Dom wymagał gruntownego remontu, o czym pan Pozarniak wiedział i natychmiast zlecił fachowcom wypełnienie ubytków w ścianach, a gdzieniegdzie postawienie nowych. Wszystko trwało dwa lata, dwie wiosny i jedną jesień. Rodzina mimo powszechnej obojętności była zachwycona efektami. Już pierwszego dnia po zakończeniu prac pan Pozarniak, jego żona Ewa, córka i syn stali przed murami z piaskowca. Na uroczyste przekroczenie progu zaproszony został inżynier czuwający nad regeneracją ścian. Gorliwy rzemieślnik przygotował nawet zdjęcia domu sprzed trzech lat — tak wtedy wyglądał parter, a tak strych. Niewiarygodne. Jak to się udało. Facet jest niezły .
To była prawdziwie polska, powiedziałbym solidna familia. Ich serca pompowały najjaskrawszą, najbardziej czerwoną krew. Ewa P., szyja rodziny zarządziła spacer do kościoła, poprzedzający pierwsze naciśnięcie klamki. Exemplum księdza poruszyło panią domu nie na żarty — papier do koszyka, na takich rzeczach się nie oszczędza.
No, a teraz stoją wszyscy w zwartym szeregu i tylko jedno im w głowach — już zaraz, oho, cicho, cichuteńko pchnij te drzwi.
Było jasno, było niedzielnie.
Senior dzień wcześniej przywiózł wszystkie pudła z komputerami, odzieżą i resztą przenośnego dobra, żeby nic nie przeszkadzało w świętowaniu. Mógł teraz z triumfalnym uśmiechem obejmować żonę i ten jeden jedyny raz w życiu zachowywać się idiotycznie. Dzieciostwo było podekscytowane nieco mniej, ale też promieniało na kilometr. Nawet magister-inżynier, który znał każdą cegłę tego domu, nie mógł ukryć dreszczyku.
Klamka zapadła, przedpokój. Bardzo jasny, ale nie biały, raczej białawy. Ewa Pozarniak, szyja rodziny, wzdycha i pokwikuje. Miliony porównań dla byle desenia. Ściany równe, kąty w sam raz stopni dziewięćdziesiąt liczące. I tak od pokoju do pokoju, co jest zupełnie zrozumiałe, bo ten piaskowiec był dla Pozarniaków przeskokiem o lata świetlne. Pani Ewa wiedziała, że Bóg wysłuchał jej modlitw. Bo niby skąd to wszystko?
Przeszli do łazienki - kafelki cudo, wanna z bąbelkami, podgrzewana podłoga i inne takie. Inżynier z dumą patrzył na ucieszone twarze świeżych domowników. Poczucie sukcesu trwało do momentu, kiedy weszli na piętro.
Lucio P., syn Lucjana seniora pierwszy zobaczył drzwi.
— A to co? — zapytała Ewa Pozarniak.
— Nie wiem, nie widziałem ich wcześniej — odrzekł Lucjan po czym nacisnął klamkę. Zamknięte.
Młody Lucio z ciekawością przyglądał się znalezisku.
— Mają ze sto lat — powiedział radośnie.
Młodziutka panna Pozarniak rozglądała się po korytarzu w ogóle nie zauważając problemu. A problem był. Niemożliwością jest, by nikt wcześniej nie zauważył drzwi na pół ściany.
— Paskudne drzwi— skwitowała Ewa po czym dodała, że stare, że diablo odrażające(dokładnie tak), że toporne i wytarte z farby. — Niczego nie potrafisz dopilnować — dodała na koniec.
Długie sekundy stała wtopiona w podłogę — wąż gotowy do ataku — i patrzyła na Lucjanka wtopionego w ścianę — martwa myszka. Cicho, nieruchomo, tylko Lucio z młodzieńczą ciekawością stukał w drewno i co chwilę naciskał klamkę.
— Ciekawe, co tam jest — szepnął cicho i od razu zamilkł, jakby czekał na uzupełnienie swojego pomysłu.
— Duchy — odrzekła panna Pozarniak.
Pani Ewa poruszyła głową o parę stopni w lewo i napotkała twarz swojej córki, trzymała jednak w sobie ten wybuch, gejzer, wulkan, cokolwiek.
— Ciekaw jestem, co na to powie nasz inżynier W...ki — Lucjan stuknął w drewno i spojrzał na żonę,
— Ty też tu wczoraj byłeś — powiedziała zmęczonym głosem — Gdzie w ogóle jest ten W…ki, co?
Dobre pytanie, gdzie on był?
Wybiła druga po południu, młodzież zgłodniała, Lucio stracił zainteresowanie dębową zagadką. Pani Ewa postanowiła udawać, że jest normalnie, choć utraty entuzjazmu nie mogła ukryć. Wspaniała kuchnia zaczęła ściemniać się i rozmazywać, koniec super-świata, który mógł spokojnie trwać kilka dni.
Podczas gdy pani Ewa kroiła cebulę Lucjan szukał W...kiego i, co oczywiste, nie mógł go znaleźć. Nagle, gdy chciał zejść do piwnicy, w domu rozległ się krzyk jego żony. Bez chwili namysłu wbiegł na schody.
— Tato! Mama się skaleczyła! — krzyknęła głowa Lucia wystająca zza framugi.
Widok w kuchni potwierdził słowa małego, pani Ewa siedziała na taborecie ściskając palec owinięty w biało-czerwoną serwetę.
— Podnieś to — powiedziała Ewa do przerażonego małżonka.
To, czyli mokry, walcowaty kawałek organizmu. Dopiero teraz zrozumiał, że jego żona, szyja rodziny pomyliła cebulę ze swoją ręką. Chwilę po tym Lucjan przekręcił kluczyk w stacyjce.
Jechali w milczeniu, łzy pani Pozarniak podeschły, ale nadal nie mogła spojrzeć na trzymany miedzy stopami woreczek z lodem. Po dziecięciu minutach dojechali do gminnego miasteczka, chwilę później stali w izbie przyjęć. Pielęgniarka szybko zaprowadziła panią Pozarniak na sale zabiegową, gdzie przyszyto jej palec. Tak właśnie było. Gdy wracali w samochodzie panowało to samo milczenie, które tym razem Lucjan odważył się przerwać.
- Jak to się stało?
- Zdenerwowałam się na Lucia. Mówił ciągle o tych drzwiach i mi się przypomniało.
— Co?
— Wiesz co — odpowiedziała powstrzymując łzy.
Lucjan wiedział.
W domu było zupełnie cicho, panna Pozarniak spała, a jej brat beztrosko grał na Playstation. Tylko co z inżynierem? Wszyscy o nim pamiętali, ale trzeba było ochłonąć po odciętym palcu. Podpisali cichą umowę, według której W…ki wyszedł na chwilę z domu(do sklepu, a może do kościoła) i zaraz wróci. Ale nie wracał.
— Przecież zajrzałem do każdego pomieszczenia — powiedział Lucjan do żony.
— Nie do każdego — odrzekła i spojrzała w górę — musimy je otworzyć.
Ale postanowili na razie nie podejmować żadnych działań w celu rozwiązania tych zagadek. Albo zagadki. Pani Ewa, chcąc uciec duchom, ukrywała się przed swoim mnożącym fantastyczne teorie synem. To była jej jedyna fobia. Ale za to jaka! Strach przed zmorą pojawił się, gdy była w wieku swojej córki. Bestia położyła jej na twarzy coś ciężkiego i zimnego. jak tamten worek w samochodzie. Po chwili zrozumiała, że ten przedmiot, przypominający w dotyku kartkę papieru, to czyjaś ręka. Próbowała krzyczeć, ale papierowa dłoń chwyciła ją za gardło. Nazajutrz rodzice zasugerowali więcej modlitwy, dlatego poszła na pielgrzymkę. Szła z zapałem mając konkretny cel. Duch nie wrócił, ale strach wraca co kilka nocy i odcina dopływ tlenu. W gruncie rzeczy to strach przed wszystkim — przed wypaloną żarówką i przed niebem, które rumieni się pod wieczór.
Ewa Pozarniak z niepokojem musnęła zabandażowany palec i cicho syknęła. Pomyślała, że nosi to w sobie - wszystkie nieszczęścia, bóle, klątwy. Pomyślała, że jest jedyną osobą odpowiedzialną za chaos i ucięty palec. Fobia, jak to fobia, barykady utworzone z racjonalnych argumentów nie powstrzymają jej szturmu. Lucjan nienawidził tego strachu, którym powoli zarażali się Lucio i Agatka, ale po kilku nieudanych próbach wysłania żony do lekarza przyjął go jak niepełnosprawne dziecko.
Zaczęło się ściemniać. Siedzieli po cichu, Ewa i Lucjan. Myśleli o tym samym. Najchętniej nie podejmowaliby żadnych działań, ale między jedną nieśmiałą myślą, a drugą jeszcze bardziej nieśmiałą usłyszeli huk dochodzący z piętra.
— O mój Boże — powiedziała blada ze strachu Ewa.
Lucjan spojrzał na żonę, ale ta, widząc jego spokojny wzrok, pobladła jeszcze bardziej. Dzieci wbiegły do salonu — wszyscy byli na dole.
— To musi być W…ki — odrzekł Lucjan najpewniej jak tylko potrafił.
— To nie on — powiedział Lucio.
Cała trójka spojrzała na niego pytająco. Panna Pozarniak usiadła obok mamy i delikatnie ją objęła. Obje były tak samo przerażone pewnością, z jaką chłopiec wypowiedział te słowa.
— Skąd wiesz? — zapytał ojciec.
— Pan inżynier naprawia rurę w piwnicy. Byłem tam, jak pojechaliście do szpitala.
Ewa Pozarniak, mimo podejmowanych przez Lucjana prób racjonalizacji dzisiejszych anomalii, nie chciała zostać w przeklętym miejscu. Jej mąż z kolei nie chciał zostawiać pudeł z całym dobytkiem bez opieki.
— Nie wiem jak, po prostu to załatw. Chciałabym jutro zamieszkać w swoim domu – powiedziała na odchodnym.
Na nic było tłumaczenie, że zaraz sprawa zostanie obgadana z W…kim i wszystko się wyjaśni. Lucjan znał ten schemat.
— Co za kobieta… szaleństwo… – powtarzał w myślach schodząc do piwnicy.
W podziemiu było cicho i, jak okazało się po paru krokach, zupełnie pusto. Co też ubzdurało się temu małemu – pomyślał.
Pozarniak wrócił na górę i włączył czajnik. Przysiadł na chwilę żeby w spokoju pozłościć się na żonę - mógł sobie na to pozwolić w jej nieobecności. Woda zaczęła bulgotać, zalał herbatę i wszedł na piętro oświetlone wieczorną łuną. Nacisnął klamkę, drzwi oczywiście nie ruszyły się ani do przodu, ani do tyłu. Obmacał palcami futrynę, postukał w solidne drewno i zaczął kalkulować, ile wyniesie naprawa w przypadku użycia ciężkiego narzędzia.
Najrozsądniejszym wyjściem będzie poczekać do jutra. Przyjdzie fachman i bez wyrządzania szkód zlikwiduje problem. Ale Ewa. Ta Ewa, ta moja żona – przewijał w myślach.
Zszedł do garażu i zaczął szukać pudła z narzędziami. Minęło parę minut zanim wygrzebał z niego łapkę do opon. Ręce skakały mu jak stara pralka, tajemnica zaraz przestanie być tajemnicą.
Pozarniak oparł się o kuchenny blat i małymi łykami zaczął pić herbatę. Niby to podekscytowanie, niby zaraz nie będzie tajemnicy, ale jednak stał w kuchni i trzymał kubek. Może, tylko może, zastanawiał się, jak absurdalna jest każda hipoteza. Wszystko było tak nieprawdopodobne, że duchy stukające w podłogę istniały i nie podlegało to jakiejkolwiek krytyce. Po prostu były, są i będą.
Koniec tego bałaganu – pomyślał i z łomem w garści wszedł po schodach. Wcisnął płaską końcówkę w szparę między drzwiami a futryną i całym ciałem naparł na stalowy trzonek. Nic z tego, nie pójdzie. Wrócił do garażu. Minęło parę minut nim znowu stał w korytarzu na piętrze. Pomyślał jeszcze, czy to na pewno dobre rozwiązanie. Pomyślał, że raczej nie, a jednak siekiera nad głową, wysoko. Impuls przeszedł po ciele, już miał atakować, gdy nagle(w tej sytuacji, co by się nie wydarzyło musiało być nagłe) ktoś otworzył drzwi wejściowe. Pozarniak, nie opuszczając siekiery, poszedł na schody. W przedpokoju stał inżynier. W jednej ręce trzymał zwinięty w rolkę projekt, w drugiej kilka kartek zapełnionych czarnym tuszem. Spojrzał na Pozarniaka i położył papiery obok pustego wazonu na stole.
— Pojechałem po dokumenty – powiedział radośnie.
Lucjan chciał go zabić — rzucić siekierą albo zeskoczyć ze schodów i porąbać to wysokie ciało w okularach. Stał jednak dalej i mrużył oczy. Papiery leżały obok wazonu, wazon stał na stoliku, stolik stykał się z nogą inżyniera, noga idealnie pasowała do ostrza. Brakowało jednego ogniwa, co odkrył dopiero po kilku dniach.
Łańcuch oplatał teraz myśli, a właściwie nie myśli tylko ich chaotycznie dryfujące strzępy. Siekiera też była strzępem. I drzwi były strzępem.
— Moja pomyłka, wie pan. Mówiłem, że wszystko się wyjaśni.
Lucjan podszedł do stolika i położył siekierę na dokumentach.
— Chodźmy na herbatę — powiedział, wchodząc do kuchni.
Wydarzyło się na początku lat dziewięćdziesiątych
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
gkieregk · dnia 12.12.2011 07:58 · Czytań: 2475 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: