Dwie godziny po północy zaczyna się. Wtedy robi się zimniej, bo Słońce, które nagrzało poprzedni dzień już dawno pożegnało Ziemię i wróci dopiero za parę godzin. Ale zanim znowu ją przywita, to jest raczej nieprzyjemnie.
Przez te kilka godzin na dachu domku robi się tor wyścigowy. Wprawdzie nigdy nie widziałam kto tam się ściga, ale sąsiedzi mówią, że to kuny domowe albo leśne. Hałasują przy tym niemożliwie. Słuchając tych odgłosów zaczynałam wątpić czy naprawdę jestem w malutkiej podwarszawskiej wsi. Bo słysząc różne parskania, piski, miauczenia a czasami nawet ryki można by przypuszczać, że to "Afryka-dzika". Kiedy pierwszy raz obudziły mnie w nocy wyścigi kun - byłam pewna, że ktoś wszedł na dach i chce mnie nastraszyć. Schowałam się wtedy pod kołdrę i udawałam, że mnie nie ma.
A kuny baraszkowały sobie na dachu, bo był to okres ich rui. W pewnym momencie zobaczyłam oświetlone światłem wysokiej latarni jakieś dziwne stworzenie, które zeskakiwało z dachu mojego domeczku i z wrzaskiem pędziło po trawie. Była to pewnie panna kuna uciekająca przed natrętnym wielbicielem, albo kuna kawaler wyganiany przez innego, bardziej napalonego kawalera.
Chyba ze strachu usnęłam, bo gdy otworzyłam oczy, pierwsze promienie słońca padały przez okno wprost na moją poduszkę. Po stworzeniach nie było śladu. Natomiast na dachu i w krzakach pięknie śpiewały ptaki.
Wstałam i zaparzyłam kawę. Jak najciszej otworzyłam drzwi i wyszłam z domeczku. Z filiżanką kawy usiadłam na progu werandy. Chwilę przedtem ptaki ucichły zdziwione hałasem i ruchem jaki zrobiłam. Więc siedziałam nieruchomo i czekałam aż obdarzą mnie zaufaniem i zaczną znowu żyć po swojemu.
W budce, którą przymocowaliśmy kiedyś do ściany domku zaczął się ruch. Na wiosnę zamieszkała tam para pliszek. Obserwowałam wtedy jak co chwilę do budki wlatywał jeden ptaszek i przynosił drugiemu w dziobku jakąś gąsieniczkę. Bo ten drugi, czyli samiczka - wysiadywał jajka.
Tego ranka w budce działo się coś niesamowitego. Parę tygodni przedtem rodzina pliszek powiększyła się o troje dzieci. I rodzice zdecydowali, że trzeba zacząć wypuszczać je z domu. Widać pogodzili się z tym, że dzieci i tak kiedyś wyfruną i założą własne gniazda i pomyśleli, że trzeba ich do tego nowego życia odpowiednio przygotować.
Najpierw wyszedł z budki jeden dorosły ptaszek /chyba tata/, stanął na patyczku i zaczął się rozglądać. Potem odwrócił się główką w kierunku otworu domku i coś tam zaćwierkał. Potem odleciał i usiadł na krzaku oddalonym około pięciu metrów. Zaczął znowu wydawać jakieś dźwięki. Z domku wychylił się z wielką niechęcią jakiś maleńki synek albo córeczka. Był właściwie wypychany przez drugiego dorosłego ptaszka. Ten, który siedział w krzaku coś do niego po swojemu krzyknął i zaczęło się.
Maleństwo stojące na patyczku zaczęło machać skrzydełkami i unosić się, opadać, potem znowu zaczęło machać, unosić się i opadać. Dookoła latała jego mama i asekurowała go. To trwało kilka minut.
Nagle mały ptaszek machając szybciutko skrzydełkami podniósł się do góry i zaczął lecieć w kierunku krzaka, czyli do taty, który go stamtąd przywoływał. Po przeleceniu dwóch metrów zaczął nagle opadać w dół. Zamknęłam oczy z przerażenia, ale zaraz otworzyłam, bo usłyszałam jakiś szum a raczej świst skrzydełek. Z krzaków jak z procy wyleciał tata, podleciał pod swoje dziecko podtrzymując go i jakby podnosząc do góry. Opadli powoli na trawę. Maleństwo skuliło się zestresowane i przerażone. Przyleciała do niego mama i widocznie wytłumaczyła mu, że początki zawsze są trudne, bo po pewnym czasie syneczek/córeczka znowu zaczął machać skrzydełkami i unosić się.
Po dłuższym czasie uniósł się na tyle, że mógł dolecieć do najniższej gałęzi, na którą przeniósł się już tata.
Zadowolona mama wróciła do domku, zajrzała do środka i kazała wyjść następnemu dziecku. Chyba się opierało, bo przez dłuższy czas nic się nie działo. Tylko z krzaka tata i braciszek coś popiskiwali zachęcająco.
Wreszcie wyszedł następny maluch, ale widać mu się nie spodobało, bo wrócił z powrotem do domku.
Pewnie dostał od mamy śpiewający "ochrzan" bo wyskoczył nagle z budki i machając rozpaczliwie skrzydełkami przeleciał na jednym oddechu całe pięć metrów. Wpadł do krzaka i tam odbierał gratulacje i śpiewy uznania, bo przyleciała też za nim mama.
Mama wróciła do budki i zapadła cisza. Po dłuższej chwili wypchnięte zostało z budki na patyczek ostatnie, najmłodsze dziecko. Widać było, że ostatnie wykluło się z jajka, bo było najmniejsze i jakoś tak trzęsło się ze strachu. Więc przyleciał do niego tata i obydwoje z mamą zaczęli mu pewnie tłumaczyć, że jak się nie nauczy latać to go zje kot albo kuna, która tu niedaleko mieszka. Nie słuchał widać, bo też chciał wrócić do budki.
Najwyraźniej rodzice zagrozili, że przestaną już dawać mu jeść, bo nagle podfrunął do góry i zaczął lecieć nieprzytomnie w kierunku dalszego krzaka. Rodzice polecieli za nim. Wpadł w ten krzak a rodzice za nim. Niesamowite hałasy radości stamtąd dochodziły. I krzak cały się ruszał.
Potem tata poleciał do tego krzaka gdzie było dwoje starszych dzieci i namówił je aby przenieśli się wszyscy do najmłodszego brata. Polecieli. I w ten sposób duży krzak perukowca obsiadło pięć pliszek - mata, tata i ich troje dzieci.
Całe to misterium trwało ponad godzinę.
Kawa mi wystygła, więc poszłam zrobić sobie nową.
Kiedy znowu wyszłam z domku, zauważyłam, że po trawie przechadza się dostojnie czarno-biały kot niewiadomego pochodzenia. Stąpał delikatnie i spoglądał w kierunku krzaka, w którym parę minut wcześniej ukryła się rodzina pliszek.
Obawiając się o moje "osobiste" ptaszki krzyknęłam głośno do kota: A-psik". Spojrzał na mnie z wyrzutem i przeskoczył przez płot do sąsiadów.
Po chwili usłyszałam zdenerwowany głos sąsiada: "A-psik, poszło stąd kocisko, będziesz mi tu sikał do piaskownicy moich wnuczków i moje ptaszki straszył?"
Pomyślałam sobie, że dobrze byłoby podlać roślinki dopóki słońce jeszcze za bardzo nie grzeje. Poszłam do komórki, żeby wyciągnąć z niej pompę i potem założyć ją na studnię.
Nagle nad moją głową rozległ się bardzo nieprzyjemny dźwięk. I wtedy usłyszałam też zza płotu głos sąsiada. Krzyczał, że zaatakowały go szerszenie i uciekał do swojego domku. Więc ja też uciekłam do swojego, bojąc się że ten dźwięk nad moją głową wydał przelatujący kolega szerszeni sąsiada.
Wyszłam znowu z domku gdy już miałam pewność, że szerszenie gdzieś daleko poleciały. Ze świeżo zaparzoną, trzecią już kawą usiadłam sobie w kosodrzewinie. W tej samej, którą sadziłam dwadzieścia lat temu, tylko w znacznie większej. Zupełnie zapomniałam, że mam podlać działkę. Tym bardziej że nade mną szumiała bardzo wysoka brzoza. Ją też kiedyś sadziłam.
Po drugiej stronie kosodrzewiny, pod płotem coś zaczęło się ruszać na tak zwanej dzikiej rabatce, Znajduje się ona w dużym cieniu, dlatego prawie zawsze jest tam wilgoć. Nazywam ją dziką, bo rosną tam najróżniejsze byliny, a także bardziej szlachetne, ozdobne chwasty. Przestraszyłam się czy to nie jest wąż i na wszelki wypadek podniosłam nogi do góry. Ale niepotrzebnie, bo z gąszcza roślin wyskoczyła żaba. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie była zielona, tylko brązowa. Miała nawet na sobie czerwone plamy. A z drugiem strony śmignęła mała jaszczurka.
Nad rabatą latały motyle, ważki, pszczoły i różne małe skrzydlate robaczki. I mocno zdenerwowane bąki.
Przybrałam pozycję całkowicie horyzontalną i zaczęłam obserwować chmury, Miały piękne kształty. Widziałam na niebie słonia, lwa, niedźwiedzia, kangura a nawet dinozaura.
Nie robiłam kompletnie nic. Nie podlewałam, nie kosiłam trawy, nie wyrywałam chwastów, nie rozsypywałam odżywek pod rośliny. Nawet na mrówki, które założyły sobie u mnie kilka dużych mrowisk patrzyłam z wyrozumiałością i sympatią.
Nagle usłyszałam głos sąsiada: "Coś takiego, mam na działce małego zajączka, pewnie z łąki przykicał. Uciekaj szaraczku - powiedział - bo muszę skosić trawę".
Wstałam, przetarłam oczy, zastanowiłam się czy mi się przypadkiem to wszystko nie śni.
Poszłam na grządkę zbierać poziomki. Ale niestety zbiory nie były duże. Bo połowę poziomek zjadły z krzaczków ślimaki.
Aha, a wieczorem jeszcze śpiewały słowiki. I niebo rozgwieżdżone nade mną wisiało.
A w nocy znowu na dachu mojego domeczku miały randkę kuny. Pojęcia nie macie co one tam wyprawiały.
Ja z resztą też nie. Ale wyobraźnia mi działała.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Hedwig · dnia 23.11.2011 19:56 · Czytań: 727 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: