Jak ja kocham lato! Chyba wszyscy je kochają, no bo cóż piękniejszego niż gorące słońce, ciepły wiatr nad morzem, kołyszące się łany zbóż i... wakacyjna przygoda. Ależ, co ja mówię?! Wakacyjna miłość! Kto by przypuszczał, że nawet dojrzałej osobie, z dość dużym bagażem – nie tylko podróżnym - może się przytrafić. W swoich najśmielszych marzeniach nie potrafiłam wykrzesać tyle wewnętrznego ognia, którego doświadczyłam tego lata. Ech... A zaczęło się całkiem niewinnie.
Jestem łasuchem, co tu dużo mówić, ze słabą silną wolą walczę od lat. Diety i innego rodzaju cuda medyczne na mnie nie działają, chyba mam coś w rodzaju alergii: co sięgnę po jakiś nowy wynalazek, od razu robię się głodna i nienasycona. Koszmar! No, ale postanowień noworocznych trzeba przestrzegać. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu: zdecydowałam pojechać na wczasy odchudzające. Naładowana pozytywnymi wibracjami, spakowałam walizkę. Wzięłam nawet ten dwuczęściowy kostium kąpielowy, podarowany zeszłego lata przez Aśkę – złośliwa bestia, wiedziała, że nigdy go nie nałożę - i, opleciona zwiewnym szalem a' la gwiazdy filmowe, w wielkich okularach przeciwsłonecznych – nie, żeby tak mocno świeciło, ale żeby ukryć takie te dziwne, no wiecie, wokół oczu co się robią – słowa na „ZET” nie wymawiamy - zameldowałam się w uroczym pensjonacie nad morzem. Sama nazwa tego przybytku, „Victoria”, dawała siłę, pewność i gwarancję doskonałych rezultatów. Tak też pisali w ulotce reklamowej, którą elegancko złożoną miałam w torebce. Od razu, przy wejściu byłam świadkiem dziwnej wymiany zdań.
- No, co ty? Nie dasz rady?
- Gołąbki w pół godziny? Oszalałeś?! A gdzie gra wstępna, podsmażanie, wyobracanie, podgrzewanie i inne zabiegi seksualne? Wolę z zaskoczenia, w locie. Na przykład podfruwajki w sosie, jak lecą.
Spojrzałam zaskoczona na rubasznie uśmiechniętego mężczyznę. Szczerzył olśniewająco białe zęby, a jego oczy błyszczały błękitnym blaskiem nienasycenia. Cicho przełknęłam ślinę, bo nagle zrobiłam się głodna. Ale nie do końca wiedziałam, na co mam ochotę: na wspomniane gołąbki, czy na autora tychże słów. Krytycznie omiotłam wzrokiem przedmiot zainteresowania i, cholera, nie znalazłam niczego, do czego mogłabym mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Idealnie ogolony, lekko szpakowaty, w śnieżno białej koszuli i czarnych spodniach. Ale nie jak amant ze starych filmów, wiecie o czym mówię, ale luzak, artysta, maestro. Stałam oszołomiona zachwycającym widokiem dojrzałego ciała, aż nogi w kolanach lekko mi się ugięły.
- Wszystko w porządku? - Podtrzymał mnie błyskawicznie za ramię. - Pani do nas? Od dzisiaj?
- Tak. Anna... - Zapomniałam własnego nazwiska, idiotka.
- Karenina, jak sądzę po kolorze szminki... Delikatna, ale bardzo zmysłowa. - Te słowa i zapach jego ciała poruszyły jakąś strunę i miękłam w oczach.
- To ten upał - jęknęłam słabo, wciąż mając nadzieję, że ślina nie spływa mi z ust. - Położę się chyba.
- Ależ naturalnie! Pokój już czeka! - Maestro lekko podniósł mój bagaż i krętymi schodami prowadził ku górze.
Był nie tylko szefem kuchni, czarodziejem, właścicielem całego przybytku, ale też perfekcjonistą w każdym calu. A tychże było niemało. I to tu i ówdzie, jeśli wiecie co mam na myśli. Po chwilowym odpoczynku - coś mnie magicznie ciągnęło ku jadalni - zeszłam w nowej, popołudniowej kreacji na wspólny posiłek. Menu olśniewało różnorodnością, choć jedno przyciągnęło mą uwagę:
Danie myśliwskie:
rozgrzej i zwyobracaj młodą sarenkę, przypraw śmietaną szefa kuchni, ozdób całość podfruwajkami i podawaj w przybraniu, w męskiej koszuli rozmiar kołnierzyka 41. Trzy razy na dzień.
Zrobiło mi się gorąco.
- Co to, do cholery, jest? Mam się tu odchudzać, czy czytać jakieś bzdury? - Jak na skinienie szef zjawił się bezszelestnie i z błogim wyrazem oczu zapytał, czym może służyć. Już miałam coś na końcu języka, ale ugryzłam się w porę i powiedziałam:
- A wie pan, ja też jestem dobra w te klocki - pomachałam, trzymanym w dłoni jadłospisem. - Dam panu inny przepis. Na kabaczka.
- Weź dorodnego kabaczka, umyj dokładnie. Delikatnie obierz ze skórki i zrób niewielkie nacięcie na jego końcu. Przypraw szczyptą lubczyku i perwersji, polej oliwą i zacznij dusić. Początkowo na wolnym ogniu, później na coraz większym. Będziesz zaskoczony, jak w krótkim czasie puści smakowite soki. Czas przyrządzania od minuty, do kilku godzin. W zależności od umiejętności kucharza!
Jadowity uśmiech zagościł na mojej twarzy. - A to mu teraz dałam! - pomyślałam, nie oczekując riposty. Uśmiechnął się figlarnie i z błyskiem w oku zaproponował:
- Dla naszych specjalnych klientów, tych z wrażliwymi podniebieniami, mamy inne specjały. Na przykład letni deser z frutti di mare.
- Weź świeżo złowioną muszelkę, pokrop kilkoma kropelkami szampana i delikatnie muskaj. Poczekaj, aż się otworzy. Do muskania użyj wprawnych palców lub języka. Pracuj wytrwale, aż wypustka z muszelki zwilgotnieje i tak przygotowaną podaj w sosie z kabaczkiem. Rarytas!
Co tu dużo mówić, zaschło mi w ustach, ochota na posiłek odeszła, za to pojawiła się ogromna na innego rodzaju konsumpcję. Wyciągnęłam drżącą z emocji dłoń i dałam się poprowadzić krętymi schodami ku przeznaczeniu.
Nie będę wam opowiadać szczegółów. Dodam tylko, że wczasy szybko minęły i nie musiałam nucić pod nosem starej piosenki Turnus mija, a ja niczyja... Dwuczęściowego stroju kąpielowego od Aśki nie założyłam nigdy z tej prostej przyczyny, że praktycznie nie opuszczałam nienasyconych ramion Maestra, który co i rusz wprowadzał do naszego menu nowe, frywolne w smaku, potrawy. Za to rezultaty diety były oszałamiające: schudłam ponad siedem kilo!
Tylko jedno mnie zastanowiło.
- A twój pensjonat, „Victoria”, to na czyją cześć tak nazwany? - Zapytałam ciekawsko, głaszcząc jego mężny tors. Spojrzał zdziwiony, jakby nie rozumiejąc o co pytam.
- Mój pensjonat to „Victor”, skarbie. A „Victoria” jest na końcu promenady, ale to siedlisko starych, grubych bab...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
zajacanka · dnia 11.10.2011 19:51 · Czytań: 1590 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 35
Inne artykuły tego autora: