1.
'Horrible act, childbirth. Nightmare. Bringing… I would never bring a kid to this fucking planet.'
Bill Hicks
'I like the zombies being us'
George A. Romero
'Toast', tak nazywał ten gest ojciec Michała. Kieliszek żołądkowej powędrował w górę zatrzymując się przez chwilę na wysokości twarzy. Był obojętny na przenikliwe spojrzenie zmęczonych oczu, wyrażających od pięciu lat coraz większą wątpliwość w sens tradycji, w jakiej brały udział każdego wieczoru.
Za matkę - pomyślał Michał - oraz jej niezwykle pochrzaniony instynkt, przez który postanowiła spłodzić dziecko w półtora roku po tym, jak ludzkość trafił szlag.
Dziwił go fakt, że ojciec nie oponował, kiedy mówiła o ratowaniu swojego gatunku, gdy żywe trupy rozpoczęły ekspansję na nasze naturalne środowisko.
Kieliszek figlarnie, wręcz filmowo, zakręcił się w powietrzu, ulewając odrobinę.
W imię ojca kretyna, matki idiotki, trupa żywego i syna przeklętego, amen. - wyrecytował słowa kończące jego nocną tradycję, spluwając alkoholem. Otaczająca go rzeczywistość była zbyt szara, a szarości się nie popija. Celebrowanie czegokolwiek na tym świecie byłoby, według Michała, najwyższą formą wciskania kitu swojemu odbiciu w lustrze. Ten świat wymagał porządnego retuszu, niczym brzydkie zdjęcie. Według jego matki zawsze tego wymagał, z tą różnicą, że kiedyś żyli ludzie potrafiący obsługiwać photoshopa.
Każdego wieczora, kiedy jeszcze nie dorastał jej do bioder, usypiała go bajką o dawnych czasach, trochę zbyt mocno kontrastując w opisach przeszłości i teraźniejszości, co systematycznie uświadamiało mu, w jakie bagno wleciał prosto z jej łona.
Miał być nadzieją ludzkości, nie synem. Wiele razy powtarzała, że gdyby tylko był inny sposób, wybrałaby go. Chciała, żeby nauczył się przetrwania, znalazł innych, takich jak on i prokreował w piwnicach, zabarykadowanych domach czy na dachach. Wszędzie tam, gdzie nie dojadą buldożery z żywymi trupami za kierownicą.
Wierzyła w przetrwanie, to była jej religia, jej bóg z synem plemnikiem po prawicy oraz świętym jajeczkiem na kolanach. Michał pamięta, jak jednego z tych wieczorów, kiedy udawał, że zasnął, ponieważ ona nigdy nie kładła się dopóki miał otwarte oczy, rozłożyła nad nim ręce, żarliwie prosząc swojego ‘boga przetrwania’, by ten pobłogosławił jej dziecko darem znoszenia jajek.
Sześć lat bezowocnych poszukiwań żywych napełniło Michała poczuciem bezużyteczności, gdyż jak mu powiedziano, ratowanie ludzkości było jedyną przyczyną jego istnienia. Bywały chwile, te, w czasie najgłębszej frustracji matki, powodowanej coraz większą pewnością, że są jedynymi ludźmi na ziemi, kiedy skutecznie mu to uświadamiała. Wtedy najczęściej próbowała się go pozbyć, zostawiając na pastwę trupów. Na ratunek zawsze przychodził mu ojciec, jednakże Michał szybko się domyślił, że ten robił to jedynie na złość żonie.
Uratował on jednakże syna od kompletnego zatracenia się w ‘boskim planie przetrwania’, a raczej zrobiła to jego zimna obojętność na losy istnienia czegokolwiek, poza nim samym. Zanim żywe trupy urządziły sobie piknik na skraju drogi, miał własny obóz przetrwania. Jedyny taki w kraju, zrzeszający wielu obcokrajowców. Wyhodowało to w nim instynkt samozachowawczy, który obudził się dopiero, gdy nieboszczyki stawiały swoje pierwsze kroki.
Mając piętnaście lat, Michał zrozumiał, że wraz z matką byli bardziej jak rzep, który żal było ojcu zerwać z nogawki. Chodzące sentymenty.
Mamusia nigdy na to nie wpadła - pomyślał zapalając nieudolnie sklejonego papierosa.
Uśmiechnął się, myśli o ojcu zawsze przypominały mu przezabawne opowieści, opisujące śmierć jego przyjaciół po fachu. Słyszał je chyba setki razy. Na trzeźwo brzmiały gorzko, wręcz przygnębiająco. Jednak, gdy ojciec sięgał po coś głębszego, historie te nabierały barw.
A tatuś, przyznać trzeba – stwierdził podsycając uśmiech, który tak rzadko gościł na jego twarzy - częściej bywał pod urokiem jakiegoś taniego gówna, które przynosił z miasta, niż drużyna AA, po nieudanej, rocznej terapii.
- Otóż synu - rzekł Michał, naśladując lekko podpity głos ojca - Zabawnie skończył Jacek Daniel, będący wtedy w jakimś mroźnym, zapomnianym przez boga zadupiu. W chwili, gdy on pił swój mocz z butelki, jego żona, wybierając z bogatego menu, zamówiła jelita córki. Skurwiel nie wierzył nam, gdy w końcu złapaliśmy do niego zasięg. Wziął nasze słowa za cholernie głupi żart, co prawdopodobnie nie uchroniło go przed ogromnym zdziwieniem, gdy pilot helikoptera w połowie drogi zrobił się nagle cholernie głodny. Ponoć wlecieli w szpital, gdzie jacyś idioci próbowali leczyć już zainfekowanych ludzi.
Michał z ulgą przywitał własny głos. Miał już dosyć nieznośnego szumu krwi przedzierającej się przez żyły, przekonującej serce, że naprawdę jest jeszcze sens ciągnąć tę szopkę, w której bierze udział już dwadzieścia pięć lat.
Szast prast! Jestem Krew!
Bam Bam! Serce jam!
Jest i dudnienie, to ja Ciśnienie!
Cisza była zbyt głośna.
Kochał swoich rodziców, kiedy jeszcze żyli. Teraz został mu jedynie gorzki sentyment. Zastanawiał się, jacy byli, zanim cały świat stał się nagle cholernie głodny. Jak bardzo żywe trupy, które dla niego, urodzonego w świecie nie należącym już do człowieka, są jego integralną częścią, wpłynęły na jedynych ludzi, jakich kiedykolwiek znał.
Wydawali się najszybszymi gazelami z ludzkiego stada. Dwadzieścia lat rozstawiali pułapki i systemy ostrzegawcze domowej roboty. Opracowali tak wiele sposobów radzenia sobie w tym szarym, nieprzyjaznym świecie, że aż trudno było uwierzyć, jak nagle i głupio zginęli.
Ostatnie dwa lata ich życia, Michał spędził z rodzicami w domku położonym w lesie, oddalonym od największego, okolicznego miasta niecałe dziewięć kilometrów. Wraz z ojcem wykopał okalającą dom, głęboką na dwa i pół metra fosę. Przed nią zamontowali idące dookoła sznury, połączone z dzwoneczkami rozwieszonymi w każdym pokoju, odpowiadającymi za system wczesnego ostrzegania. W szopie znajdującej się obok domu, znaleźli dwa kanistry z benzyną, drabinę oraz zestaw narzędzi ogrodowych, które ojciec przerobił na 'szpikulce', zaostrzając ich trzonki.
Mieszkali na piętrze. Był to pokój z balkonem, na którym umieścili drabinę, mającą umożliwić im ucieczkę w przypadku, gdyby coś dostało się na teren domu. Wyjście ewakuacyjne, jak nazywała je mama. Zawsze dodawała, że ma nadzieję, iż nigdy nie będą musieli z niego korzystać. Nigdy też nie straciła nadziei na ratowanie swojego gatunku, udowadniając to wielkimi, czarnymi literami na ścianie domu:
OSTATNI BASTION LUDZKOŚCI
Po roku Ojciec zamalował 'bastion', zmieniając go na 'rezerwat'.
***
Nic żywego, ani nic 'żywego' nie zagościło w ich progu, odkąd tu zamieszkali. Dzwoneczki milczały jak zaklęte, a fosa zarastała trawą.
- Ojciec się rozpił, a matka modliła się coraz rzadziej do swojego absurdalnego boga przetrwania – wyliczał Michał, wciąż zachwycony przyjemnością, jaką daje mu jego własny głos, którego tak dawno nie słyszał. - Ja stałem się dla niej zupełnie bezużyteczny, więc to na mnie spadło gromadzenie zapasów z pobliskiego miasta. Ojciec zamroczony alkoholem coraz częściej lądował w fosie. Nie zliczę, ile razy stałem nad nim z kanistrem i paczką zapałek. Nawet nie wiem, kiedy zapomnieli, że świat dookoła nas pełen jest wygłodniałych trupów. Sodówka bezpieczeństwa uderzyła im do głowy, a zwyczajność naszego życia sprawiała, że czułem się bardzo nieswojo. Tak jak Mowglie z 'Księgi Dżungli', wychowany przez wilki nie potrafił żyć wśród ludzi, tak ja nie potrafiłem wyobrazić sobie bezpiecznego życia, wśród żywych, z opowiadań mamy. Rodzice w ogóle ich nie przypominali.
Michał odpalił kolejnego papierosa, z ulgą stwierdzając, że ten wyszedł mu zdecydowanie lepiej.
Każde zaciągnięcie się przypominało mu noc, kiedy pierwszy raz, odkąd je rozwiesili, dzwoneczki w ich leśnym domku, wyrwane z długiego snu, zaczęły przekrzykiwać się jeden przez drugiego. Zwijał właśnie papierosa ojcu, który po raz kolejny, na wesoło, relacjonował czyjąś śmierć. Nawet, jeżeli jeszcze tkwiły w tym starym capie cechy czujnej i sprytnej gazeli, teraz były przerdzewiałe przez alkohol. Bez chwili namysłu, popędzany przez wrzask dzwoneczków, złapał za butelkę (do dzisiaj Michał sądzi, że ojciec próbował chwycić oparty o ścianę szpikulec) i zlał się z ciemnością, zalegającą dookoła domu. Dzwoneczki umilkły chwilę później.
Jedyną rzeczą, jaka zakłócała ciszę spokojnego, leśnego domku, był wrzask matki. Jej bańka bezpieczeństwa przybrała zbyt duże rozmiary przez ostatnie dwa lata, tłumiąc w sobie strach i bezsilność. Teraz, gdy pękła, emocje te ochlapały jej wykrzywioną twarz ze zdwojoną siłą.
- Zamknij się do cholery! – ryknął w ciszę, rozgniatając zrulowany tytoń zębami, zły na siebie, że zapomniał, jak bardzo źle działa na niego to wspomnienie. Zawsze było zbyt rzeczywiste, a ten krzyk był najgorszą rzeczą, jaką słyszał kiedykolwiek.
Michał z leśnego domku w ogóle się nie odezwał. Delikatnie chwycił matkę za rękę i zaciągnął ją na balkon, gdzie zamierzał zaczekać na powrót ojca, bądź świt.
***
Czas dłużył się niemiłosiernie w ciszy przerywanej mamrotaniem otulonej kocem i wciśniętej w kąt balkonu matki. Słyszał z jej ust rzeczy, przy których prośba o możliwość znoszenia jajek, wydawała się najzwyczajniejszą prośbą pod słońcem. Wyglądało na to, że bóg przetrwania znowu wrócił do łask, tym razem jednak w grę nie wchodziło ratowanie gatunku, a jedynie własnej skóry.
Michał sądził, że ojciec już nie wróci, za to jego ciało, jak najbardziej. Będzie musiał sam sobie jutro z tym poradzić, bez matki. Obawiał się o nią, ponieważ już dawno doszła do punktu krytycznego, za którym stoi jedynie szaleństwo.
Poczuł łzę spływającą po policzku. Naprawdę będzie mu brakowało opowieści tego starego drania. Zwłaszcza tej, kiedy trupy zaskoczyły Jana Sobieskiego i jego ekipę filmową, leżących na trzymetrowym krokodylu. Ojciec zwykł nazywać tę historię 'Krokodyl Dundee i jego Żywa Trupa', kiedy jeszcze posiadał poczucie humoru.
Godzinę później matka już spała, co prawdopodobnie uratowało ją przed szaleństwem, gdy o czwartej trzydzieści można było usłyszeć dochodzące z fosy, specyficzne świszczenie.
- Świst truposzy jest dzwoneczkiem mówiącym pozostałym, że wyżerka jest blisko. - powiedział im kiedyś ojciec, gdy ukrywali się przed grupą umarlaków. - Myślę, że to o nas świszczą tam na zewnątrz.
Michał uśmiechnął się smutno. Dla niego ten dźwięk był boleśnie znajomy i przeszywająco tęskny. To właśnie ta dzika tęsknota, którą wyrażał, sprawiła, że pierwszy raz w życiu zrobiło mu się czegoś naprawdę żal.
- Teraz ty też dołączyłeś do Żywej Trupy, tatusiu - szepnął w ciemność, która daleko na horyzoncie powoli ustępowała miejsca nowemu dniu.
***
Gdy miał dziewiętnaście lat, matka opowiedziała mu, jak któregoś popołudnia, niecałe pół roku po pojawieniu się trupów, słońce wydawało się jej jaśniejsze niż zwykle. Przesuwało się po niebie szybciej, jakby w podnieceniu czy zbyt długo tłumionej radości.
Ową radość Michał zrozumiał dopiero rano, po zniknięciu ojca. Słońce witało świat, starego przyjaciela, ciesząc się, że ten w końcu pozbył się dokuczliwego przeziębienia, doskwierającego mu od tysięcy lat.
Pamięta, jak siedząc na balkonie, ogrzewany przedzierającymi się pomiędzy drzewami promieniami słonecznymi, poczuł wszechobecną wrogość dochodzącą zewsząd. Wstyd, jaki go wtedy ogarnął, był paraliżujący. Jak nieproszony gość przeciągający swoją wizytę, kurczowo trzymał się życia w świecie, gdzie istnienie ludzi straciło sens lata temu.
Siedząca przed nim matka była jedyną rzeczą stanowiącą teraz o jego człowieczeństwie, a jednak obserwując ją, czuł narastającą w nim niechęć, której niczym nie potrafił wytłumaczyć. Nie był nawet pewien czy to uczucie należało do niego. Zupełnie jakby coś przejęło nad nim kontrolę. Naraz pojawiły się myśli, zagłuszające wszelkie wątpliwości. Mówiły one coraz głośniej, z nieudolnie ukrywaną nienawiścią. Raz wtórowały słońcu, innym razem świszczały niczym żywy trup, w tęsknocie za zdrowym światem.
- Mamo - szepnął łamiącym się głosem.
Odpowiedziało mu jedynie głuche mamrotanie. Desperacka modlitwa, będąca ostatnią ścianą odporności…
Tej nędznej, skulonej bakterii!
…Mamusi.
Czuł się jak zahipnotyzowany będąc pod urokiem owiniętych wokół jego twarzy promieni słonecznych. Wytrzeszczone oczy matki zdawały się krzyczeć, widząc przemianę, jaka w nim zaszła. Kątem oka dostrzegł wyłaniający się z pod koca, skierowany w jego stronę szpikulec.
- Zostaw to, nie przyda ci się w ogóle - chwycił ją delikatnie za rękę, przyciągnął do siebie, przytulił – wszystko jest w porządku.
Słowa nie należały do niego, coś formowało je w jego głowie, słyszał jedynie jak je wymawia.
Trzymając matkę w ramionach, wyczuwał gdzieś z boku nieokreśloną obecność, emanującą wściekłą niecierpliwością. Naraz w lesie zerwał się wiatr wzmagający szelest drzew, który zdawał się go pośpieszać.
Na dół zeszli po drabinie. Oczy Michała cały czas skupione były na matce. Nie mrugając w ogóle, czuł wewnętrznie, że nie może nawet na chwilę stracić z widoku…
Ostatniego człowieka na ziemi…
Bakterii!
Jedynie marionetki własnej woli przetrwania…
Infekcji toczącej tę planetę!
…mamy.
Wymacał zapałki w tylnej kieszeni, gdy zbliżali się do fosy. To, ciężar kanistra oraz ciche chlupotanie benzyny było ostatnim znakiem, który przekonał resztkę jego człowieczeństwa, że nie ma już odwrotu. Dałby wiele, by jeszcze przez chwilę usłyszeć owo tęskne świszczenie, które może wyrwałoby go z tego stanu.
Pierwsza ojca dostrzegła mama. Nadgryziony korpus świdrował ją pytającym wzrokiem, gdy z dołu wiele gardeł zaczęło domagać się dokładki. Ponad dwadzieścia lat musiała się przyzwyczajać do takich widoków, ale jeszcze nigdy śmierć nie patrzyła na nią oczami osoby, którą kochała.
Jedyny człowiek pamiętający jeszcze dawny świat, stał na skraju fosy, łkając. Pojmując w końcu absurd swojego istnienia, obserwowana w napięciu przez kilkanaście par oczu, popędzana przez nieustające świszczenie oraz szelest drzew…
Dalej! Dalej! Dalej! Dalej!
...skoczyła.
Obaj wyciągnęli papierosy, obaj sięgnęli po zapałkę z pudełka, przyglądając się jej przez krótką chwilę. Obaj podpalili swoje papierosy swoimi zapałkami. Obaj też rzucili te zapałki przed siebie.
Ale tylko Michał z leśnego domku zapłakał, widząc, jak ostatni człowiek na ziemi umiera w płomieniach.
***
Później, tego samego dnia, słońce świeciło jakby jaśniej, obserwując, jak część napisu na ścianie domu znika pod grubą warstwą farby. Teraz wielkie czarne litery głosiły:
OSTATNI REZERWAT.
2.
'W świecie pełnym zombie nie jesteśmy ostatnimi ludźmi na świecie. Jesteśmy ostatnim posiłkiem na świecie, rarytasem. Jesteśmy czymś, za co truposze dają się posiekać! Mówię Ci, smakujemy ,kurwa, wyśmienicie!'
Ojciec Michała
'Jak się nazywa najgłodniejszy oksymoron na świecie ,Jasiu?
Żywy Trup, proszę Pani!'
Ojciec Michała
'Gdyby jeszcze żyła, moja nauczycielka od polskiego, właśnie głowiłaby się nad tym, jak nazwać te chodzące zwłoki. Oczywiście ,nigdy nie była zwolenniczką oksymoronów, więc ‘żywy trup’ nie wchodzi w grę. Prawdopodobnie uznałaby, że skoro nieboszczyk leży, to boszczyk, będący odwróceniem zaprzeczenia, chodzi.'
Ojciec Michała
'Uważam, że jestem całkiem dobrym ojcem, w przeciwieństwie do mojego starego, nigdy nie próbowałem zjeść własnego syna.'
Ojciec Michała
Gdy Michał wypluwał alkohol, butelka żołądkowej przyglądała mu się z niewypowiedzianym obrzydzeniem. Spytała go, czy ma zamiar dalej uprawiać metafizykę nad umarłym światem, czy też w końcu przełknie małe 'co nieco' i dopełźnie do domu, dając żonie do zrozumienia, że jego pięść i jej twarz to pokrewne elementy, które nie powinny rozstawać się na dłużej, niż kilka godzin spędzonych w barze.
Żonie? Domu? Bar?
Michał pokazał butelce środkowy palec, każąc jej się wypchać swoimi durnymi, przedpotopowymi przyzwyczajeniami. Nie był pewien czy zdawała sobie sprawę, że ludzi już dawno nie ma. Wiedział jednak, że nazwanie tego świata 'umarłym' ma taki sam sens, jak stwierdzenie, iż drzewo uschło tylko dlatego, że rodzina wiewiórek wzięła kredyt na lepiej usytuowany dąb pośrodku alei pełnej orzeszków. Świat miał się doskonale bez ludzi.
Absolutny Sprzeciw, Wysoki Sądzie!
Tak? Czy Obrońca Ludzkości chciałby coś dodać?
Szczerze mówiąc, to już zapomniałem, wszystko przez ten piekielny głód, Wysoki Sądzie!
Michał z leśnego domku stał się Michałem ze starej rybackiej chaty, otoczonej trzciną gdzieś przy brzegu niewielkiego, okalanego gęstym lasem jeziora.
Wstał z trudem, ciężar wspomnień z ‘leśnego domku’ można było liczyć w tonach, a jego psychika nie należała do najsilniejszych. Musiał to odespać. Skrzywił się, przypominając sobie, że kiedy żył, ojciec przynajmniej potrafił znaleźć miejsce z łóżkiem na wyposażeniu. Na rozklekotanej ławce, na której spał Michał, trudno się nawet siedziało. Jednakże poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała woda dookoła, w walce z bezsennością miało znacznie lepsze wyniki, niż luksus miejsca z łóżkiem.
Do chaty prowadził kilkumetrowy, drewniany mostek. Tak bardzo dziurawy, że przeskakując go, można było wywołać zazdrość w Króliku Bugsie. Co w połączeniu z jego niewielką szerokością, dawało idealną ochronę przed żywymi trupami, które, jeżeli Michał dobrze kojarzył, skaczącymi trupami nie były.
Strasznie chciało mu się sikać, zupełnie jakby rzeczywiście wlał w siebie całą butelkę. Cóż, widocznie geny alkoholika, które odziedziczył po ojcu, nadrabiały sobie jego marnotrawstwo, jak tylko umiały. Rozpinając rozporek mógł się tylko cieszyć, że na razie zadowalają się pełnym pęcherzem.
Noc była jasna.
Niemal codziennie o tej porze nad jeziorem zrywał się silny wiatr, zachęcając chatę do wyskrzypienia kilku kołysanek na dobranoc. Wtórujący jej szum lasu wydawał się przemawiać głosem tysiąca ukrytych wśród jego ostępów stworzeń, celebrujących śmierć ludzkości. Natura powróciła do swojej pierwotnej dzikości, ślepa, w amoku przeczesująca co noc las w poszukiwaniu starej, rybackiej chaty. Czasami nawet wydawało mu się, że widzi, jak drzewa po drugiej stronie jeziora uchylały się przed niewidzialnym olbrzymem, ale zrzucał wszystko na karb wyobraźni, która w ciemności potrafiła pracować na odrobinę zbyt wysokich obrotach.
Zazwyczaj sypiał dobrze, nie licząc koszmarnego łupania w krzyżu. Wystarczyło, będąc względnie wygodnie ułożonym na ławce, wsłuchać się w skrzypiącą kołysankę i czekać, aż umysł wprowadzi go do 'Krainy Głupich Myśli', jak nazywała stan przed samym zaśnięciem jego matka. Był to moment, kiedy człowiek jeszcze do końca nie śpi, a myśli już zabierają go do czegoś, co przypominało 'wersje beta snów'.
Umysł Michała zawsze ograniczał się jedynie do tego stanu. Skoro świat za oknem był zarysem 'tego, co było kiedyś', a on sam nie czuł się jak człowiek, sny nigdy nie nabierały jakichkolwiek barw.
Jednakże, od śmierci jego rodziców, Kraina Głupich Myśli stała się jakby inna. Była niczym muzeum, gdzie cała przeszłość oddzielona była od ciebie barierką i ogromną płachtą kurzu, z tą różnicą, że tutaj wszystkie plakietki informacyjne szlag trafił. Czasami wydawało mu się, że wtedy na balkonie jego umysł rozdzielił się na dwie wrogie sobie części. On był polem ich bitwy, a nagrodą, dowolność w obejściu się z jego człowieczeństwem.
Michał sądził, że przewaga którejś ze stron była powodem, dla którego każdej nocy przedmioty z Krainy stawały się coraz mniej wyraźne. Budził się potem z przerażającym uczuciem coraz większej pustki, jakby przez sen ulatywały z niego wszelkie ludzkie emocje. Miał wrażenie, że jego nowy umysł robił mu w głowie wiosenne porządki.
Zdając sobie sprawę, że niebezpiecznie i głupio jest być człowiekiem w nowym świecie, nowe ‘Ja’ zarządziło ewolucję, wyrzucając wszelkie niepotrzebne emocje na śmietnik podświadomości, gdzie zalegają jako rozmazane kształty w tle Krainy. Liczyło się przetrwanie. Od tamtej pory, każdej nocy, jego nowe Ja posługuje się Krainą, by przestrzegać go przed próbą wskrzeszenia emocji.
Liczyło się JEDYNIE przetrwanie, a jakikolwiek brak ludzkich uczuć był doskonałym kamuflażem przed tym, co działo się z nim kilka lat temu na balkonie.
Michał sądził, że cholernie łebski był z tego nowego umysłu umysł. Może nawet bardziej łebski niż on sam.
***
PLUSK!
Zerwał się z ławki, jego oczy, zdając się na światło księżyca próbowały dostrzec źródło dźwięku, który go obudził. Nie zauważył nawet, kiedy jego trzęsące się dłonie chwyciły szpikulec. Zupełnie, jakby każda część ciała reagowała na tę sytuację, nie czekając na polecenie.
Nasłuchiwał, nie chciał niczym zdradzić swojej obecności. Coś wpadło z pomostu do wody, kiedy spał. Poczuł lodowaty pot na całym ciele. Coś wpadło do wody bardzo blisko chaty.
Próbował się pocieszyć, że to jedynie mara senna pomieszała mu się z rzeczywistością, jednakże jego rozsądek milczał jak zaklęty, dając wysnuć myślom zbyt wiele wątpliwości. Przecież był pewien, że żaden trup nie zdoła przejść po deskach. Szukając wyjaśnienia, przez jego głowę przewalało się tysiące opcji, próbujących zagłuszyć usta, które samodzielne wyszeptywały - 'znalazł mnie'.
Wyobraźnia nasunęła mu obraz ojca, który nieśpiesznie, pomimo źle skoordynowanych ruchów, typowych dla żywego trupa, zgrabnie przeskakuje deskę za deską, pustymi oczodołami obserwując kogoś leżącego we wnętrzu chaty.
Michał był cholernie przerażony.
Miał wrażenie, że szpikulec przyrósł mu do rąk. Nikt nie byłby w stanie namówić ich do rozluźnienia uścisku. Spróbował wyjrzeć na zewnątrz, by upewnić się, że nic nie próbuje wygramolić się na brzeg, zanim jego ciało kompletnie zwariuje, robiąc coś, co mogłoby go zgubić. Nogi jednak niezbyt chętnie zareagowały na ten pomysł, manifestując swój sprzeciw przybraniem na wadze.
Każda ważyła tonę.
Strach był dla Michała naprawdę zaskakujący, już dawno się tak nie bał . Przynajmniej nie w takim stopniu jak teraz. Od czasu incydentu w leśnym domku, sądził, że to uczucie, jak większość innych, już go nie dotyczy. Obudziła się jakaś część jego człowieczeństwa, zupełnie zagłuszając protest 'nowego Ja'. Mógł tylko siedzieć i obserwować, jak powoli traci kontrolę nad sobą.
Nie tego się spodziewał, cholernie nim trzęsło, wszystkie jego przemyślenia okazały się filozoficznymi bredniami. Był człowiekiem, maleńkim, pierdolonym człowiekiem. Jak mawiał; zbyt długie bycie człowiekiem w tym świecie jest niebezpieczne. Łzy napłynęły mu do oczu, gdy zdał sobie sprawę, że bycie nim w takiej chwili, było wręcz samobójstwem.
Czuł, że nie wstanie, nie ma szans, łzy niczym stukilogramowe odważniki przechyliły szalę zwycięstwa na stronę dzikiej paniki. Wagę rozsądku można było liczyć w gramach.
W jego głowie głuchy dzwon wybijał rytm. Najpierw zareagowały ręce podskakując w takt, gotowe przebić szpikulcem przelatującą muchę, gdyby zdradziła się najcichszym pierdnięciem. Chciał się uspokoić papierosem, ale dłonie przyklejone do szpikulca, skutecznie mu to uniemożliwiały. Próbował pokazać im środkowy palec, po chwili jednak stwierdzając, że bez ich pomocy będzie to raczej niemożliwe.
Nogi wierciły się niecierpliwie w miejscu, a jakikolwiek dźwięk, choćby najcichszy z dźwięków, byłby sygnałem startowym. Dawno już zakurzone instynkty każą im biec, szybko, byle gdzie, byle jak najdalej. Wyobraził sobie, jak łamie nogę w szczelinie między deskami, gdzie w mulistej wodzie poniżej, czeka na niego uśmiechnięty ojciec.
Czekałem na Ciebie dzieciaku! Znaczy no, uuuuu - oooo... ah, jebać to, kiepski jestem w tym całym świszczeniu. Za to w gryzieniu jestem niezły, mistrz, kurwa, gryzienia!
Jak za dotknięciem magicznej różdżki, nogi wraz z rękoma rzuciły się w szaleńczy taniec po całej chacie. Falstart! Falstart! - krzyczał 'nowy' umysł zalewany coraz większą falą adrenaliny, gdy ciało odbijało się ślepo od każdej ściany, próbując trafić na wyjście, niczym mucha uwięziona za szybą.
Powieki, jedyna rzecz, jaką Michał jeszcze kontrolował, trzymał zaciśnięte do bólu, w nadziei, że przetrzyma atak paniki nie wypadając na zewnątrz.
Wnętrze chaty wypełniały głuche uderzenia. Gdyby jakiś ciekawski przechodzień zajrzał do środka, zobaczyłby człowieka rzucanego o ściany, niczym lalka, przez jakąś niewidzialną siłę. Gdyby owy przechodzień został tutaj dłuższą chwilę, zobaczyłby, jak deski mostku łamią się pod ciężarem wyrzuconego z chaty ciała, wpadającego z pluskiem do wody, prosto w objęcia tańczącej na wietrze trzciny.
***
Coś chodziło naokoło niego, a szelestowi odgarnianej trzciny towarzyszyły ciche pluśnięcia. Całe jego ciało wypełniło się bólem, co uznał za dobry znak, gdyż odzyskiwał kontrolę nad sobą. Nie zmieniało to jednak jego kiepskiej sytuacji. Podejrzewał, że obił się naprawdę mocno, może nawet złamał kilka kości. Spróbował poruszyć rękoma, co nie sprawiło mu większego problemu. Strach powrócił, gdy nie mógł wymacać szpikulca na dnie. Pluśnięcia to przybliżały się, to oddalały . Raz nawet liście trzciny uchyliły się przed czymś tuż przy miejscu, w którym się znajdował.
Żeby nie zwariować, pocieszał się tym, że w ogóle nie słyszy świszczenia, jednakże w walce z wyobraźnią zawsze był na przegranej pozycji.
No, bo w końcu mam wyjebane na to całe świszczenie, no nie, dzieciaku?
Michał ledwo powstrzymał kolejny atak paniki. Trzęsące się ręce przeczesywały dno w poszukiwaniu szpikulca, dziko podskakując pod wodą w takt coraz głośniejszych pluśnięć. Co jakiś czas próbował przerywać poszukiwania, by przekonać się, że ciągle ma władzę nad ciałem. Ręce jednak, wcale nie mając zamiaru się zatrzymywać, zamanifestowały swój sprzeciw jeszcze większą zawziętością. Bez szpikulca czuły się nagie.
On czuł się nagi.
Gdy tylko pluśnięcia nieznacznie się oddaliły, pomyślał o ucieczce. Jego myśli ścigały się z czasem. Nie był gotowy na takie ryzyko, nie ufał już swoim nogom, a przerażenie nasilało się z każdą chwilą. Poczuł piekielną bezsilność, gdy w jego skroni znowu zaczął rozbrzmiewać głuchy dzwon.
A może to po prostu pluśnięcia stały się bardziej niecierpliwe? Może to coś krążyło naokoło niego jak sęp, który wcale nie ma zamiaru czekać, aż ofiara umrze.
Chlup...Chlup...Chlup…
Michał zauważył, że szukając szpikulca, robi coraz więcej hałasu. Spróbował uspokoić się którąś z idiotycznych odzywek ojca. Ten stary cap wiele razy ocalił mu skórę, opowiadając jakiś absurdalny dowcip w sytuacjach bez wyjścia. Ratowało to Michała od zgubnej paniki, będącej powodem, dla którego leżał w tym bagnie po uszy, dosłownie i w przenośni. Jak na złość, jedyną rzeczą, jaką sobie przypomniał, była rymowanka, którą wymyślił jego ojciec, gdy bawili się w berka, kiedy on miał 4 lata.
Boszczyk chodzi, puszczyk lata, zaraz dorwie cię twój tata!
Coś chwyciło go za stopę. Ryknął przeraźliwie próbując wyrwać się z uścisku. Zanurzył się cały w wodzie, wierzgając nogami po mulistym dnie. Oczyma wyobraźni widział jak…
Ojciec.
...to coś nieśpiesznie podnosi sobie jego nogę do ust. Woda wlewała mu się do płuc, gdy próbował krzyczeć. Nie widział nic, a świadomość tego, co się zaraz stanie, wzmagała tylko spazmy targające całym ciałem. Nieskrępowaną nogą starał się kopnąć...
Ojca.
...to co go trzymało, niczym dziki byk na kowbojskim rodeo. Uścisk był zaskakująco mocny, nie było mowy o wyrwaniu się. Miał tylko nadzieję, że utonie, zanim nadejdzie ugryzienie; koszmarnie bał się bólu.
Gdy po chwili zaczęło brakować mu powietrza, jego umysł szczelnie zamknął się w podświadomości, oddzielając ciało od wszystkich zmysłów. Dało to Michałowi chwilową możliwość oceny sytuacji. Śmieszyła go myśl, że owy pluskający, ‘niecierpliwy sęp’ w rezultacie i tak będzie musiał zadowolić się padliną.
Po chwili jednak, kiedy zaczęły opuszczać go wszelkie siły, najbardziej rozbawiła go świadomość, że to jego własna ręka, napompowana adrenaliną, odpowiedzialna była za stalowy uścisk na stopie, który o mało go nie zabił.
Zaśmiałby się nawet, gdyby tylko mógł opanować płacz.
***
Jeszcze przez chwilę jego płuca rozdzierał ostry kaszel, zanim cały zastygł w bezruchu, zdając sobie sprawę, że pluśnięcia ucichły. Wiedział, że hałas jaki przed chwilą spowodował, nie uszedł uwadze pluskającej istoty. W wyobraźni zobaczył ją, jak stoi w wodzie, nasłuchując kolejnych dźwięków zdradzających jego położenie.
Jakby na potwierdzenie jego obaw, trzcina zaczęła uginać się na wietrze, a jej szeleszczący szept zdawał się wskazywać miejsce, w którym się znajdował.
Czuł się obserwowany, zupełnie jak wtedy na balkonie, kiedy ogarnęła go wszechobecna wrogość ze strony bezosobowej natury. Ciche skrzypienie chaty powyżej mroziło mu krew w żyłach, jednakże największą trwogą napełniał go fakt, że nie słyszy pluśnięć. Błagał w myślach, by nogi, wbrew temu, czego obawiał się wcześniej, pognały jak najdalej, nawet do przeklętego ‘byle gdzie’.
Jeszcze nigdy cisza nie wydawała mu się aż tak pozorna. Nie była zwyczajna, to właśnie jej względność go przerażała. Cisza przed burzą, powiedziałby ktoś. Ten ktoś byłby w błędzie. W tym miejscu była głosem mówiącym w obcym języku, którego nigdy nie poznała żadna ludzka istota.
Michał zaczął zastanawiać się nad jakąkolwiek szansą ucieczki, gdy z koron drzew okalających jezioro, doszło go ciche zawodzenie. Zupełnie jakby ukryte pośród lasu ptaki naśladowały świszczenie truposzy.
Widział, jak gałęzie trzciny przybierały kształt rąk, przeczesując przestrzeń naokoło niego. Już dawno przestał wierzyć w swoją wyobraźnię, zbyt płaska wydawała mu się w starciu z realnością tego koszmaru. Przez głowę przemknęła mu nawet myśl, że już dawno nie żyje, utopił się, trafił gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie jedynie krajobraz pozostał taki sam.
Zanim zdążył zwątpić w absurd tego przemyślenia, gdzieś kilka metrów na prawo od jego położenia, powróciły pluśnięcia.
Odgłosy z drzew momentalnie ucichły wraz z wiatrem, jak ucięte nożem. Las, jezioro, stara chata i trzcina, w towarzystwie księżyca przedzierającego się pomiędzy jej gałęziami, zdawały się nasłuchiwać. Pluskanie zbliżało się powoli, jakby próbowało doprowadzić go do szaleństwa.
Jeden krok, jedno pluśnięcie, minuta ciszy.
Paraliż musiał być najwyższą formą paniki, na jaką stać było jego ciało. Strach, jaki doprowadził go do wypadnięcia z chaty, był niczym w porównaniu z tym, co teraz odczuwał. Jego oczy zamknęły się mimo woli. W ciemności jaźni zobaczył ojca, jak odgarnia trzcinę, wiercąc go pustymi oczodołami, z wiecznym uśmiechem na twarzy spowodowanym brakiem ust. Bez ceregieli, zbędnych dowcipów czy docinek, przygląda się Michałowi dłuższą chwilę, zanim opadnie na jego sparaliżowane ciało w trupim szale.
Minuta ciszy, jeden krok, jedno coraz bliższe pluśnięcie.
Wiedział, czemu wyobraźnia zapętliła obraz ojca w jego głowie. Rok temu, szukając nowego miejsca schronienia, mijał fosę przy leśnym domku. To był grób jego rodziców, nigdy nie znalazł w sobie dość odwagi, by ich pochować.
Pamięta nostalgię jaka go ogarnęła, kiedy zapominając o systemach ostrzegawczych, które sam kiedyś zainstalował, usłyszał ciche zawodzenie dzwonków we wnętrzu domu. Nie trwała ona długo, zastąpiona kłującym uczuciem niepokoju. Spodziewał się ujrzeć na dnie fosy zwęglone kości, jednakże ku jego zaskoczeniu, nie znalazł ich tam. Próbował tłumaczyć sobie na wszelkie możliwe sposoby owe tajemnicze zniknięcie. Żaden nie wydawał się dostatecznie logiczny, by uciszyć coraz głośniej krzyczącą wyobraźnię. W przeciwieństwie do niej, wiedział, że zwęglone szczątki jego ojca nie miały prawa się reanimować.
Chciałby ją przekonać, że to niemożliwe, ale trudno kłócić się odnośnie niemożliwości, kiedy po świecie spacerują trupy. Nie mógł po prostu krzyknąć, że to nie ma sensu, ponieważ wszystko było aż nazbyt realne, a on dostrzegł już wpatrującą się w niego niewyraźną postać, stojącą pomiędzy trzciną.
Zamknął oczy czekając, aż nadejdzie ugryzienie. Minęło dziesięć sekund, dwadzieścia, minuta. Nie czuł nic. Przez głowę przemknęła mu myśl, że wskutek śmiertelnego strachu jego umysł znowu wyłączył wszystkie zmysły. Może właśnie jego ciało rozszarpywane jest przez wygłodniałego trupa, kiedy on, szczelnie zamknięty w swojej głowie, czeka na koniec. Nie chciał otwierać oczu, bał się tego, co zobaczy. Bał się, że poczuje ból. Jednakże trwało to zbyt długo, czekanie doprowadzało go do szaleństwa. Błagał w myślach, by było już po wszystkim.
Kiedy otworzył oczy, postać ciągle stała metr od niego. Gałęzie trzciny ocierały się o nią, chociaż Michał mógłby przysiąc, że nie było wiatru. Twarz była znajoma, wieńczyła koszmar, w którym grał główną rolę tego wieczoru.
Ową postacią był jego ojciec, jednakże wyobraźnia była w błędzie, nie wyglądał nawet w połowie na tak martwego, jak go przedstawiała. Stał, a w świetle księżyca można było dostrzec jego ciepły, uspokajający uśmiech. W tej chwili nic nie miało sensu, ale dla Michała to właśnie logika wydawałaby się teraz nie na miejscu.
Spróbował się poruszyć, gdy z prawej strony doszło go głośne pluśnięcie. Jego ojciec rozmył się niczym senna mara, zostawiając go sam na sam z wynurzającym się powoli z wody trupem. Michał natychmiast zrozumiał, czemu wcześniejszemu pluskaniu nie towarzyszyło świszczenie. Boszczyk, mając problem z poruszaniem się pod wodą, przeczesywał dno, a ruch jego rąk przypominał pluśnięcia.
Wiatr powrócił zlewając się z przeszywającym zawodzeniem trupa, które roznosiło się echem po całej tafli jeziora. Michał poczuł, jak jego ciało podnosi się, unikając wynurzających się z wody rąk. Dopiero, kiedy gałęzie trzciny zaczęły chłostać jego zdrętwiałą twarz, zrozumiał, że biegnie.
Znalazł się na brzegu, gdy gdzieś z tyłu pluśnięcia przerodziły się we wściekłe odgłosy wierzgającego w wodzie ciała. Jego nogom nie potrzeba było więcej, by rzucić się w szaleńczą ucieczkę w stronę lasu.
Mijając drzewa, spoglądał na ich korony, spodziewając się usłyszeć upiorne zawodzenie. Jednakże jedyną rzeczą zakłócającą wszechobecną ciszę, był trzask uschłych gałęzi pękających pod jego stopami.
Każdy metr oddalający go od tego przeklętego jeziora był dla niego zbawienny. Czuł, jakby na nowo wkraczał w swoją rzeczywistość, gdzie jego ojciec był już od lat martwy.
Próbując się zatrzymać, zwolnił jedynie do bardzo szybkiego chodu, co mu w zupełności wystarczyło.
Musiał się uspokoić.
Gęsta ciemność zalegająca w lesie zdawała się tworzyć nieskończony labirynt z co chwilę wyłaniających się przed nim olbrzymich drzew. Nie wiedział, ile razy już zmienił kierunek, starając się je wyminąć. Od przerażającej myśli, że równie dobrze może właśnie kierować się z powrotem w stronę rybackiej chaty, uratował go księżyc, który ciągle znajdował się za jego plecami. Wydawał się podążać śladem Michała, bądź, jak krzyczały myśli, których ten nijak nie potrafił zagłuszyć, zwodził go, co chwilę zmieniając swoją pozycję na nocnym niebie.
Wiatr zaplątany w liście drzew przypominał świszczenie trupa. Oprócz tego i gałęzi pod swoimi stopami, Michał nie słyszał nic, chociaż miał wrażenie, że w ciemności wszystko się porusza.
Błagał wyobraźnię o chwilę wytchnienia, nie mogąc już znieść widzialnych jedynie kątem oka, tańczących między drzewami kształtów. Nogi znacznie przyśpieszyły, unikając sięgających w jego stronę gałęzi. Obawiając się paniki, wlepił wzrok w ziemię, odcinając wyobraźnię od jakichkolwiek impulsów.
Po dziesięciu minutach marszu podniósł głowę, a jego ciałem targnął spazm przerażenia, gdy księżyc wyrósł tuż przed nim. Był przytłoczony i zdezorientowany. Miał wrażenie, że zostanie w tym miejscu na wieczność, uciekając przed demonami swojej wyobraźni. Naraz odczuł duszącą klaustrofobię, a jego ręce zaczęły uderzać w pustkę, jakby chciały wydostać się z niewidzialnej klatki.
To był ostatni zryw jego wycieńczonego ciała, upadł na ziemię, a cały świat zaczął wirować. Michał nie usłyszał nawet ogłuszającego świszczenia, jakie rozległo się nagle dookoła niego. Jedynie jego wzrok uchwycił obraz dziesiątek powłóczących nogami sylwetek. W świetle księżyca ujrzał wiele wpatrzonych w niego par oczu, a dźwięk gałęzi pękających pod stopami idących w jego stronę trupów, był niemal tak samo złowrogi, jak ich zawodzenie.
Zaczął się czołgać. Odgłosy za jego plecami zdawały się dodawać mu sił. Tuż przed sobą ujrzał norę, w której, jak szybko ocenił, mógłby się zmieścić. Jego mózg kalkulował wszystko ze zdwojoną prędkością.
Wczołgując się do niej, z przerażeniem zauważył, że była węższa niż sądził. Zdołał się wcisnąć jedynie do bioder, co spowodowało, że zaczął rzucać się jak opętany. Posuwał się powoli, lecz gwałtownie w głąb, z obawą, że jego dłonie napotkają opór, zanim całe ciało znajdzie się w środku. Świszczenie dochodziło go zewsząd, co sprawiało, że nie był w stanie określić, jak blisko znajdują się trupy. Próbował nie myśleć o tych kilkunastu sekundach, które dzieliłyby go od pierwszego ugryzienia, gdyby rzeczywiście utknął z nogami na zewnątrz.
Będąc po kostki w norze, usłyszał przed sobą głośne szuranie. Mimo usilnego protestu rozsądku, jego ciało zaczęło się cofać, prowadzone nagłym impulsem. Miał wrażenie, że nogi krzyczą, znajdując się znowu na zewnątrz. Próbując pozostać w środku, chwycił rzecz, którą dopiero teraz zdołał wymacać w ciemności. Natychmiast podciągnął się, kryjąc wystające stopy. Dzięki poczuciu bezpieczeństwa jakie go ogarneło, mógł spokojnie wytłumaczyć sobie źródło owego szurania. Był niemal pewien, że znajdowało się nad nim, a nie jak wcześniej sądził, przed.
Wydawało się, że uciekł przed najgorszym, a nadzieję, że może zostać ocalony, zdawał się potwierdzać wiatr, świadczący o istnieniu drugiego wyjścia z nory. Spróbował wcisnąć się dalej, gdy poczuł, że rzecz na której się podciąga, zaciska się wokół jego dłoni. Naraz zrozumiał, że nie ma żadnego wiatru, ani tym bardziej wyjścia. Trudno jest opisać, co odczuwał, gdy zdał sobie sprawę, że leży twarzą w twarz z chuchającym w jego stronę trupem.
- Nie spytasz mnie nawet czemu mam takie wielkie zęby, dzieciaku? – głos ojca Michała pierwszy raz nie rozbrzmiewał w jego głowie - Cholera! Zapomniałem jak tutaj ciemno, oczywiście, że ich nie widzisz. Wyobraź sobie, że mam tak wielkie zęby, jak jedzie mi z gęby!
Michał milczał próbując wyrwać się z uścisku, obawiał się, że gdy odpowie, jego wyobraźnia na dobre uwierzy w istnienie ojca.
- Nie chcę ci psuć zabawy, ale moja pomocna dłoń z którą się tak szarpiesz, właśnie uratowała ci życie, a ma cholernie głupi zwyczaj odpadania, gdy się z nią obchodzi w ten sposób.
- Zamknij się! – ryknął Michał czując jak trup powoli ciągnie go w głąb nory.
- Jak sobie chcesz, ale miej na uwadze, że te gwiżdzące boszczyki na zewnątrz nie będą się przyglądać twoim butom tylko zwyczajnie cię wyciągną. – ton głosu ojca wskazywał bardziej na rozbawienie niż rzeczywistą troskę – A gdzie wtedy będzie twój tatuś, który mógłby ci pomóc? Będzie rozpaczał nad wyrwaną ręką!
Michał był wściekły na siebie, odzywając się, dał wyobraźni niezaprzeczalny argument na to, że ojciec istnieje. Miał wrażenie, że głos z ciemności zwodzi go, próbując odwrócić uwagę od tego, że jest wciągany coraz głębiej. Powoli zanikający rozsądek starał się dojrzeć co, jeśli w ogóle tam jest, ukrywa się pod postacią ojca, myląc wyobraźnię, której granice pomiędzy rzeczywistością, a fikcją już dawno się zatarły. Słowa dobiegające z głębi nory mogły równie dobrze być świszczeniem wygłodniałego trupa. Michał nawet nie miał pewności, czy posiada jeszcze rękę.
- Oczywiście, że ją masz, jeżeli mam cię w ogóle zjeść, to bardziej jako wyrzuty sumienia, niż rzeczywisty trup.
- Puść mnie, błagam ja.. nie wiem o co chodzi.. coś się dzieje dzisiejszej nocy, proszę.. – zwycięstwo wyobraźni było przegraną Michała. - Ja niczego nie rozumiem, do kurwy nędzy, puszczaj! Słyszysz?!
- Ja nicego nie lozumiem, puscaj, slysys? – kpił jego ojciec, zaciskając rękę coraz mocniej. – Gówno, to może ty rozumiesz, bo cię pojebało na tym balkonie ale nie ma problemu, przypomnimy sobie wszystko. Jak sądzisz, czemu akurat dzisiaj pojawiłem się aż tyle razy, co? Myślisz, że jestem jakimś cholernym zombie z gładką gadką? Świszczeć to ja potrafię dzieciaku i to cholernie głośno. Zaświszczę cię kurwa na śmierć, może być?!
Michał zdołał wydusić z siebie jedynie niezrozumiałe chrząknięcie, które spowodowało, że leżący przed nim trup zaniósł się potężną salwą śmiechu.
- Spokojnie dzieciaku, to tylko takie żarty, tak na serio, to jak już mówiłem, jestem tutaj żebyś sobie przypomniał to i owo. – uścisk lekko zelżał, jednakże dalej był zaskakująco mocny – Potraktuj to jako pewną formę rozgrzeszenia, ok? Może być? Zaczniemy jak tylko przestaniesz szarpać się z moją dłonią.
Wiedział, że nawet gdyby spróbował odpowiedzieć, ten sam uścisk, który czuł na ręce, zablokowałby jego usta.
- Dobra, teraz zadam ci kilka pytań, za każdą odpowiedź składającą się z; nie, nie wiem albo nie pamiętam, połamię ci jeden palec, gotowy?
- Jeszcze ni.. - Michał usłyszał w ciemności głośny trzask, po którym zalała go fala niesamowitego bólu – Aaaa! Nie zadałeś jeszcze pyta.. matko boska, to się nie dzieje naprawdę.. to się nie dzieje naprawdę..
- Wybacz, zapomniałem dodać, że pytanie o twoją gotowość zaliczało się do gry, a więc.. gotowy?
- Tak, tak, tak! - ryknął próbując bezskutecznie poruszyć złamanym kciukiem.
- Pytanie numer dwa, uwaga; czemu wepchnąłeś mnie do fosy pełnej żywych trupów?