Honor i damska torba.
Była słoneczna niedziela 18 września 2011 roku. Może ostatnia tak piękna tego lata. Wyjechaliśmy oboje z mężem na majówkę nad jezioro. „Majówka” – może to słowo nie pasuje do tej pory roku, gdy już ze dwa tygodnie spadają liście i zasuszone ścielą się pod drzewami, a mgły zabielają dalsze widoki, ale lubię tak nazywać nasze wypady niedzielne. Przez kilka więc godzin rozłożeni na leżakach czytaliśmy książki, podziwiając błękit nieba i jego odbicie w toni jeziora. Nikt nie zakłócał ciszy, bo tylko rybacy na brzegu wystawali skupieni z wędkami niczym wielkie jedynki. Jeden taki płynął na białej łódce, a odwrócone odbicie w wodzie powiększało ten obraz.
Przyjemność kończymy zazwyczaj późnym obiadem w przydrożnym barze. Dziś wpadłam na pomysł, by dla odmiany zjeść w S. Widziałam tam wiosną w karcie naleśniki z serem, ale wtedy musiałam unikać słodkiego. Teraz mogłam sobie pozwolić.
Ledwo skręciliśmy w lewo, próbując włączyć się do ruchu, zjechał prosto w nas inny samochód. Głupek specjalnie zmienił pas i zaraz wrócił na prawy i pognał. Cudem uniknęliśmy zderzenia. Mąż zaczął go wyzywać, co mogłam słyszeć tylko ja, bo ani na głupka nie zatrąbił. Ten pirat drogowy, potencjalny wypadkiewicz, zmącił nam humor.
W kilka minut później wjeżdżaliśmy do rynku w S. a tam trwały jakieś uroczystości. Z daleka widać było wozy strażackie i wokół tłum, a ponad głowami i drzewami jakiś czerwony wyciąg. Chyba to jakieś święto straży pożarnej. W takim miasteczku straż to potęga.
Trudno było gdzieś zaparkować, a restauracja jest w rynku i chyba tu jedyna. Za rynkiem tylko kilka uliczek z coraz rzadszymi kamieniczkami, kościół otoczony drzewami, dalej w szczerym polu ruiny zamku i droga w pustą dal.
W końcu zostawiliśmy auto na cichej uliczce w szeregu innych, jakie się chyba zjechały na tę uroczystość. W całym chyba S. można było słyszeć przemówienia z megafonów i grę orkiestry. Zaraz więc wiedzieliśmy, że świętowano 100-lecie Ochotniczej Straży pożarnej w S. Męski głos odczytał życzenia z tej okazji od głównodowodzącego OSP wicepremiera Waldemara Pawlaka, a potem miejscowi i wojewódzcy notable zabierali kolejno głos. W przerwach odzywała się orkiestra z wielkim bębnem na czele. Wokół estrady stały z jednej strony czerwone wozy strażackie, a z dwóch stron w szyku strażacy w granatowych mundurach i rogatywkach na głowie. Nie wszystko było widać, bo zasłaniali stojący.
W ogródku restauracji był wolny tylko jeden stolik, na dwie osoby, a przy nim jedno krzesło. Przy innych siedziały panie sączące coś leniwie z wysokich szklanek i zapatrzone w odbywającą się ceremonię. Widać rozsiadły się tu na dobre. Wreszcie wypatrzyłam krzesło od tego stołu. Stało jako trzecie przy innym stoliku, a na nim wielka, czarna torba. Kobieta, na oko pod sześćdziesiątkę, ze smolisto-czarnymi loczkami i w czarnym, niedzielnym, kostiumie, kończyła drugie danie. Obok, pewnie, wnuczek rozgrzebywał ciastko, a pękata torba rozwaliła się na poczesnym miejscu.
Spytałam, czy to krzesło wolne?
Baba, w typie Liz Taylor z PGR-u, spojrzała na mnie zaskoczona.
- Zajęte,. Mąż... wyszedł do toalety - odparła z zająknięciem, chowając oczy:
Wyraźnie kłamała. Kelnerka tymczasem dostarczyła nam dwie księgi Menu w brązowych okładkach, ale zignorowała na mą skargę, że na razie to tylko jedno z nas ma krzesło. Mąż, bezradnie stojący obok, wyszedł popatrzeć na salę, a ja usiłowałam wybrać coś do jedzenia. Znalazłam naleśniki! Tylko, czy się tu zatrzymamy, gdy brak krzesła? Mąż wrócił, wyszłam ja umyć ręce. Zerknęłam nawet do męskiego WC i już pewna swego podejrzenia ruszyłam prosto do babska od torby na krześle. Nie wiem, co jej powiedziałam. Wściekłość, jaka zdarza mi się rzadko, oślepiła mnie. Ale ona od razu pozwoliła mi zabrać krzesło. Obiad już zjadła, a siedziała. Podała bez przekonania inna wersję, że mąż był, ale poszedł na ceremonię. O ile pamiętam, wygarnęłam coś o kłamstwie i jak jej nie wstyd. Krzesło drewniano-żelazne było nie do udźwignięcia. Już mi się nie chciało wołać męża, unikającego awantur jak ognia, więc sama pociągnęłam po posadzce za sobą ów sporny mebel. Prawdopodobnie robiłam konkurencję na decybele orkiestrze strażackiej, która co się chwilę rozlegała, pomiędzy kolejnymi nazwiskami do odznaczenia. Nikt nie zaprotestował, ale kilka osób szybko dopiło swe napoje i wyszło. Usiadłam spokojnie, a mąż też nic nie powiedział, choć zwykle mnie mityguje. Za chwilę przemknęła obok nas do wyjścia owa paniusia z wielką torbą. Być może zamierzała do końca blokować trzy wygodne miejsca i obserwować, ale wyszła jak zmyta. "E, takie to nie miewają mężów..." - oceniłam.
Kelnerka znów pytała, czy już wybraliśmy coś do jedzenia. Mąż napomknął o pieczonej szynce. Nie było jej w karcie, a tylko na sali figurowała, jako danie dnia. Już poczułam jej smak w ustach. W całym zamieszaniu zapomniałam o wymarzonych naleśnikach.
Teraz mogłam spokojnie obserwować uroczystość. Ktoś ważny mówił, jak na spokój i szczęście mieszkańców wpływa fakt, że straż nad nimi czuwa i w razie pożaru pomoże. Wreszcie ogłoszono uroczyste odsłonięcie tablicy pamiątkowej z okazji stulecia OSP w S. Z towarzyszeniem marsza ruszył ze sztandarami poczet zasłużonych w stronę remizy. Sąsiadowała z restauracją. Widziałam więc dokładnie, jak odpinano udrapowaną materię, osłaniającą tablicę i wszyscy skłonili przed nią głowy. Byłam coraz bardziej wzruszona. Poruszył mnie ton dzisiejszego święta. Myślałam, że ci strażacy dobrowolnie i z ochotą biegną do gaszenia pożarów. Muszą być w pogotowiu na każde zawołanie. Poświęcają życie. Kiedyś opowiadał mi dowódca straży: „My gasimy ogień, ale bywamy też pielęgniarzami i grabarzami...” A ochotnicy idą do tego, bo to honor. Jakie to piękne! Jakie inne w cynicznym, ostatnimi czasy, świecie, gdzie panuje egoizm i pieniądz, a każdy patrzy, jak tu wykorzystać drugiego. A strażak myśli, jak pomóc.
Kiedy byłam już mocno naładowana najwznioślejszymi emocjami, kelnerka przyniosła obiad. Plastry pieczeni , spieczone w mikrofalówce, były twarde, bez smaku. Wtedy przyszła mi do głowy puenta tej ceremonii, że pośrodku w granatowych mundurach stoją w słońcu ludzie honoru, żyjący dla wielkiej sprawy, a w cieniu restauracyjnych markiz, jakaś małostkowa damula trzyma krzesło dla swojej torby, nie dbając, czy inni mają gdzie usiąść, aby zjeść obiad. Tak już jest: wielkość i małość obok siebie. Honor i babskie torbisko.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 22.09.2011 14:47 · Czytań: 4738 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: