Pensjonat, w którym przyszło mi zamieszkać, odznacza się wszechobecną bielą i obłąkaniem unoszącym się nad sufitem. Bardzo dbają tu o gości, właściciele ośrodka są tak mocno do nas przywiązani, że chyba nie wyobrażają sobie, byśmy kiedykolwiek mogli opuścić ten jakże przecież schludny hotelik. Tak przynajmniej tłumaczę sobie zakratowane okna i brak klamek w drzwiach. Na współlokatorów w pokoju także nie mogę narzekać, wielcy ludzie a przy tym skromni. Pierwszy przez długi czas przedstawiał się jako Winston Churchill, ostatnio chyba awansował, sprawił sobie kapelusz na wzór tego, który nosił Napoleon i każe do siebie mówić per „Wodzu”. Drugi natomiast zdradził mi w sekrecie, że jest tajnym agentem Rządu próbującym rozwiązać tajemnicę nieustannie spóźniających się autobusów. Oprócz nich poznałem także dwóch prezydentów USA, jedną Marylin Monroe i kilku Jezusów. Zapytasz czytelniku jak ja trafiłem do Domu Wariatów? Odpowiedź jest aż nazbyt banalna: przez kobietę.
Spacerowałem ulicami okraszonymi uschłymi liśćmi i niedopałkami papierosów, pulsująca krew bębniła w ściany żył, domagając się chwili wytchnienia i snu. Wszyscy ludzie gdzieś zniknęli. Zapewne jedni przygotowywali się do Święta Zmarłych, w końcu był trzydziesty pierwszy października, a drudzy bawili się na imprezach udających amerykańskie Halloween. Znicz kontra dynia, zaduma przeciwko zabawie, tradycja boksująca się z modą. Co wybrać? Niestety (a być może właśnie stety) nie o tym będzie ta opowieść. Idąc, rozważałem sens i wartość mojego życia, nie będąc pewnym, czy owe ma choć jedno z nich, co z kolei podważało rację samego rozważania, gdy spostrzegłem, że nie jestem jednak jedyną osobą spacerującą po tym niewielkim mieście. Na ławce siedziała kobieta i o ile słuch mnie nie mylił łkała. Podszedłem bliżej. Łzy rozmyły cały makijaż, loki rozwichrzone były w nieładzie, a arystokratyczny błysk tlący się na krawędzi tęczówki kompensował jej poobgryzane paznokcie. Wydawało mi się, że już gdzieś, kiedyś widziałem tę kobietę. Dawno temu w innej rzeczywistości… a może w nierzeczywistości? Przypomniałem sobie „Gildę” Charlesa Vidora i seksbombę amerykańskiego kina lat pięćdziesiątych, Ritę Hayworth. Oto siedziało przede mną uosobienie ekranowego czarno – białego erotyzmu z zamierzchłych, dla dziecka dwudziestego pierwszego wieku, czasów. Ale jak to możliwe? Przecież aktorka dwadzieścia cztery lata temu rejterowała z planu filmowego Reżysera od wieków pracującego nad czarną komedią pod tytułem „Życie” zatrudniającą miliardy statystów . Z drugiej strony ostatnie godziny ostatniego dnia października powoli rozpływały się w powietrzu, pierwszy listopada już niedługo miał oznajmić, że oto nadszedł Pokaz Mody: Edycja Cmentarna z najrozmaitszymi kategoriami konkursowymi, począwszy od najlepszego futra zjedzonego przez mole aż do najbardziej jaskrawych kozaczków i miniówek. Każdy chciał pokazać się bliskim i sąsiadom z jak najlepszej strony, zapominając o samym podmiocie Święta Zmarłych, czyli zmarłych, którym (przynajmniej tak podejrzewam) jest wszystko jedno, kto i jak prezentuje się. To chyba główna różnica pomiędzy zmarłymi i żywymi: ci pierwsi świadomi są swej równości bez względu na to, kim byli za życia. Po Drugiej Stronie przy jednym stole zasiądzie tak samo bankier jak i bezdomny. Natomiast ci drudzy wciąż jeszcze walczą o wyodrębnienie własnego ja poprzez zbrojenie się w karty bankomatowe, samochody i garderobę, nie bacząc na to, że ich samych ubywa z każdym dniem. Przypomniałem sobie słowa Gombrowicza: to nie żywi pochylają się nad umarłymi, ale umierający nad umarłymi. Zbyt wiele troski o doczesność, zbyt mało o to co będzie później.
Sprowadziłem jednak mój ledwie płynący i zabrudzony strumień świadomości na obrane początkowo ścieżki: kobieta, Rita Hayworth, nieboszczka, jak to możliwe? Może należy uciec poza smutne i jak dla mnie zbyt brutalne ramy racjonalizmu i zacząć myśleć onirycznie? Może, gdy tak blisko do pierwszego listopada, zmarli dochodzą do głosu, a czasem nawet schodzą do żywych? Niewykluczone. Postanowiłem zaryzykować i podkręciłem piłkę w sam róg bramki strzeżonej przez Obłęd.
- Czemu Pani płacze? Czy coś się stało?
- Nie wiem, gdzie jestem – spojrzała na mnie bezbronnym okiem – nic nie pamiętam i nie mam pojęcia, kim jestem.
Byłem już prawie pewien swojej teorii, pomimo to nie chciałem pytać o nic wprost w obawie, że moje marzenie rozbryzga się o szybę rzeczywistości. Zaproponowałem jej schronienie u mnie w domu, zgodziła się. Nie rozmawialiśmy dużo, obserwowałem elegancki chód, idealnie ukształtowane rysy twarzy. Z każdym jej krokiem poziom przekonania o słuszności moich sądów szybował w górę. Doszliśmy do mieszkania. Podczas gdy ona brała prysznic, ja przyrządziłem herbatę i wykonałem telefon do znajomego dziennikarza. Początkowo nie chciał dać wiary moim słowom tym bardziej, że kilka dawnych wybryków wzbudzało u moich bliskich obawy co do mojej poczytalności. Po usilnych namowach zgodził się przyjść do mnie jutro na wypadek gdybym mówił prawdę. Co jak co ale gwiazda powracająca do życia to z pewnością temat na artykuł. Zadowolony z efektu rozmowy usiadłem na tapczanie i wpatrywałem się w obrazek przedstawiający jelenia skubiącego trawę na tle lasu. Zawieszony nad telewizorem pozostał po poprzednich najemcach, nie myślałem go jednak zdejmować, gdyż przywodził mi na myśl nieskażone obecnością człowieka naturę, spokój i ciszę.
Muza wyszła z łazienki, była odziana w mój szlafrok. W rozmowie okazało się, że, podobnie jak ja, lubi jazz, wiersze Tuwima i kryminały Chandlera. Kobieta – cud! Urzeczony patrzyłem na nią, jakby była kolorowym maźnięciem na szarym obrazie mojej codzienności. Zastanawiało mnie tylko, skąd Rita Hayworth zna język polski, lecz doszedłem do wniosku, że dla gości z zaświatów nic nie jest niemożliwe. Po herbacie przyszedł czas na wino i papierosy, a po poetyckich uniesieniach nadeszła fizyczna proza. W tle przygrywało radio, piosenkarki przekonywały, jak wielka jest ich miłość, ewentualnie jak mocno są pokrzywdzone, spikerka informowała o kolejnych ofiarach wypadków samochodowych na przemian z wiadomościami o najkorzystniejszych promocjach w marketach i przestrogami, by nie wpuszczać obcych do domu. Tej nocy jak i każdej innej zmarło wielu wybitnych pisarzy, poetów i muzyków, równocześnie wydani zostali na świat ich potencjalni następcy, a my po prostu zasnęliśmy.
Obudziwszy się rankiem, nie ujrzałem Rity koło mego boku. Nie ujrzałem też zegarka na lewym nadgarstku i oszczędności w szafce. Znajomy dziennikarz, który zjawił się niedługo potem, nie ujrzał obiecanej gwiazdy, w zamian za to miał mnie siedzącego na łóżku i bełkoczącego coś o duchach – oszustach. Najwidoczniej stwierdził, że historią o dawno zmarłej aktorce, którą zaprosiłem do mieszkania, przekroczyłem granicę jakiegokolwiek rozsądku. Zadzwonił do szpitala psychiatrycznego. Może mógłbym to odkręcić, ale w mieszkaniu byłem tylko ja i zero kobiety, zero wytłumaczenia. Gdy dwaj pielęgniarze prowadzili moją rozedrganą osobę do karetki, spojrzałem ponad telewizor. Jeleń z obrazka mrugał do mnie znacząco.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Hank · dnia 21.11.2011 09:19 · Czytań: 552 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora: