… życie ludzi bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne
Miałem wtedy urlop i leciałem na Ziemię. Mogłem spokojnie zwiedzać, nikt mnie nie poganiał, nic nie wisiało nad moją głową. Od wyprawy na Europę nie zaznałem takiego luksusu. Jakiś czas wcześniej żona nakupiła mnóstwo książek i gazet ziemskich. Do tego opróżniła trzy regały biblioteczne. Zawsze umiała zatroszczyć się o ukochanego męża. Uzbrojony w ścisłą i nieścisłą wiedzę na temat planety, mogłem spokojnie szykować się do podróży.
Zamknąłem się w gabinecie na tydzień, bez przerw na sporządzanie posiłków (donoszono mi je pod drzwi). Nauczony doświadczeniem, rozpocząłem naukę od najgrubszej księgi spośród obecnych – Pisma Świętego. Opasłe tomisko, podzielone na całe mnóstwo rozdziałów i podrozdziałów. Przyswojenie jej zabrało trzy godziny, ale już po pierwszych rozdziałach stwierdziłem, że ludzie na Ziemi muszą mieć co najmniej źle głowach. Akty cudownej kreacji, potopy? U nas, od tysiąca z dużym hakiem lat, jasne jest, kto za tym wszystkim stoi. Dalej pochłonąłem dzieła Einsteina, Poppera, Platona, Arystotelesa, Russela, akademickie podręczniki przedmiotów ścisłych i górę innych ksiąg. Dla przejrzystości wywodu nie wymienię wszystkich nazwisk. Zajęło mi to parę dni i już poczułem pewne zmęczenie tematem, ale, na szczęście, zjawiła się jak zwykle niezawodna żona i zaaplikowała do głowy niewielki wybuch atomowy, który pokrzepił na nowo. W ruch poszły czasopisma, broszury, plakaty, nagrania głosowe (na mocnych kryształach, rzecz jasna), filmy, książki (tym razem z większą ilością fabuły) i inne. Przyswajałem, kawą chłostałem mózg, aplikowałem zastrzyki atomowe (tym razem, niestety, dożylnie) i po ciężkich dwóch tygodniach mogłem już uznać, że stan mojej wiedzy jest co najmniej dobry. W tych wszystkich książkach uderzyło mnie parę rzeczy. Przede wszystkim Ziemianie uważali, że stoją na jednym z wyższych szczebli rozwoju kosmicznego, co ubawiło mnie niesamowicie. Nasi naukowcy utworzyli nawet nową gałąź badawczą do określania poziomu niewiedzy Ziemian – ignozietykę. Do tego przeraził mnie nurt katastroficzny, zawarty w wielu dziełach (szczególnie z ostatnich paru lat), oraz powszechne wszędzie narzekanie, jaki to świat jest zły i niedobry. Swoją drogą, Ziemianie wąsko postrzegali źródło własnych problemów. Powinni raczej mówić, jaki to kosmos jest zły i niedobry. Ukułem też termin – narzelogia. Na najbliższym Powszechnym Zjeździe Naukowców spróbuję go wpuścić do szerokiego nurtu nauki. Dalsze dwa tygodnie poświęciłem przygotowaniom do podróży i w końcu ruszyłem na Ziemię.
Przelot przez atmosferę okazał się być fraszką. Już cieszyłem się myślą o skonfrontowaniu wiedzy teoretycznej z realiami. Lądowałem na środku jakiejś polany, pod lasem, w kraju, którego nazwy już nie pomnę. Już z daleka dało się dostrzec biały puch, pokrywający wszystko. Ani śladu człowieka. Po otwarciu śluzy, w nozdrza uderzył ostry mróz. Widać właśnie wystąpiło tu zjawisko zwane zimą. Szczelniej okryłem się płaszczem i ruszyłem na poszukiwanie ludzi. Nie wspomniałem o tym jeszcze, ale ja sam również jestem człowiekiem, fizycznie i psychicznie, wbrew wszelkim pomówieniom.
Dym z komina okazał się być sztucznym, podobnie jak ściany domu, które wykonano z lekkiego materiału zwanego plastikiem. W oczy natomiast świeciła mi lampa, którą naumyślnie ustawił w ten sposób jeden z żołnierzy. Dałem się podejść jak dziecko więc schwycili i związali mnie z łatwością. Wsłuchałem się w ich mowę. Wspominali coś o obcych, o końcu świata, meteorycie, przebiegunowaniu, trzęsieniach podłoża i potopach. W końcu najwyższy stopniem spytał, czy jestem jednym z Kreatorów. Zachowałem kamienną twarz (a w środku czułem, że żołądek kurczy się z ubawienia) i grzecznie odpowiedziałem, że nic o nich nie wiem i że jestem tylko skromnym turystą. Ale i tak wyszło szydło z worka. Nie było wyjścia, zażądali dokumentu tożsamości, który pokazałem. Na ich twarzach grały strach, przerażenie, ale i cwaniackie uśmiechy. No tak, ciekawe czego zażądają.
O co prosili? Ponieważ wydałem się godnym zaufania, nakazali ponowny lot w kosmos, aby zweryfikować krążące u nich plotki o rychłym końcu świata, który ma nadejść właśnie z próżni. Niechętnie przystałem i ruszyłem w drogę. W odległości trzech milionów kilometrów od Ziemi zagdakał radar. Dalszy milion dalej dostrzegłem zbliżający się do planety wielki meteor. Im bardziej się zbliżałem tym bardziej dostrzegałem zarysy twarzy. Szybko skonfrontowałem fotografie z ziemskich podręczników ze zbliżającym się kawłem kosmicznej skały. Tak, wszystko jest jasne, nie może być mowy o pomyłce. Do Ziemi zbliżała się wielka głowa Przewodniczącego Lenina! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Co gorsza, miała kolor nieskazitelnie białego marmuru. Przestraszyłem się niezmiernie, diabli wiedzą (tak mówi się na Ziemi) co to może oznaczać. Poleciałem szybko do kokpitu, ale niestety, przy wejściu uderzyłem się zdrowo o otwierające się drzwi, co spowodowało dłuższą utratę przytomności.
Pierwotnie opowiadanie to kończyło się bez powyższego zdania (w pierwszej wersji nie zdążyłem dotrzeć do Ziemi na czas, Lenin mnie wyprzedził), ale nie mogę fałszować historii i piszę całą prawdę. Później niezmiernie wstydziłem się własnej nieuwagi. Podobno głowa, po wejściu w atmosferę, rozpadła się na miliardy mniejszych głów (niektórzy mówili o główkach Stalina, Trockiego, Marksa, Engelsa i innych naczelnych komunistów), i rozsiała po całej planecie czerwone zielsko, które znakomicie przystosowało się do warunków otoczenia. A mnie otoczyli niemal boskim kultem, za rozruszanie światowego komunizmu. Postanowiłem więcej na Ziemi się nie pokazywać i o tej przygodzie opowiadać jak najmniej. Niezmiernie wstydzę się za to, co się stało i proszę wszelkich opozycjonistów (jeśli tacy jeszcze istnieją) aby mi wybaczyli. Kiedyś to odkręcimy!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Woland · dnia 24.09.2011 19:34 · Czytań: 732 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora: