Siedzę głęboko wciśnięta w elastyczne tworzywo fotela. Niczym lalka śpiąca w dopasowanym futerale, z tą tylko różnicą, że nie jestem martwa. Jeszcze. Moje długie czarne włosy, których nie musieli, a nawet nie powinni byli obcinać, już dawno spłonęły. Ale budzę strach, jestem inna, stanowię zagrożenie. Nawet ta cząstka mnie w sprężystych lokach, w rozdwojonych końcówkach włosów, jest odrażająca. Fryzjer spieszył się, zostawił kilka pojedynczych włosów.
Łaskoczą mnie teraz wprawiane w ruch przez warczący w suficie wentylator. Pomieszczenie wydaje się być małe. Dwa kroki przede mną znajduje się ściana. Gładka, biała powierzchnia, z której sterczy uchwyt, a na nim oko kamery szerokokątnej. Nieruchome i wpatrzone we mnie. Lubieżne przez swoją technologiczną obojętność, a jednocześnie wulgarnie ciekawskie. Nie wiem, co jest za fotelem. Być może nic, a może wszystko. Lecz oni tu są. Tuż, tuż. Patrzą na mnie. Jestem naga. Przykryta sztywnym prześcieradłem, lecz naga. Wiedzą, że nagość to mój atrybut. Chcą mnie ograniczyć, nie tyle klamrami na nadgarstkach i kostkach, lecz właśnie tym zarzuconym na ciało kawałkiem materiału. Sami stoją nadzy przed monitorami, może siedzą. Między nogami zwisają penisy, wyczerpane kutasy z rozładowanymi bateriami jąder. Piersi obserwatorek unoszą się. Niepotrzebny ciężar biustów, dawne mleczne dystrybutory, które dziś są już tylko zbędnymi gruczołami. Widzę je wszystkie. Dotykałam ich, pieściłam, brałam to, co moje. Pamiętam każdy orgazm, wszystkie orgazmy świata. Wulgarnie rozchylone nogi, podciągnięte spódnice, zdarte majtki. Otarte pośladki i przygryzione napletki. One wszystkie, moje. Spoglądam w oko kamery. Ciach, opuszczam powieki. Mruganiem odliczam czas. Ten, który mi pozostał. Lecz to też ich zegar. Nie wiedzą o tym. Jeszcze.
Pamiętam - o dziwo, bardzo dokładnie - ten pierwszy raz. Lecz nie pierwszy seks, bo ten poznałam wcześniej, a pierwszą prawdziwą miłość. Nazywałam się wtedy Anna, ale dla niego byłam Anulką. Gdy zabrał mnie wtedy do kina, wiedziałam, że coś się wydarzy. Już wcześniej, w marzeniach, kilkakrotnie klękał przede mną, palcami rozchylał nogi, jakby tam właśnie znajdował się magiczny guzik, działający zależnie od okoliczności. Rozchylanie i zwieranie. W marzeniach otwierałam się jak zamknięty czarem skarbiec. Każde zaklęcie skutkowało. Chodź do mnie czarodzieju, szeptałam. Poznaj mnie centymetr po centymetrze, dotknij wszystkimi opuszkami palców, jęczałam. Zepchnij mnie z krawędzi... Na ekranie przewijały się sceny filmu, którego treści nigdy nie poznałam. Z głośników dolatywały odgłosy pędzących samochodów, a później kraksy czy karambolu. Dla mnie wyjątkowo ciche, nieistotne. W głowie inny film. Narkotyk. Buzujące, spienione morze pragnień. Sztorm pożądliwych pocałunków. Dłoń na jego brzuchu, palce przesuwające się po męskości. Ukradkowe spojrzenia w bok. Nikt nas nie widział, gdyby widzieli, spłonęliby z zazdrości i wstydu. Słowa grzęzły w gardle. Topniały oczy. Wyszliśmy. Z ciemności w ciemność. Chłodne powietrze pod latarniami odstraszyło nas, więc uciekliśmy do parku. Za przewodników mieliśmy robaczki świętojańskie. A może to one leciały za nami? Położył mnie na trawie. Na trawie powiedział, że kocha i że jakoś na zawsze. Nie zdołałam nic odpowiedzieć, bo na trawie byłam tylko rozpaloną boginią. Chucią i najprostszą grą planszową. Każdy rzut przybliżał do celu. Rozpiął moją bluzkę, wyrzucił płonące w palcach guziki. Uwolnił piersi. Jakże byłam wdzięczna. Powiedz słowo, a przestanę, wyszeptał przyklejonymi do ucha wargami. Nie psuj tego - pomyślałam - grajmy dalej. Przygniótł mnie do ziemi, w pępek wkłuł się klamrą paska. Rozpięłam go, rozszarpałam rozporek. Z trudem. Z ulgą. Świetliki siadały na najniższych gałęziach sosen, tłoczyły się pod krzakiem bzu. Zimna trawa tatuowała pośladki. Oplotłam go nogami. Oplotłam ramionami. Brałam go ustami, brałam biodrami. Graj dalej! Poruszał się cicho. Nie wolno płoszyć magicznych świetlików. Baliśmy się tego. Noc taka krucha. Prawie nie noc. A my byliśmy tak głodni, spragnieni ciemności. Uparci tkacze ekstazy. Drżałam. Długo płonęłam. Zazdrosne świetliki gasły w świetle poranka. Pamiętam, że po wszystkim zapadłam w sen. Umierałam, a potem znów przeżyłam narodziny. Na dywanie z trawy stałam się Isztar Azazel.
Na początku była nagość. Na fotelu, który przyniesie śmierć, mam czas na rozmyślanie. Już dawno wszystko stało się tak jasne, że żadnych dowodów nie potrzebuję. Wystarczy, że będę czekała. Siedzę i wspominam, patrzę w oko kamery, a nawet trochę dalej. Po drugiej stronie oczekiwanie zamienia się w gorączkę, niepewność tylko potęguje ten stan. Ja tylko gram, jestem królową skazaną na wygnanie przez pionki. Słyszę kroki.
Gdy tego poranka podniosłam głowę z trawy, spostrzegłam, że jestem sama. Najpierw poczułam gorycz. Rozlała się w moich piersiach, nagich jeszcze i mokrych od potu. Wciąż twardych, z powodu ulatującej już namiętności. Wsparłam się na dłoniach i zobaczyłam trupy. Ciałka świetlików rozsypane pod paprociami, wśród traw i na moim ubraniu. Może on też umarł?, pomyślałam. Ludzie nie umierają ot tak, a nawet jeśli to nie znikają. Nie od razu przynajmniej. Zapewne uciekł, być może ze strachu, a może aby ratować siebie. Musiał zobaczyć to, co ja zobaczyłam, a wówczas zadziałał instynktownie. Podobnie jak wcześniej wziął mnie na rozmaite sposoby, tak teraz oddalił się, by nie spłonąć. Wstałam niespiesznie i choć krople rosy ozdobiły wszystko wokoło, nie czułam zimna. Spojrzałam na zmiętą trawę, na ołtarz stworzony moimi pośladkami, kolanami, a także ciałem kochanka. Już wtedy wiedziałem, że się zaczęło. Jestem - szepnęłam - pierwsza pieczęć otwarta.
Dopiero po chwili rozpoznaję człowieka wiozącego na wózku aparaturę medyczną. Widziałam go kilka razy w tych pierwszych dniach, gdy dopiero zaczynałam swoją misję. Mężczyzna skupił się na wkłuwaniu igły w moje przedramię. Przestaję na niego patrzeć, jest narzędziem, posłusznym wykonawcą woli całego świata. Jako Anna rozumiem ich trochę, lecz będąc Isztar czuję jedynie współczucie. I to oko kamery. Setki, miliony oczu. Wzrok całego świata skupiony na egzekucji, której tak bardzo pragnie. Ostatkiem sił wręcz, bo już tak niewiele czuje. Jakby napęd ludzkiej egzystencji zatrzymał się, jakby zabrakło paliwa.
Wyszłam z parku w samej bieliźnie. Isztar walczyła nawet o nią, ale wtedy nie była jeszcze tak silna. Wiedziałam, że każdy skrywający ciało kawałek materiału, sprawia jej ból. Budzące się do życia miasto przyciągało niczym magnes, tyle pragnień, żądz, skrywanych namiętności. Minęłam dwie starsze kobiety, prawie mnie rozdeptały w myślach. Niemal zgwałciły, za karę. Lecz nie zrobiły nic, by mnie zatrzymać. Najczęstszą reakcją na coś dziwnego jest właśnie brak reakcji. Doszłam do przystanku autobusowego, gdzie na brzegu ławki siedział niemłody mężczyzna. Gdy rozchylił usta, podziwiając moje ciało, odniosłam pierwsze zwycięstwo. Podeszłam bliżej, jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że czekał na mnie. Życie tego mężczyzny nie miałoby sensu, gdyby nie spotkanie owego ranka. Ej kurwo!, usłyszałam za plecami. Odwróciłam się. Dostałam w twarz z otwartej dłoni. Stare palce zostawiły ślad na moim policzku. Ledwie zaczerwienienie. Pieczęć druga. Znów spojrzałam na mężczyznę. Starucha wykrzykiwała coś, lecz niewiele do mnie docierało. Koleżanka tamtej dołączyła do rzucania obelg. Już czas, wyszeptałam. Mężczyzna usłyszał, skinął głową i jak lew rzucił się na kobiety. Mój rycerz powalił obie i niczym oszalały młócił pięściami po głowach. Nie trwało to długo. Czekałam, nawet nie patrząc na to, co działo się obok. Gdy skończył, szary podkoszulek był zabrudzony krwią, podobnie jak zaciśnięte pięści. Rozebrał się w mgnieniu oka. Nagie, nieco puszyste i blade ciało rycerza przepełniło mnie radością. Był taki piękny. Pozbyłam się bielizny i już po chwili ruszyliśmy dalej.
Nie czuję bólu, a jedynie delikatne swędzenie przedramienia. Kat zrobił swoje, a teraz zapewne oddalił się, by obserwować mnie jak pozostali. Możliwe, że będzie klepany po plecach, może nawet nagrodzą brawami. Krótkimi, bo potem skupią całą uwagę na monitorach, na obserwacji. Są tak bardzo głodni i spragnieni, nie potrafią jednak obudzić swoich ciał. Człowiek, który raz zasmakował w żądzy, nie potrafi o niej zapomnieć, nawet jeśli jego ciało nie jest już zdolne do uniesień. Żądza oszałamia delikatnie.
Na początku była nagość, odkryte piersi i płaski brzuch. Zagłębienie pępka, wspomnienie narodzin. Niżej wzgórek łonowy i twarde, sprężyste uda. U mojego boku szedł rycerz bez zbroi. Idąc przez miasto, spotykaliśmy różnych ludzi. Niektórzy od razu do nas dołączali i, zrzuciwszy ubranie, ruszali na łowy. Tylko nieliczni stawiali opór. Spaczone serca niesprawiedliwych nie mogły nas jednak zatrzymać. Nie mogły zatrzymać mnie. Wystarczył jeden dzień, by miasto było moje. Wszyscy zarażeni mieli pozostać przy życiu, odporni zaś zgładzeni. Niedługo potem otworzyliśmy drzwi stolicy, nowej stolicy. Niczym apostołowie wyruszyliśmy w każdą stronę świata. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, przynosiliśmy pokój poprzedzony śmiercią niewiernych. Lecz ci, którzy porzucili pożądanie, stawali się wolni. Zatrzymałam pęd świata, wszelkie ludzkie pragnienia przestały mieć znaczenie. Człowiek na podobieństwo Boga.
Usypiają mnie jak wściekłego psa. Wiem, że muszę umrzeć. Tak miało się stać. Cały dopracowany w najdrobniejszym szczególe pan wypełni się już za chwilę. Spoglądam na niewielkie nakłucie na przedramieniu, pieczęć trzecia otwarta. Jakże głodni są ludzie po drugiej stronie oka kamery. Zdechnij wreszcie, myślą sobie. Już czują podniecenie zbliżającego się zbawienia. Znudzili się boskością, bo przez tyle pokoleń byli w ruchu, w biegu. Zatrzymani tak nagle, nadal wyrywają do przodu, pamiętają. Fallus to napęd, który daje im wszystko, czego potrzebują. Od początku świata aż do dnia, kiedy się pojawiłam, służyli mu wiernie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wspinali się coraz wyżej, budowali wieże, by ujrzeć, co jest ponad chmurami. Wzlatywali aż do gwiazd. Podnosili głowy, dumnie rozszczepiając atomy. Wspinali się na drabiny poznania, po dwa, trzy, dziesięć szczebli. Nim się zorientowali, byli już panami świata. Sługami Fallusa. Oddycham już bardzo płytko, a obraz przed oczami rozmazuje się. Dwoi się i troi oko kamery. Wspomnienia przestają już być tylko wspomnieniami. Napływa krew do członków, dojrzewają brzoskwinie wagin. Rządza rozlewa się w umysłach. Fallus znaczy swój teren - pieczęć czwarta. Śmierć.
Zamykam oczy, a potem ostatkiem sił podnoszę powieki. Lecz już nie widzę wiele. Wszystko wiruje, przybliża się i oddala. Wydaje się, jakbym siedziała na karuzeli. Nie jestem tu sama. Na chodnikowych płytach leżą dwie staruszki, chyba rozmawiają. Z ich głów wypływa krew, sączy się obficie, ściekając po sinych policzkach. Pierwsze ofiary nagości, martwe kapłanki Isztar. Coraz więcej postaci obok, wszystkie zastygłe w pozach śmierci. Czekają na tych, co jeszcze żyją. Pieczęć piąta daje mi chwilę ukojenia. Jeszcze nie jestem trupem, ale nie ma już we mnie życia. Moi niedawni wyznawcy oddają się teraz Fallusowi. Chuć i orgia zniszczenia w każdym zakątku świata. Bezczeszczą moje ciało w najrozmaitszy sposób, gwałtem bezczeszczą własne sumienia. Znów rozszczepiają atom. Ci najznamienitsi dysponują guzikami, kodami, mają władzę. Wcisną płonące w palcach guziki, a kilka wciśnięć później zginą w wielkim trzęsieniu ziemi. Ostatnim dziele Fallusa. Pieczęć szósta.
Wsparłam się na dłoniach i zobaczyłam trupy. Ciałka świetlików rozsypane pod paprociami, wśród traw i na moim ubraniu. Pamiętam, co wtedy pomyślałam. Tak właśnie skończy się świat, tak odejdzie człowiek. I tylko cisza, jak skraplająca się rosa, opadnie na mój nagi brzuch.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
meksico · dnia 23.10.2011 09:26 · Czytań: 1045 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: