druga - po Kadosz - część tryptyku anielskiego
dla nastroju:
Link
-----------------------------------------------------------------
dedykowane wszystkim, z którymi łączę głos
"Światło niebios będzie dostrzegalne w piekle - jako bolesny ogień." /św. Teofan Nicejski/
Wyglądał na zawieszonego w ekstazie, prawdopodobnie już na zawsze. Światło niebios przenikało przejrzystą postać serafina, rozlewając się poprzez zarysy oczu, ust, otwartych dłoni, aż po sześć par skrzydeł, gdzie zmieniało postać na oślepiający ogień.
Sârâp - rozpłomieniony, to było samą jego istotą - i wszyscy podziwiali doskonałe wypełnianie się przeznaczenia. Jego perfekcja była chwałą Pana, tak jak samo istnienie każdego z pozostałych. I nawet upadli nie tracili tego piękna. Wszyscy wiedzieli jednak, że Serafiel nie mógł nigdy upaść, był za blisko, już za blisko - do reszty rozpalony chwałą. Uwielbiali to. Uwielbiali Pana w nim.
***
Po upadku Lucyfera i zstąpieniu Metatrona, sprzeniewierzenie się czy odejście kolejnego z najwyższych aniołów byłoby okrutną hańbą. Rozbiłoby kolejne więzi, chwalebne i piękne złudzenia, pociągnęłoby za sobą kolejne straty, a z pewnością wywołałoby rany nie do zaleczenia, pustkę, coś nie do powetowania. Bez niego byliby niepełni, tak jak bez tamtych. Tego właśnie Serafiel chciał uniknąć. Wiedział, że Pan go nie odepchnie - jak nie odepchnął nikogo. Wszyscy odeszli z własnej woli. Jednak po jego utracie niebiosa nie przestałyby tak szybko lamentować. Dlatego postanowił zostać.
Nie otwierał oczu, drżących leciutko, niemal niezauważalnie pod bladymi powiekami. Nie mógł patrzeć na Światło, wypaliłoby mu źrenice. A tak, miał je wciąż, tak samo piękne, półprzejrzyste i pełne ognia jak kiedyś. Migdałowe, rozjaśnione oczy. Ukryte, tylko dla niego - i dla Pana, który widział wszystko.
Glorie przelewały się wokół serafina szerokimi strumieniami muzyki, opadające arpeggia i legata z nieustannym "Kadosz!" i "Hallelu Yah!" - uwielbiał je. I wciąż, mimo upadku, były dla niego piękne. Piękno absolutne i obiektywne, niepodlegające żadnej dewaluacji, nieporównywalne z czymkolwiek innym. Chóry niebios.
Nie mógł ich rozerwać.
Usta serafina rozchylały się leciutko jak u kochanka. Czuł na sobie spojrzenia, które przez niego przenikały do Pana. Czuł te istoty, które patrząc na niego uwielbiały Pana kaskadami glorii. Wywoływał je, swoim pięknem i swoim odbiciem , którego nigdy nie utracił. Było jego istnieniem, samą istotą. Tysiące oczu wpatrywały się z miłością w kontemplatyka Serafiela, pogrążonego w wiecznej ekstazie, w zachwyceniu przymkniętych oczu. Był poruszony na zawsze, jakby zawieszony w próżni, w nieskończonej chwili chwały. Z jego drżących ust nie wydobywał się żaden dźwięk, żaden ton niebiańskiego akordu, żadne wołanie - ale wszyscy przypisywali to temu mistycznemu uniesieniu.
Jaką hańbą byłby upadek kolejnego anioła, kolejnego z najwyższych chórów.
Najcichszy jęk bólu spowodowany niebiańskim światłem nie naruszał ciszy płomienistego księcia. Gdyby tylko wiedzieli, że te rozchylone w modlitwie wargi nie były zdolne śpiewać, a co dopiero wyszeptać choćby najcichszego Kadosz...
Serafiel był niemy.