A A A
Nadchodzą. Czarne na wietrze łopoczą szaty, metalowy rozlega się zgrzyt.
W pęta zakute ciała wloką się ulicą, w drżących szybach dostrzegam ich krzyk.
Z mężczyzn, kobiet i dzieci utkane korowodu cielsko pod osłoną kroczy mgły,
głębokie żłobiąc rany, żelazne bicze wystukują im rytm;
Pielgrzymim gnana traktem oblicz mozaika; krocząca, choć już nieżywa,
o miłosierdzie modły wznosi, szlocha i jęczy - moja nowa rodzina.
Nadchodzą goście.
Czekam, by zapukali, załomotali, drzwi wyłamali
... by i mnie zabrali, ci goście.


Jest późno. Zbyt późno, by myśleć nad odpowiednim brzmieniem, by narzucać i tej pracy gorset zimnej wyniosłości, by i w niej demonstrować światu całą swą nienawiść... Zresztą to nie utwór, to tylko bazgroły.
Czekam...
Basia zapragnęła samotności. Nie potrzebuje moich słów, moich opisów, pomysłów. Poczęta któregoś listopada ubiegłego wieku długo dojrzewała do tego, by mnie porzucić. Ale to nie ona podjęła ostateczną decyzję. Choć nie przeczę, ta szarpanina, ta niekończąca się zabawa w kotka i myszkę, z pewnością jej pomogła. I uciekła; jakbym była jedynie łajbą na rozszalałym oceanie.

Męczy. I boli. Ale do wszystkiego można przywyknąć, nawet do tłumaczenia się przed samą sobą. Do oczyszczających dusze seansów z własną pisaniną. A więc stukam; zgodnie z medyczną instrukcją odtwarzam w wordzie wszystko to, czego doświadczyłam dzisiejszego dnia, tego szczególnego dnia.
Wystarczyło pokazać jej zielone światło, odrobinę poluzować pęta, raz jeszcze pogrążyć się w obezwładniającym poczuciu niemocy, aby tak po prostu dała dyla. To już zamknięty rozdział. Dowodem niech będą ostatnie godziny. Spędzone w morzu ciszy, o której dotąd mogłam jedynie marzyć, a jednak bez-pro-du-kty-wne.
Mieli rację. Dziwnie brzmiące wyznanie. Swoiste przyznanie się do popełnionego przez siebie błędu. Dostrzegam wyraźnie, teraz, gdy nikt, ani nic nie może stanąć na drodze mego twórczego rozwoju, nagle pojawia się wrażenie skończoności, całkowitego wypalenia. Już wcześniej podejrzewałam siebie o nihilizm, nie sądziłam jednak, że stanę się truchłem, wypatroszonym, rozdziobanym, a jednak wciąż oddychającym, ścierwem.

Usiadłam w stołowym. Tu mnie też spotka. Ostygły laptop odgradzający nasze ciała, mruknie ostatni raz. A potem on przemówi - Zadam M. pytanie, pierwsze z długiej listy podejdę bliżej, ułożę dłonie na jej drobnych ramionach, odetchnę z ulgą. Oto M. pisząca, tworząca dzieło życia, uszczęśliwiona - pomyśli. Widzę jego oczy; powoli gasnące iskierki zdenerwowania. Uspokoiwszy się, nabrawszy przekonania, że wczorajsza awantura odeszła w niepamięć, zechce zrobić dla naszej piątki kolację. I wtedy mu powiem. Zdradzę tajemnice wzniesionej kurtyny, odnalezionej właśnie prawdy, mojej decyzji.

Korowód obrazów tańczy w blasku jarzeniówki. Światło płynie z kuchni. To w niej rozpoczął się dzień. Teraz, gdy Basia odeszła, gdy już nie toczę boju o każde słowo, odrywam wzrok od monitora i patrzę. Ślady nie nikną: wdeptane w linoleum, paznokciami wryte w drzwiczki lodówki; nie zetrę przecież krwi, nie ucieknę od stygmatów, nie cofnę już tego, co zostało uczynione...
Jakże płytkim jest oddech słyszany przeze mnie. Jakaż to cisza rozpanoszyła się we wnętrzach. Krople wyciekające z ciała przywiodły mi spokój, utęskniony, wymodlony.
O godzinie ósmej wydobył z siebie ostatni krzyk, by następnie, tak jak to sobie w szczegółach zaplanowałam, stoczyć się w otchłań milczenia, z podkurczoną nóżką, z pulchną rączką wciąż uniesioną w obronnym geście, moje maleństwo...

Jam M. Nagle powraca świadomość stojącej przede mną misji. Opanowuje emocje, wdziewam tkany latami pancerz obojętności i znów układam palce na klawiaturze. Ostatnie sekundy płyną wolno, lecz spektakl się zbliża, słychać ich kroki.
Idą! Idą! Pogruchoczą, połamią, wyważą, będą.
Mój syn śpi. Okrywa go koc, zbyt grubo utkany, aby wydobywały się spod niego jakiekolwiek dźwięki. Wiem, że owinęłam go wystarczająco szczelnie, że ukryty w schowku za pralką może tam leżeć nawet tydzień, że bez mojej pomocy nikomu nie uda się go odnaleźć. Mąż wróci o dwudziestej drugiej; do tego czasu zamierzam pisać. Wiem, że jest to ostatnia szansa, by dać upust swej pisarskiej wylewności. Kończy się bowiem pewien etap. Właśnie wiszę w próżni. Kolejne godziny przyniosą zmianę. Czekam nań niecierpliwie.


Uparcie trwał przy moim łóżku, tłumacząc potrzebę natychmiastowego wyjazdu, jego znaczenia dla mojej kondycji psychicznej; ze skarpetą w dłoni i z rozmierzwionymi włosami, bombardujący, proszący, skomlący, wierny pies M., mój małżonek. Jakże męczącym bywa drugi człowiek! A przecież potrzebowałam spokoju, właśnie wtedy, porankiem owego szczególnego dnia, kiedy jedna decyzja mogła odmienić wszystko, kiedy to targana skrajnymi emocjami cierpiętnica nareszcie miała zerwać z siebie palące jarzmo codzienności. Czyżby oślepł? Czyżby naprawdę nie widział jakiż to entuzjazm przepełnia skryte pod zwojami kołdry ciało małżonki? Czyżby i on, owładnięty manią uleczenia chorego umysłu, zapomniał nagle jak rozkosznie mogą poruszać się jej uda, gdy w głowie łopoczą jedynie pozytywne myśli? Istotnie byłam szczęśliwa. Stworzony przed laty plan, wciąż zmieniany i odkładany, nareszcie miał zostać zrealizowanym. Czyż istnieje coś cudowniejszego niż niczym nieskrępowana wolność twórcza, którą właśnie dziś miałam dla siebie wywalczyć?

Rankiem byłam szczęśliwa.
A jednak jęknęłam. W geście desperacji. Słuchanie go stało się niemożliwą do przetrwania katorgą,. Oswobodziłam dłoń, machnęłam. Podszedł. Miej litość! - prosiły oczy, które w jednej chwili napełniły łzy. - Zdejmij ten ciężar z mych barków, mój miły! Zabierz te zmory czające się po kątach sypialni, jestem twoją M.! Litości! Wolności!
Milczał. Trwożliwie obserwował zmiany rysujące się na twarzy żony. Rozpacz wyzierającą, zdawać by się mogło, z każdego pora czterdziestoletniej skóry, a tymczasem kolejny genialny pomysł, obumierał. Ileż to razy chciał mnie ratować, ileż to razy przebąkiwał o potrzebie konsultacji ze specjalistą; o możliwościach, jakie może dać choremu medycyna. Mądry i gotowy do niesienia pomocy człowiek biegł lasem własnej dywagacji, rozsadzany prawdziwością osądu, niesiony skrzydłami swych szlachetnych intencji, omawiał coraz to inne metody leczenia, przekonywał i prosił M., szeptał i błagał, a potem spadał... moje emocje, ten obezwładniający krzyk, łzy brużdzące strumieniem policzki w jednej krótkiej chwili potrafiły wciągnąć go w otchłań wątpliwości, zabić to, co niegdyś tak bardzo w nim ceniłam. Każdy monodram mego autorstwa i ten planowany, i ten rodzący się poza racjonalną sferą umysłu odbierał mu kawałek po kawałku wiarę w siebie, wiarę w nas. Uświadamiał sobie wtedy, że w czeluści nie ma miejsca na bzdurne przekonania, obdarta ze wszelkich ozdobników, pokrwawiona, obnażona prawda wisi na krzyżu i głosi tren jałowości wiedzionego przez nas życia. To właśnie życie, dzisiejszego ranka pragnęłam odmienić, odmienić dla siebie.

Nie trwało długo. Sondowanie twarzy spływającej wszelkiej maści wydzielinami nigdy nie stanowiło dla niego wielkiej atrakcji. Choć klęczał przy łóżku, dotykał pościeli i szeptem próbował ukoić rozdygotane ciało, choć dzieliło nas zaledwie dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów, widziałam jak znika. Kurczył się, zapadał, wycofywał, szukał furty, przez którą bezkarnie mógłby czmychnąć, by w końcu zrobić to naprawdę. Wypowiedział jakiś durny frazes, szczelniej okrył mnie fiołkową kołdrą, ucałował, a potem pospiesznie wstał i wyszedł. Jakby dwie łzy i jedno chlipnięcie stanowiły niezbite dowody szaleństwa, jakby M. ponownie obróciła się w niebyt, z którego ani on, ani żaden inny człowiek nie potrafił jej wydobyć, jakby jedynie upływający czas mógł zetrzeć wilgoć z twarzy, zespolić krzykiem rozerwane usta, otulić wijące się ciało.
To jej zadaniem było wrócić do świata realnego. On podawał tabletki.
Kochający, wierny małżonek rankiem wyszedł do apteki.
Ona tymczasem znów jest wśród żywych i czeka, czeka, czeka, by ukazać mu tych, których ciemność zdążyła zabrać, kiedy on wybierał pigułki. Gdy wróci, opowie mu o rodzicach, o synku, o sobie, a potem pozwoli rozlanej dokoła nocy zamknąć swe podwoje i ogarnąć, ogarnąć ich obydwu, już na zawsze.

Nim jednak nastąpi ta z dawna oczekiwana chwila muszę wystukać jeszcze kilka zdań. Mdłych i zwyczajnych, wyzbytych wszelkiej gracji, polotu, a nawet aliterackich, pseudotwórczych, tych zdań, które przez wszystkie dotychczasowe lata nazywałam małymi perełkami mego geniuszu. Boże, jak dobrze jest dostrzec w końcu swą śmieszność! A więc wstałam. Ledwie trzasnęły za nim drzwi, samochód warknął, a Burek sąsiadów zaszczekał, zdążyłam wdziać podomkę, nałożyć kapcie i wsłuchać się w odgłosy domu. Wszyscy jeszcze spali. W kuchni dokonałam dziwnego odkrycia: babcia ukryła apteczkę. Z pewnością skłonił ją do tego mój wczorajszy występ, telepanie i krzyk, którym bez sprzeciwu poddałam się w chwili, gdy jedno ze zdań nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Brak medykamentów matki nie stanowił jednak przeszkody; nie potrzebowałam jej lekarstw, wystarczył mi nóż, zwyczajny nóż.

Z wysuniętej szuflady wydobyłam przedmiot. Choć obydwoje nosili aparaty słuchowe i choć wiedziałam, że przed snem zawsze odkładają je do pudełek, wolałam zachować ostrożność. Poruszałam się zatem na palcach. - Jest pierwsza - szepnęłam, dopasowując palce do kształtu trzonka. To założenie towarzyszyło mi od samego początku, od chwili, gdy dziesięć lat temu, podczas szorowania sedesu nawiedziła mnie owa myśl: a może się z nim rozstanę! Już wtedy wiedziałam, że jeśli dojdzie do tego zdarzenia, ona winna odejść jako pierwsza. Kierował mną strach. Obawa o to, że wrzeszcząco - piskliwy głosik mógłby dać o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. Gdyby dostrzegła mnie w ich pokoju, skradającą się lub też myszkującą przy dziadkowym ciele, tak sztywnym, że niemal irracjonalnym było wydobywające się z niego pochrapywanie, gdyby zobaczyła mnie o świcie, gdyby w dodatku dostrzegła blask metalu przecinający ciemność, niechybnie rozdarłaby ciszę poranka ciągiem wrzasków i jęków, budząc nie tylko małżonka, ale i śpiącego zaledwie dwa pokoje dalej Stasia, mojego Stasia. A on przecież musiał spać, musiał spać, aby być nieświadomym tego, co dzieje się z jego ciałem, aby odejść w ciszy, którą zakładał plan, aby możliwie najmniejszym był ból...

Wbrew przypuszczeniom otulał mnie spokój. Minąwszy drzwi ujrzałam jej łóżko i ją samą.- małą istotkę skrytą pod kotłowaniną pościeli, poduszek i jaśków. Obok łóżka zaparkowany wózek inwalidzki, a na nim szklanka z wodą i paczka chusteczek, a także mały srebrny dzwoneczek. Tylko on potrafił wyciągnąć dziadka z odmętów snu.
Skradając się, przyzywałam w myślach grzechy, za które chciałam ich ukarać. Latami kumulowane winy: obelżywe słowa kierowane pod moimi adresem, nieustanne próby narzucania swego zdania i niemająca kresu kpina ze sztuki, jakiej M. pragnęła podporządkować cały swój żywot - wszystkie te zarzuty były jednak niczym wobec tego, co dzień po dniu czynili bezwiednie: mieszkając, egzystując tak blisko niej, przyczyniając się do degradacji artysty - wszak niegdyś miałam prawo do tego tytułu - artysty zepchniętego dziś w czeluść prostej, jałowej codzienności, gdzie gotowanie, sprzątanie i prasowanie stanowią priorytety trwania, pisanie natomiast jest fraszką, oznaką bezmyślności, lenistwa - żyli, tak po prostu żyli
...we mgle, do której i ja w końcu przywykłam;
Starzy, szarzy ludzie, bez sprzeciwu przyjmujący czas, gwałtownie przeciekający między ich palcami.
Lecz skumulowane winy przelały w końcu czarę Gorycz rozlana na podłodze stworzyła nań obraz kary - śmierci o brzasku.
Matka nie krzyknęła, choć nóż tak głęboko wszedł w jej gardło.


Słyszałam różne hipotezy na temat swojej choroby. Jedni sądzili, że winnym jest wypadek, któremu uległam w wieku pięciu lat, a który to odcisnął się na moim czole wgłębieniem w kształcie malutkiej piąstki dziecka. Jeszcze inni skłaniali się ku tej tezie, że czternaście niepublikowanych powieści, po dziś dzień zalegających stertami w sypialni, przyniosło tak wiele rozczarowań, iż zatraceniu uległa wiara w samego siebie. Ostatni psychiatra, do którego trafiłam wiosną tego roku, stwierdził pełnym niezachwianej pewności głosem, że w moim przypadku depresja jest chorobą, co najmniej wątpliwą; regularne, cotygodniowe ataki są natomiast spowodowane nie niemożnością zaakceptowania otoczenia, lecz próbą narzucenia innym swego własnego porządku - owe podejmowane przeze mnie próby, ich gwałtowność i zagrożenie, jakie każdorazowo stanowiły nie tyle dla mnie, co dla reszty domowników, ewidentnie kwalifikowały mnie do grona osób niepoczytalnych;

- Hospitalizacja w zamkniętym obiekcie - choć skierował te słowa do małżonka M., ona, siedząc spokojnie niczym zastraszona pięciolatka, zrozumiała o wiele więcej niż zafrasowany mężczyzna obok. A więc miało się stać, największy z koszmarów miał zostać zrealizowanym. Genialna artystka w kajdanach, w kaftanach, poniżona, ograniczona, lecz wciąż obserwując życie, będące już przeszłością. W tych czterech słowach psychiatra ukrył całą mą przyszłość; mąż tymczasem energicznie mu potakiwał.
Teraz już wiem, że trzeba było oddać słuszność postawionej diagnozie.

W istocie cisnął mnie gorset. Przez wszystkie te lata, zasznurowana, z trudem łapiąca oddech, zasiadałam przed maszyną, laptopem i za zamkniętymi drzwiami rozpoczynałam karkołomny spektakl walki o każde słowo, o każdą literę, modląc się przy tym o kres hałasów bez końca docierających z innych pomieszczeń. Siedziałam w klatce, przeczesywałam milimetr po milimetrze całą jej powierzchnię; poszukiwałam klucza mającego uwolnić mnie od szarzyzny wiedzionego życia i wierzyłam, że tak jak podnosi się opuszczana krata, tak uniosą się i skorupy narosłe na oczach mych bliskich, że i oni dostrzegą w końcu geniusz słów wychodzących spod palców ich córki, siostry, a później także żony i matki, że choć jedna osoba doceni mą pracę.

Gorset, owe przekonanie o własnej wielkości, opadł dzisiejszego popołudnia.
I odetchnęłam, na tyle głęboko, by mur zakrywający i moje oczy runął z przeszywającym hukiem, by ujrzeć życie takim, jakim nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie jestem genialna, nie jestem nawet dobra w tym, co kiedyś wydawało mi się, że mogę robić zawodowo. Ja nawet nie piszę, a składam jedynie słowa w wydumane, w przesycone dziwaczną formą i niezrozumiałe dla większości ludzi, zdania. Ot, cała pisania. Największa z moich klęsk.
Tak niepodważalnym jednak było owe poranne przekonanie o wyjątkowości M.,
o genialnej wręcz pisarskiej wirtuozerii; w tak niezwykłe, nawet jak na nią, wpadła samouwielbienie, że otaczający świat ze swymi maluczkimi problemami nagle stracił jakiekolwiek znaczenie. Rankiem zniknęły wątpliwości, pojawiła się za to wiara. To jej zawdzięczać można stateczność dłoni, która dzierżąc nóż zadawała głębokie rany; to wiara dostarczyła M. wystarczająco dużo siły, aby nie tylko owinąć zwłoki w nowe prześcieradła, lecz także wytaszczyć je do ogrodu i to właśnie wiara, we własne możliwości pisarskie, w swoją niemal zbawczą rolę w tworzeniu literatury tego kraju, wiara w sztukę wymuszającą na artyście pewne poświęcenia, ta wiara pozwoliła drżącej niczym osikowy liść M. otworzyć drzwi do pokoju syna i raz jeszcze podnieść zakrwawione ostrze.

Stasiu nie spał, jego czujne oczka świdrowały M., a na trzyletniej buźce znów gościł uśmiech. - Mamo! - zawołał rozkopując kołdrę i odrzucając misia. Wstał, ześlizgnął się z łóżka i boso podreptał ku drzwią.
Cieszył się, a mnie przeszył dreszcz.


Zdruzgotana...
Prowadził nas. Podskakując, trajkocząc. Mówił o koniu, rycerzu, księżniczce; palcami kreśląc kontury wyciągniętych ze snu postaci. Co rusz to oswabadzał się z uścisku mojej ręki, to znów domagał się, bym ulokowanego na barkach zaniosła go do kuchni, bym robiąc dla niego płatki z dwiema łyżkami miodu, raz jeszcze opowiedziała o zoo, do którego wyjazd już od miesiąca tak pilnie planowali, on i jego ojciec. W ciągu pięciu minut usłyszałam z ust syna więcej aniżeli przez ostatnie trzy, cztery tygodnie.
Niemającej końca paplaniny, gadulstwa wwiercającego się w umysł milionem wypowiedzianych niepotrzebnie słów, wesołego świergotu, porannego trelu i szczebiotu... słuchałam, a tymczasem ukryte w kieszeni ostrze pęczniało, ciążyło, wrzeszczało.

M. zdruzgotana...
Podstawił ryczuszkę, wdrapał się na barowe krzesło, knykciami zabębnił w wypolerowany blat aneksu kuchennego i patrzył wielkimi, szarymi oczyma, jak stojące tyłem do niego, wtulone w drzwi lodówki ciało, ciało M., ciało mamy... kruszeje.
Wiara w słuszność postępowania, w nieomylność wybranej dzisiejszego ranka drogi została wystawiona na próbę. Napłynęły wspomnienia. Poród, pierwszy krok, pierwsze słowo, pierwszy upadek zakończony wizytą w szpitalu, wszystkie nieprzespane noce; łzy i strach, gdy nie mogąc uśmierzyć bólu jedynie obserwowałam: jak zamiast oddechu, rzężenie dobywa się z jego ciała, jak płonie zroszone kroplami potu czółko, jak chudą jest rączka, którą tak nieporadnie próbuje chwycić leżącego na kołdrze misia.

Mój syn...
Trzask wspólnie rozpalonego ogniska, zapach i smak smażonej zaledwie tydzień temu kiełbasy, długie minuty oczekiwania na sen, godzinami czytane bajki; historyjki, w których opowiadaniu zawsze przewodniczył, jego płochliwe usposobienie, drobne rączki coraz rzadziej oplatające moją szyję, niesfornie przy uszach odstające kosmyki, przenikliwe spojrzenia i w płaczu podkowę zaklęte usta... Stasiu! Mój Stasiu!

Czułam wiertło drążące dziurę w atłasowej podomce, szarpiące skórę, rozrywające mięśnie, uśmiercające! Patrzył. Wciąż patrzył. Tak spokojnie, tak ufnie! Jakby przypuszczał, nie, jakby miał niezachwianą pewność, że dzisiejszego ranka mama przygotuje dla niego śniadanie, że razem wyszukają w szafie i kalosze, i parasol, że mimo siekącego deszczu, mimo kałuż i wiatru odbędą spacer po lesie... Jakby wierzył, że stojąca przed nimi kobieta dzisiaj jest zdrowa, dzisiaj znajdzie dla niego czas, dzisiaj raz jeszcze zechce go przytulić. M. zdru-zgo-ta-na!
M. oszukana!

M. oszukana....


Teraz, w ciszy stołowego, raz jeszcze dostrzegam M.: pochłoniętą myślami o rodzinie, zagubioną w labiryncie ich słów, gestów i czynów, walczącą z wrażeniem, że nie ogłuszyć, nie otumanić, lecz uzdrowić ją pragnął... tabletek garściami, specjalistycznymi konsultacjami, o rozmowę niekończącymi się prośbami, na modlitwach spędzanymi nocami, od łez mokrymi pocałunkami.

Teraz, w ciszy stołowego, raz jeszcze dostrzegam M.: wstrząsaną przebłyskami wspomnień, przywołującą przeszłość, rozdrapującą rany nabyte podczas wieloletniej artystycznej niewoli, szukającą zrozumienia... dla sprzeciwu matki, dla buntu ojca, dla niekończących się drwin i hałasów, którymi, mimo tylu błagań, nieustannie ją karcono.

Teraz, w ciszy stołowego, raz jeszcze dostrzegam M.: próbującą opuścić własne ciało, walczącą z balastem kapci, podomki, rozsianych tu i ówdzie śladów krwi i noża, uciekającą od rzeczywistości, otaczającą się całym zastępem Basii, Tomaszów, Andrzejów i Wiktorii, starającą się oddalić to pełne ufności spojrzenie wbite w jej plecy, zasłonić cisnący się przed oczy wizerunek synka, ukryć go za obrazem którejś ze stworzonych przed laty postaci, jakiejkolwiek postaci...

Teraz, w ciszy stołowego, raz jeszcze dostrzegam M.: mimo tak wczesnej godziny potwornie zmęczoną, chłodzącą policzek o metal lodówki, płaczącą; M. znów uwięzioną, skrępowaną niewidzialnymi, lecz jak boleśnie uwierającymi ją kajdanami, M. nieznajdującą pociechy we własnych myślach, niepotrafiącą wzbić się ponad poziom tu i teraz, bez końca tkwiącą w jakże przytulnym domku, wciąż tak martwą.
Tak martwą!
Tak marną...


M. oszukana!
Patrzył. Wciąż patrzył. Tak spokojnie, tak ufnie. Stasiu... dlaczego?
Toczyła się łza, przygniecione opadły powieki .
W szaleńczym biegu, zaledwie dwa kroki od mety, zatrzymał ją mur. Kolejny mur.
Z płynącej kropli, z opadłych wzniesiony powiek, z sumienia wyrzutów, z nagłego serca skurczu powstały, zatrzymał ją mur.
Dlaczego nie spałeś?
Synku...
Wspomnienia utkały ten mur.
Zimową gnana wichurą porwała ją przeszłość. Kurzem przesycony ów miraż, zeschniętym listowiem chrzęszcząca owych wyblakłych fotografii sterta, nieostrych obrazów z ram czasu wydobytych potok, a pośród nich M. otoczona, pochylona, M. wsłuchana, w nie wpatrzona, usłyszała głos, jakże rozsądnie niegdyś brzmiący głos, jego głos:
- Dziecko! Nasze dziecko!
I otuliwszy się nim, zapragnęła, tak nagle raz jeszcze zapragnęła naprawić ten błąd, swój największy błąd!
- Nowe zajęcia, nowe obowiązki, nowe życie!
Gdy błaganiom bowiem, tym wszystkim błaganiom...
- Radość! Nasza wspólna radość!
... i marzeniom snutym bez końca... jego marzeniom...
- Wolność! Twoja kochanie wolność!
... zapewnieniom i nadziei, że lepszym będzie jutro...
- Wyzdrowiejesz! Całkowicie!
... trzydzieści siedem mając lat uległa, gdy w końcu im uległa, z najtrwalszego surowca wzniesionym samą siebie otoczyła... murem, za murem samą siebie uwięziła, wobec maleńkich w piąstkę zaciśniętych dłoni, wobec spojrzenia niezmiennie ufnego, bez końca o bliskość proszącego, tylko dla niej z szarych oczu płynącego, wobec bezsennych krzykiem znaczonych nocy, wobec bezsilności, wobec własnej radości, wobec dumy z lękiem zawsze skrywanej... siebie, samą siebie postawiła, a potem, by znów pisać zamarzyła...
Przegrałam.
Przeistoczywszy się w rasową kurę domową, w jeden z wielu elementów jakże wzorowego przedmiejskiego obrazka; stanąwszy się kimś zwykłym, kimś przeciętnym, kimś szarym, tak jak szarą, nudną i mdłą jest otaczająca mnie rzeczywistość, choć kiedyś mogłam walczyć, choć krzyczeć mogłam, dziś, najzwyczajniej w świecie zamilkłam.

Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego synku?
Od trzech lat, od Twoich narodzin, spętana więzami jeszcze ciaśniejszymi niż dawniej, czekam i marzę, by znów pisać, by bez reszty oddać się temu czego naprawdę pragnę, by mur, za którym, posłuchawszy Twego ojca, samą siebie uwięziłam, móc nareszcie przeskoczyć.
Dlaczego patrzyłeś? Na mamę dlaczego patrzyłeś, z takim spokojem, z tą ufnością? Na mamę, która chciała podnieść ostrze, która musiała podnieść to ostrze, patrzyłeś...
Mój kochany!
Ostatnia stoczyła się łza.


Teraz, w ciszy stołowego, raz jeszcze dostrzegam M.: wydobywającą swe ciało z potrzasku wspomnień, z kadzi sentymentów, ze szponów wszystkich matczynych lęków; M. dostrzegam biegnącą, w szaleńczym tempie pędzącą w bezpieczny swój świat, by pod maską skryć strach, by w żelazny oblec się płaszcz, by kamienną stała się jej twarz; M., która we własny wkrada się świat, gdzie nigdy nie było go, Stasiu, gdzie nigdy nie było nas, gdzie w martwy zmieniłam się głaz...
by z trzewi dobytym krzykiem,
twarz odkształcającym rechotem,
gniewem, słodyczą, miłosnych uniesień korowodem,
otchłani zespolić czeluść!
Jam M - powtarzałam - Jam M. dziełami krzycząca, prawdę o życiu dokumentująca,
o słów krynicę modły wznosząca, M.
Artystka w trupio-szarym świecie tkwiąca; nieustannie z nim walcząca.
M.! M.! M.!
Trwanie pisaniem oczyszczająca; pustkę i jałowość ludzkich istnień naznaczająca, niedościgłym geniuszem innych twórców przewyższająca,
wbrew ciemiężcom krocząca... M.
M. NIEŚMIERTELNA!
M. ... gnijąca.

M. oszukana...


Ten krzyk! Ten krzyk palący niczym żywy ogień buchający z wnętrza ciała, niczym ryk potężnych surm obracających w gruz najtrwalszy ze wzniesionych kiedykolwiek murów, ten wydobyty z gardzieli M. krzyk, wciąż jeszcze raniący moje uszy.
Ten krzyk pozwolił mi wbić nóż, sprowadził przed oczy wizję, przeistoczył w spektakl niezwykłych barw i odcieni płynącą z ran krew. Ten krzyk, z godną najwyższych pochwał pieczołowitością omamił moje zmysły, otulił je woalem, odebrał mi możność postrzegania rzeczywistości.

Ślepa, głucha i niema trwałam w krainie cieni...
Na szczytach gór, nad bezdennymi przepaściami, zawieszona nad wzburzoną tonią nieskończonego oceanu, sunąc po bezkresach nieba na mieniących się złotem skrzydłach majestatycznego orła, szczęśliwa. Nareszcie szczęśliwa przyniosłam z pokoju syna koc, ułożyłam na nim jego ciało, a potem wytaszczyłam je do piwnicy, pozwalając by głowa mego dziecka obijała się głucho o kamienne stopnie wiodące w dół. Ten krzyk płonący gdzieś we mnie sprawił, że pralka sama się przesunęła, że trzymane w dłoniach zawiniątko zeskoczyło z mych rąk i z plaśnięciem, jakże przyjemnym dla ucha, idealnie wpasowało się w plątaninę kabli i rur. Stasiu, choć uwięziony w przesyconej kurzem ciemności, spał tak spokojnie, tak cichutko, bez skarg przyjmując swe nowe posłanie, swój... grób.

I zostawiłam go. Brodząc po nieskoszonym jeszcze polu, czując jak wiatr delikatnie muska moją skórę, jak wokół nagich stóp kicają dwa oswojone zające, pozwoliłam M., by zawiodła me ciało do kuchni, bym napełniła wiadro, bym kuchenną ścierką poczęła oczyszczać posadzkę, szafkę i nóż z tych jakże pięknie wyglądających, przemienionych w krew, maków i róż. Po dzikim wędrowałam lesie, gdy z wyżymanej ściereczki czerwone spływały krople. Jakże byłam szczęśliwa, jakże byłam szczęśliwa, kiedy morska otuliła mnie bryza, kiedy w otchłani pomarańczowych fal tonące podziwiałam słońce, gdy pod kranem myłam ubabrane dłonie. Jakże szczęśliwa!

Rozpoczynając pracę nareszcie byłam szczęśliwa. I czekałam. Uśmiechnięta, zagłębiona w fotelu, sącząc kawę z kroplą koniaku, czekałam, aż słowa i zdanie raz jeszcze wypełnią mózg, aż emocje i wrażliwość M. znów wezmą górę nad ukrytym w podomce ciałem, aż zagnieżdżony w kartonowym osiedlu dom odzyska wreszcie swą barwę, fakturę, kształt...
Czekałam, by wezbrały fale twórczego potoku, by ten piękny świat, który mnie otulał, na nowo rozbrzmiał kojącym dźwiękiem wystukiwanych słów, aby piękno przeistoczyło się w ideał, aby przypomnieć mym palcom, jaka drzemie w nich moc. Chciałam pisać, wzlecieć na przytwierdzonych do barków skrzydłach, pragnęłam uwolnić się od poczucia doczesności, zerwać z siebie gorset narzuconych obowiązków, znów być wolną, nareszcie niezależną, nareszcie szczęśliwą.
Byłam szczęśliwa, o dziewiątej rano byłam cholernie szczęśliwa!
Lecz jakże krótką była ta chwila...


Ryczący zadął wiatr. Łanami zbóż ubrane pole spękanym stało się pustkowiem, na moich oczach runęła jedna z chełpiących się wież, musiałam biec; wciąż przed laptopem, w pusty wpatrzona ekran, walący się z trwogą oglądałam świat, mój wymarzony raj. Ze stodoły wichura porwała dwie krowy, przeszywający ciemność grom obdarł z kory potężny dąb, płynęła łza, płonął las; Dies irae - krzyczał łamiący się głos, martwe na skałach leżało ptactwo, w czeluściach morza ożył wir, jak rozpaczliwie wył umierający wilk; byłam sama, wobec w posadach trzęsącego się świata, sama, wobec materii piękna, rozszarpanej, zbezczeszczonej, zupełnie sama, jakby wszyscy zapomnieli o mnie...

Próbowałam pisać. Przez te wszystkie lata naprawdę próbowałam pisać. Każdego dnia siadałam i oddawałam swe ciało M., pozwalałam jej kierować mymi dłońmi, wstukiwać te wszystkie wzniośle brzmiące słowa, konstruować zdania, całe akapity, za które inni pisarze sprzedawaliby dusze, każdego dnia dostawała szansę, by tworzyć, by na nowo budować rzeczywistość, by zbudzić do życia to, czego ja nie potrafiłam wyciągnąć z sennego odrętwienia, wierzyłam, że była genialna, że dzięki niej i ja byłam potężna, legitymizowała mój krzyk, moje żądania, moje pragnienia bycia najlepszą. Kochałam ją, tak jak matka kocha tkwiące w macicy dziecko; dumą przepełniało mnie myśl, że to mnie wybrano, że to we mnie zakiełkował ten owoc, że nikt inny, tylko ja, stanę się nieśmiertelna. Dano mi ją, byłam jej ciałem, a ona mą dusza, moja najdroższa M., moja ukochana.
A jednak zostałam oszukana!

Kiedy płonął las, gdy runął klif, który winien przecież trwać, gdy pod stertą śniętych ryb zniknął złocistej plaży piach, kiedy wraz z nurtem rzeki do ujścia spłynęły zwęglone zwłoki, tysiące zwłok, ona się śmiała. Stała przede mną i się śmiała, morderczy spektakl kwitowała iskierkami dzikiej radości sypiącymi się z jej źrenic i nie przestawała. Choć błagałam, nie przestawała, ten śmiech; mrożący krew w żyłach, rozrywający uszy; uśmiercający; prosiłam ją, tak długo ją prosiłam, a gdy odważyłam się podnieść na nią dłoń, jej źrenice rozgorzały żywym ogniem, w który kazała mi spojrzeć, w którym kazała mi spłonąć...
Świat sczezł. Jednym ruchem ręki zniszczyła wszystko to, co ja z trudem tkałam przez tyle lat. Pamiętam, że rozwarła się pode mną ziemia, że wpadłam w czeluść buchającego żarem wulkanu, że krzyczałam, że umarłam...
... tak jak umarł mój syn.


Po piętnastu minutach odjęłam filiżankę od ust i uświadomiłam sobie, że kawa wsiąknęła w podomkę, tuż obok sporej plamy zaschniętej już krwi. Oparzona pierś promieniowała bólem, lecz kogo mogło to obchodzić. M. zniknęła. Nie pozostał po niej nawet ślad, uciekła, zrobiła to, czego od zawsze najbardziej się obawiałam, opuściła mnie. I choć ją przyzywałam, choć nadal ją przyzywam, choć nadal nazywam siebie jej imieniem, wiem, że to już koniec. Wraz z M. odeszło wszystko, odeszła nawet Basia, którą przecież latami pielęgnowałam w mej głowie. Zostałam sama, całkowicie sama...


Od tylu godzin tu siedzę, nastał wieczór, a po nim noc. Jest już noc, parna, duszna noc. Z ogrodu słychać cykanie świerszczy, ciała dziadków, ułożone na trawniku, gniją słodko-mdlącym zapachem, i on dociera do stołowego. A ja siedzę, wciąż w tej samej pozycji, wciąż przed tym samym laptopem, wciąż ubrana w podomkę, w którą wsiąka pot.
Cóż się stało?
Pancerz opadł, chroniący mnie przed wzrokiem ludzi hełm leży teraz pokiereszowany gdzieś na podłodze, wszystko odeszło, naga pozostałam pośród cieni, bez M., bez syna, bez życia.

Cóż się stało?
Nie potrafię pisać! Po tylu latach dopiero dziś to zrozumiałam! Te słowa podszyte fałszem, melodyka zdań pozbawionych sensu, przecudowna ballada okradziona z przesłania.
Dzisiaj spłynęła na mnie prawda. Pragnęłam być podziwiana, uwielbiana, w annały wpisana jako ta, która zmieniła oblicze literackiego świata; przez wszystkie te lata, otoczona mrzonkami, niemającymi żadnego pokrycia zapewnieniami w spiżowym bloku samej sobie wykuwałam postument, ze złota swój inicjał grawerowałam, gdyż jak nikt inny na to zasługiwałam, byłam niezwykła, byłam genialna...
Ścierwo, truchło, padlina - tym się stałam. Stojącym przed bramą piekła stworem, który nie ma już łez, któremu w końcu zabrakło przesyconych patosem słów, który przez tak wiele lat pragnął być sam, który jest już sam, który już zawsze będzie sam.

Cóż się stało?
Zawsze byłam słaba. Zawsze czekałam, by to ona zrobiła pierwszy krok, byłam jej podporządkowana. To M. pisała, to M. miała talent, tylko ona potrafiła tworzyć; a ja byłam ciałem, zwykłą skorupą, która w swym wnętrzu nosi to wspaniałe, ale jakże kapryśne cudo. Oszukała mnie!


Jakże krzyczał mój syn, gdy pierwszy cios ledwie musnął jego ramię, jakąż trwogę ujrzałam w oczach dziecka, gdy nóż wbił się w tą drobną pierś, jakież cierpienie przerwało w końcu szóste, ostatnie pchnięcie... nie płynie łza, żadna po policzku nie może spłynąć łza. Czy to już jest kara? Czy dlatego, że przez cały czas się śmiałam?
Oszukana, zostałam oszukana! W ciemnej piwnicy pogrzebałam swe życie, za pralkę wepchnęłam wszystkie przyszłe dni, na pożarcie oddałam je pająkom, owłosionym robakom, mojego Stasia oddałam im, bo zostałam oszukana. Nim nadejdzie kara, proszę, uwierzcie mi!

Oszukała mnie!
M. mnie oszukała! Moja najdroższa, moja ukochana M. tak bardzo pragnęła znów pisać, zakosztować smaku twórczego uniesienia, rozsmakować się w nieograniczonych możliwościach. A ja chciałam jej pomóc, ja musiałam jej pomóc, przecież byłam jej ciałem, to mi została powierzona, moja kochana M.
Dlaczego nie spałeś, synku, skoro poprzedniego wieczora dostałeś tabletki? Nie miałeś cierpieć, powinieneś osunąć się w ciszę, tak jak zapowiadał to plan.

Stasiu, przecież ja nie chciałam...

Te słowa... To z ich powodu odeszła. To pewne. Stałam się słaba, zbyt słaba, by móc dotrzymać jej kroku, by w blasku chwały kroczyć po zgruchotanych kościach przeciwników. Jam ścierwo, jam gruz! Odeszła więc, by w następne oblec się ciało, by na kolejnym żerować człowieku, moja kochana M. odeszła; został po niej proch i pył.

Już czas!
Ich kroki rozbrzmiewają na podwórku. Jaka szkoda, że mój mąż nie przybył na czas, tak wiele chciałam mu powiedzieć. Ale znajdzie przecież laptop, ten właśnie laptop, zapisane w nim słowa i...

Pukanie do drzwi. Dopiero teraz opanowała mnie trwoga, złapała za gardło przeszywająco zimną, szponiastą ręką, wyrwała z piersi ostatni krzyk.
I wparują, by zabrać mnie w cień, bym i ja odpowiedziała za grzechy, tak jak inne truchła M.
Oszukana, zostałam oszukana... nim zatrzasną się dyby, proszę, uwierzcie mi!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Bajdurzysta · dnia 23.10.2011 09:24 · Czytań: 3362 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 16
Komentarze
Bajdurzysta dnia 23.10.2011 10:10
Za wszelkie uwagi dotyczące interpunkcji i stylistyki tekstu będę bardzo wdzięczny:)
Bajdurzysta
Figiel dnia 23.10.2011 18:16
Powiodłeś mnie w mrok cierpiącej duszy i w skryte zakamarki umysłu. Ciemno tam, samotnie, złudnie, rozpaczliwie i bez spełnienia.
Czyta się bardzo dobrze: opowieść zasysa, wciąga, pochłania i … trzyma. Tekst plastyczny, obrazy wyświetlają się jak hologram, który można obejrzeć z każdej strony i z różnych perspektyw. Zdania długie, ale w żaden sposób nie męczą długością, co więcej mam głębokie przekonanie, że w tym klimacie i w tej konwencji takie właśnie powinny być.
Bajdurzysta dnia 23.10.2011 18:20
Dziękuję Figielku:) Miałem nadzieję, że w końcu kogoś ten tekst zainteresuję, i jak widzę się udało:)
Usunięty dnia 23.10.2011 18:42
Dziwny, pokręcony, przy czym przeskok od osoby pierwszej do trzeciej i na odwrót daje się szybko uporządować. Przygnębiający, bardzo. I w sposób zaskakujący przejrzysty. Choć zdecydowanie nie na niedzielne popołudnie.

Pozdrawiam
B)
Figiel dnia 23.10.2011 18:48
:) Trochę więcej, niż zainteresował. Przeczytałam go z samego rana, potem drugi raz i trzeci, a skomentowałam sam widzisz kiedy.
Bajdurzysta dnia 23.10.2011 18:58
Ojej... tak więc jeszcze raz dziękuję.
Trzy razy przeczytałaś całość??:)
Figiel dnia 23.10.2011 19:21
Oczywiście.:)
Miranda dnia 23.10.2011 20:24 Ocena: Świetne!
Podobnie jak Figiel czytałam kilka razy. Pierwszy raz przy porannej kawie, trochę mnie zaskoczył styl i konstrukcja zdań , bo nie znałam Twoich wcześniejszych tekstów. Mimo to wsiąkłam jak gąbka i dobrnęłam do końca. Tekst nie jest łatwy w odbiorze i czytelnik liczący na rozrywkę odłoży go po kilku zdaniach. Natomiast wystarczy przebrnąć przez pierwszy fragment i już łapie się rytm. Bogactwo słownika i metafor urzeka, a tym samym dodaje barw i głębi malowanym słowami obrazkom, bo tak to odbieram. Przy trzecim czytaniu ogarnęłam całość, chociaż chyba coś jeszcze jest w tekście ukryte. Ból duszy, ból istnienia, rozdwojenie życia między: kim jestem, a kim chciałam być, konflikt oczekiwań a ograniczenia i proza życia. Ból tworzenia i niespełnienie. Takie mam refleksje tak na gorąco. Na pewno powrócę do tego tekstu po jakimś czasie. bo warto. Och, rozpisałam się za bardzo. Daję Świetnie! Pozdrawiam serdecznie;)
Bajdurzysta dnia 23.10.2011 21:46
Witaj Mirando, bardzo się cieszę, że udało Ci się przebrnąć przez tekst i że Ciebie zainteresował. Mój styl, jak sama to przyznałaś, nie należy do najłatwiejszych, tym bardziej jestem wdzięczny, za czas jaki poświęciłaś, aby rozsłupłać znaczenia ukryte za słowami.
Bardzo mnie cieszy refleksja, jaką na końcu komentarza, tak ,,na gorąco" zechciałaś sformułować. Kurczę, udało mi się przekazać wszystko to, co sobie zaplanowałem:)
Dziękuję raz jeszcze i zapraszam do pozostałych tekstów:)
Krzysztof Suchomski dnia 24.10.2011 10:38
Przed czym chcesz nas ostrzec, Bajdurzysto? Uważajcie, bo tak skończycie? ;)
Robi spore wrażenie, a zrobiłoby jeszcze większe, gdyby nie miejscami denerwująca nadmiarowość formy. To w końcu monolog kobiety chorej, ale współczesnej, więc odjazdy w stronę monologów naszych mistrzów Romantyzmu wydają mi się trochę nieuprawnione. Ale to oczywiście rzecz gustu, bo pewnie znajdą się amatorzy takiej stylizacji.
Natomiast co do istoty konfliktu wewnętrznego niespełnionego twórcy (o którym wspomina Miranda), jego ujęcie i przedstawienie jest znakomite.
Pozdrawiam
Bajdurzysta dnia 24.10.2011 10:57
Witaj Krzysztofie,
przede wszystkim dziękuję za komentarz i ciepłe słowo:)
Lubię takie bogate stylizację, wydaje mi się, że tekst jest nie tylko obrazowy, ale i dźwięczny. Ale rzecz jasna masz w pewnym stopniu rację, nie każdemu musi to odpowiadać.
Przestrzegać nikogo nie zamierzam. Pisanie jest dla mnie pewną formą psychoanalizy; staram się wydobyć z siebie wszystko to, z czym mam w codziennym życiu problem, a potem badam, analizuję i opisuję...
Pozdrawiam serdecznie
Krystyna Habrat dnia 31.10.2011 19:37 Ocena: Bardzo dobre
Kiedy po dłuższej nieobecności wracam na PP, zwykle zaczynam od ostatniego tekstu prozy w "Ostatnio dodanych", żeby mi nie umknął.
Potem zamierzam przeczytać dokładnie wszystkie inne... i zwykle już nie zdążę. Tak i dziś, ten tekst okazał się tak interesujący a zarazem wymagający bardzo uważnego wczytania się, że podzielę sobie tę przyjemność na etapy. Wiem już, że warto. To niezwykły tekst.
Bajdurzysta dnia 31.10.2011 21:30
Dziękuję Sokol i z drżącym serduchem czekam na Twoje refleksje:)
Krystyna Habrat dnia 08.11.2011 23:16 Ocena: Bardzo dobre
Wiesz, doczytałam tylko do miejsca, gdy ona wynosi ciało dziecka do piwnicy. Dalej nie byłam w stanie czytać, bo byłoby to dla mnie zbyt trudne przeżycie. Krzywda, cierpienie dziecka, zawsze jest dla mnie nie do zniesienia. Dlatego m.in. nie poszłam na polonistykę, by nie być zmuszona czytać niemiłych mi lektur, jak np "Jaś nie doczekał", "W piwnicznej izbie", "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela" ,"Kamizelka" itd.
A z tego wcześniej wywnioskowałam, ze to wyznania chorej psychicznie kobiety. Kunsztownie oddajesz sałatkę słowną schizofrenika, cały myślowy słowotok. I wykazujesz tu wielką znajomość rzeczy. Chyba znasz się na tej dziedzinie, bo - o ile wiem - oddajesz to bezbłędnie.
I choć nie polonista, potrafię docenić kunszt twojej prozy. Tylko nie zniechęcaj czytelnika nazbyt trudnym i przeraźliwie smutnym tekstem. Wrażenie po pierwszym czytaniu dużego fragmentu pozostało takie samo: to niezwykły tekst. Ale trudny. I w czytaniu. I w przeżywaniu go. Bo ja jestem czytelnikiem, który przeżywa lekturę. I tak chcę.
Powodzenia.
KH.
Jonasz dnia 04.12.2011 16:41
Witaj:) Długo mnie tutaj nie było:) Udało mi się odnaleźć Twój ostatni tekst i przeczytać go, ocierając chusteczką pocące się z napięcia dłonie, brrr...
Bajdurzysta dnia 04.12.2011 20:02
Witaj Jonasz... widzę, że znów wprowadziłem Cię w stary, dobry nastrój grozy:)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty