefem ukradkiem osłaniała brudną bieliznę, głód drażniący wnętrzności, śmiech i kpiny rówieśników. Pamiętała dzień, w którym szkolna pielęgniarka wykryła u niej wszy. To wtedy, w reakcji na upokorzenie i odrzucenie, wraz z Adamem, pozwoliła nasionom wydać owoce. Wtedy, gdzieś w głębi duszy, wierzyła jeszcze, że szyderczy śmiech rówieśników uda się przekuć w lodowaty strach.
Dom wymagał gruntowego remontu a przede wszystkim gospodarskiej ręki. Chaszcze zeschłych pokrzyw, ostów, wplecione między uśpione zimą krzaki leszczyny i ligustery zdominowały chylące się do upadku płoty. Pokryte śnieżnym puchem, w świetle samochodowych reflektorów iskrzyły się miliardami diamentów. Umierające skrzydła bramy trwały rozwarte, resztkami godności zapraszając do środka. Hanna objechała podwórko i zaparkowała przy cembrowinie studni. Wysiadając spojrzała na ciemniejące niebo. Dwie pierwsze gwiazdy delikatnie mrugały pomiędzy świerkami, rosnącymi obok ponurej stodoły.
Weszła do sieni. Przez moment oswajała wzrok z ciemnościami, szukając, zapamiętanym z dzieciństwa ruchem, włącznika lampy. Zanim go odnalazła otworzyły się przed nią drzwi. W zarysowanym framugą kwadracie światła stała przygarbiona sylwetka bratowej.
- Hanna?! – Brzmiące w głosie zdziwienie nie mogło ukryć faktu, że kobieta z trudem usiłowała zapanować nad plączącym się językiem. Weszły do kuchni. Przy stole pod oknem siedział Zygmunt. Na widok siostry wstał, ale, nie mogąc utrzymać równowagi, ciężko opadł na krzesło. Na brudnym stole, obok szklanek z niedopitą kawą walały się dwie otwarte nożem konserwy, nad którymi górowało pół bochenka chleba, osłoniętego jeszcze resztkami folii i butelka wódki.
Hanna stanęła jak wryta. Spodziewała się, że nie będzie idealnie, że bieda wypali swoje piętno, ale to, co zobaczyła przeraziło ją. Nie sądziła, w najgorszych koszmarach nie dopuszczała do siebie, że może być aż tak źle, że dno może być tak głębokie. Zareagowała dopiero, gdy z sąsiedniego pokoju wyjrzała, przestraszona ciszą, twarz Kariny. W nagłym impulsie Hanna odtrąciła bratową, chwyciła dziewczynkę za rękę i przyciągnęła do siebie.
- Weź kurtkę dziecko! – rzuciła krótko suchym, bezbarwnym, wypranym z emocji szeptem.
Chyba tylko dlatego, że była to wigilijna noc, bez wypadku, w ciągu trzech godzin, dotarły do miasta. Hanna nie pamiętała skrawka trasy. Uczucia rozsadzały ją od wewnątrz, zalewały falami, przygniatały swym ciężarem, wymazując sprzed oczu drogę, ale coraz wyraźniej wiedziała, co musi zrobić.
Kiedy znalazły się w przedpokoju, Karina stanęła onieśmielona. Prawie z nabożną czcią dotykała szafek, jasnych ścian, przejrzystego lustra. W jej głowie zaczęły odżywać strzępki rozmów, ulotne słowa, zdania przejęte od rodziców, które teraz, skumulowane w jedną myśl, wyrwały się cichym pytaniem.
- Ciocia… czy… czy tobie się udało?
Hanna uchwyciła pytanie, ale nie zareagowała. Bez słowa zrzuciła na podłogę płaszcz i weszła do dużego pokoju. Miała wrażenie, że trwa ta sama noc, co trzy lata temu, że zza balkonowych szyb wciąż patrzy na nią zamglonym, pijackim wzrokiem przemarznięty Stefan. Wtedy domknęła drzwi, odwróciła się na pięcie i do rana przesiedziała w kuchni, tępo spoglądając na migoczące czerwono cyfry zegara. Siedziała w ciemnościach i co sekundę krwisty poblask kolejnego ułamka czasu, prowadził ją do nowego życia.
O świcie otworzyła balkon i wezwała pogotowie.
Dziś klamka była równie zimna i sztywna, ale szarpnięta poddała się z delikatnym zgrzytem. Hanna pociągnęła drzwi ku sobie i mroźny wiatr wpił się w jej czoło. Zmrażał łzy, ścinał skórę twarzy, dławił oddech. Jednak po chwili strumień powietrza zawrócił i Hanna usłyszała, jak upiory przeszłości z wyciem przelatują obok niej i grzęzną gdzieś w kłębowiska chmur ponad blokowiskiem.
Po dłuższej chwili odwróciła się i patrząc w oczy Kariny wyszeptała.
- Tak, mnie się udało…
Szuirad wrzesień 2011
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Szuirad · dnia 19.09.2011 16:45 · Czytań: 3392 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: