opowiadanie świąteczne, nieaspirujące do bycia niczym więcej ;)
I
de: marek.chmielnik@gmail.com; theme: seminarium
Dzień dobry,
kontaktuję się w kwestii zaliczenia nieobecności na seminarium magisterskim w bieżącym semestrze. Rozumiem, że mój projekt pracy został odrzucony, ale naprawdę zależy mi na dobrym opracowaniu tego tematu. Chciałbym spytać, czy muszę również odrabiać ewentualne nieobecności z grudnia, skoro cała grupa została przez Pana zwolniona z uczestnictwa w seminariach z tego miesiąca na ostatnich zajęciach (tak mi przekazano). Wolałbym poświęcić ten czas na przeredagowanie planu i próby stworzenia tekstu, który będzie odpowiadał Pana wymaganiom.
Proszę o przychylne rozpatrzenie mojej prośby.
z poważaniem
Marek Chmielnik, grupa II, 210788
od: m.s.vaughn@aol.fr ; temat: réf:seminarium
Witam,
rzeczywiscie zwolnilem reszte grupy z udzialu w grudniowych seminariach. Jakkolwiek, poziom Pana pracy pozostawia wiele do zyczenia, zwlaszcza jesli chodzi o postepy. Nie mam zamiaru traktowac Pana w sposob ulgowy, na zasadach odpowiedzialnosci zbiorowej. Licze, ze nadrobi Pan zaleglosci i nieobecnosci, chocby mial byc Pan jedyna osoba, ktora podejmie sie tego przedsiewziecia. Sposob pozostawiam Panu wg uznania.
pozdrawiam
prof. dr hab. Marcel S. Vaughn
- Nie może być chory! - Student uderzył pięścią w drzwi. - Takie pieprzone potwory nie chorują! Złego diabli nie biorą!
Kartka wsunięta za szybkę na drzwiach, zasłaniała godziny konsultacji informacją o odwołaniu wszystkich zajęć z powodu choroby, co najmniej do końca bieżącego roku. To oznaczało tyle, że całe jego uznanie w kwestii sposobu szlag trafił - i zamiast całować po rękach profesora, by zlitował się nad biednym studenciną, mógł co najwyżej pocałować zimny mosiądz klamki. Zaklął pod nosem, ciesząc się przynajmniej, że nikt z jego roku nie widział tej porażki.
Nie bardzo wiedział co z tym fantem zrobić. Wiedział tylko, że Vaughn ceni kreatywność i kilka jej przejawów z wyższych lat tłukło mu się po głowie. Wszystkie nieprzydatne. Cenił również zdecydowanie, co pomagało tyle co wiedza o kreatywności. Cenił też determinację. A to znaczyło tyle, że Marek musiał zrobić wszystko, byle tylko odrobić te zaległości. Bo cenione i posiadane kreatywność i zdecydowanie, czyniły zemstę profesora coraz możliwiej słodką, bynajmniej nie dla Marka. Nie chciał mu dać tej satysfakcji.
Nogi same zaniosły go do dziekanatu, stosunkowo nieobleganego o tej wczesnozimowej porze.
Zatrzepotanie rzęsami przed panią Urszulą zawsze przynosiło oczekiwane skutki i jako posiadacz własnej wtyki we wzniosłej i wszechpotężnej rasie dziekanatowych bogiń, Marek czuł się momentami równie mocny jak co niektórzy doktoranci czy młodsi doktorzy, jeśli chodziło o umiejętności przetrwania na uczelni.
Chwilę później dzwonili na domowy numer profesora Vaughna, z zapytaniem, czy student mógłby odwiedzić tam chorego wykładowcę, jeśli sytuacja jest - również w opinii szanownego patrona - nagląca i nie cierpiąca zwłoki. Miły, skowronkowaty szczebiot pani Urszuli mógł o tej porze roku przekonać chyba każdego i profesor z filozofii nie wydawał się tu być wyjątkiem.
- Przyjedź na konsultacje do jego domu, w przewidzianych godzinach. - powiedziała w końcu kobieta, rozłączywszy się.
Podziękował jej tyleż serdecznie, co wylewnie, na co odpowiedziała mu uśmiechem poprawiając okulary. Lubiła im pomagać, wszystkim przerażonym złą famą dziekanatu młodziakom - zwłaszcza temu zabiedzonemu łapserdakowi, który usiłował stwarzać wrażenie naprawdę miłego chłopca.
Wyślizgując się z pokoiku, Marek zorientował się, że "do jego domu" nie znaczy dla niego absolutnie nic. Jak dotąd łączył Vaughna jedynie z uczelnią, i gdy siedział w akademikowym pokoju, zmuszony był szukać śladów patrona choćby w książce telefonicznej, ciesząc się podświadomie, że nie wybrał nikogo o pospolitym nazwisku. "Prof. dr hab. M.S. Vaughn" był w tomiszczu tylko jeden i zapisana przy jego nazwisku ulica, choć bez numeru, musiała się zgadzać.
- Cholernie daleko... - wymruczał pod nosem.
- Stąd wszędzie jest daleko - rzucił mu ktoś z pozostałych domowników.
- Zamknij się - odciął się odruchowo.
- Och zamknijcie się, zamknijcie, Mareczek uczy się książki na pamięć! Nowa filozofia współczesnego świata! - odpowiedziało mu z tej samej strony i chichot kilku głosów zawtórował złośliwcowi.
Chłopak trzasnął książką, a po chwili trzasnęły za nim drzwi.
Wczesnogrudniowa ulica przeszywała go dreszczem. Płaszcz był trochę za lekki na tę porę roku. Szalika nie miał. Coś wewnątrz mówiło mu, że w zeszłym roku zima była lżejsza. Drugi głosik podpowiadał, że rok temu oszukiwał się tak samo. Przeszedł do przystanku i wsiadł w pierwszy autobus do centrum, przejeżdżając na gapę kilka przystanków. Wysiadłszy, rozejrzał się i przeszedł kilka przecznic, żeby móc przesiąść się w cokolwiek na południe miasta. Znów kilka przystanków na szczęście bez kanara i autobus wypluł go przed jakimś ciemnoszarym kościołem. Odwzorowywał w głowie mapę dołączoną do książki telefonicznej i dopasowywał do niej nazwy ulic. W końcu znalazł właściwą, o odpowiednio dla Vaughna wytwornej nazwie i ruszył w długą, mijając kolejne poniemieckie wille, licząc na łut szczęścia, bo nie znał numeru domu. Co poniektóre budynki posiadały niewielki ogród, na którego bramkach znajdowały się nazwiska właścicieli. Właśnie zaczynał się modlić, by jego patron wpadł na to samo, bo czucie w stopach powoli zaczynało odchodzić do przeszłości.
Nie pomylił się. Przed dużym, przedwojennym domem z balkonem i mansardą, znajdowała się tabliczka "prof. dr hab. M.S. Vaughn" z dopiskiem "& co." wyraźnie dograwerowanym później. Marek zastanowił się przez moment, czy za każdym nowym tytułem profesor zmieniał tabliczkę i czy nie mógł tego zrobić też dla "& co.", cokolwiek mogła znaczyć ta wesoła kompanija.
Przeszedł przez relatywnie duży ogród, mając nadzieję nie spotkać psa i zapukał do frontowych drzwi.
Otworzyła mu kobieta. Ciemne włosy, zaczesane i upięte do tyłu, zero makijażu. Nie spodziewał się tutaj kobiety, choć sam nie wiedział dlaczego. Być może przez jednoosobowo podpisaną tabliczkę.
Przesunął po niej wzrokiem. Ani modna ani niemodna, urwana z zupełnie innej bajki, w czarnej rozszerzanej na dole princesce z naszytymi na biodrach kieszeniami, z białą stójką i rękawami oraz skarpetkami nałożonymi beztrosko na czarne getry, co upodobniało ją wizualnie do kota.
Mogła być od niego trochę starsza albo niewiele młodsza, z takim typem urody. Przez moment zastanawiał się jak ma się ona do profesora - czy była tak dorosłą córką czy tak młodą żoną, a może czymś jeszcze innym. Zabłąkaną studentką? Sekretarką? Gosposią? Nie wyglądała na żadną z nich. Obraz żadnej nie pasował też do wizerunku patrona, jaki nosiły w głowie wszystkie poprzednie i obecne lata magisterki.
- Tak?
- Do profesora Vaughna.
- Do profesora - powtórzyła z zamyśleniem, po czym ciemne oczy napotkały jego własne. - Proszę, wejdź.
Wpuściła go do wąskiego holu, machając ręką, by odwiesił płaszcz i otworzyła drewniane drzwi po prawej, uchylające się na duży biedermaierowy poniemiecki salon. Światło nie paliło się jeszcze, ponieważ szara godzina przesuwała się dopiero po meblach.
Przysiadł niepewnie na brzegu kanapy, obserwując jak kobieta wystukuje na niewielkim telefonie ustawionym na etażerce dwie brzęczące tonowo cyfry i czeka na pojawienie się sygnału.
- Emmm... - powiedziała do słuchawki interkomu, zahaczając spojrzeniem chłopaka i wahając się wyraźnie jak ma zacząć.
Marek międlił w rękach materiał koszuli opadający mu na podołek. Przebywanie w domu Vaughna przytłaczało go, jakimś irracjonalnym poczuciem. Vaughn nie miał prawa istnieć poza akademickimi murami, gdzie krążył jak ogromny drapieżny jastrząb szukający bezbronnych ofiar wśród studenckiej braci.
- Panie profesorze - zdecydowała się wreszcie z rozbawieniem - jakiś student do pana przyszedł, wpuściłam go do salonu. Ma pójść na górę? Nie?
Zasłoniła słuchawkę ręką.
- Jak się nazywasz?
- Marek Chmielnik.
- Marek - powtórzyła do słuchawki, by ponownie zakryć ją palcami.
- A numer?
- Dwieście dziesięć siedemset osiemdziesiąt osiem - wyrecytował kod indeksu.
Powtórzyła jeszcze raz, po czym kilkakrotnie przytaknęła i po krótkim "dzięki", odłożyła słuchawkę.
- Jest zajęty, za piętnaście minut zejdzie. Chcesz herbaty, prawda, numerze dwa jeden zero siedem osiem osiem? Wyglądasz na przemarzniętego...
- Dziękuję, z przyjemnością - wydukał, wciąż nie do końca rejestrując jej realność.
Nazwała go numerem?
- Marek jestem - powtórzył dla pewności.
- Sarai - wyciągnęła rękę i po chwili zmiażdżył go uścisk dłoni o dobre kilka rozmiarów mniejszej od jego własnej.
- Pani Saro...
- Sarai - poprawiła go od razu. - Nie Sara. Tego się nie odmienia.
- Sarai - powtórzył.
- Sarai.
Dopiero po chwili zorientował się, że ma odwzorować jej akcent.
- Sarai - spróbował niepewnie.
Skinęła lekko.
- Dużo lepiej. Myślę, że będziesz miał jeszcze okazję, żeby poćwiczyć - przechyliła głowę w kokieteryjnym ruchu. Dopiero, gdy puściła jego rękę, zorientował się, że trzymała ją cały czas.
- Siedź tu, proszę, zaraz wrócę z czymś dobrym - rzuciła, wychodząc do drzwi.
- Mhm - odpowiedział elokwentnie, starając się nie gapić na wielki obraz "Tańca śmierci", znajdujący się na wprost jego kanapy. O, to do Vaughna pasowało.
Oderwało go dopiero trzaśnięcie drzwi, w których kobieta pojawiła się ponownie, tym razem z dwoma kubkami w kształcie dużych, półokrągłych filiżanek, wypełnionymi do brzegów czymś ciemnym. Postawiła je na niskim blacie, pomiędzy kanapami i dwójką foteli, oraz przysiadła się na sofkę naprzeciwko studenta, podciągając nogi do siebie.
- Z czym przyszedłeś? - spytała.
Nie bardzo zrozumiał, co chyba było widać, bo doprecyzowała niemal od razu.
- Z jakim zagadnieniem?
- Spinoza - powiedział.
- Ach, Ssspinoza... - zasyczała lekko z szerokim, mrużącym oczy uśmiechem, jakby mówiła o jakimś bliskim znajomym czy krewnym.
Kiwnął na "tak".
- I co mi o nim powiesz? - podjęła tonem, jakby pytała "no i co tam u niego słychać".
Otworzył usta i zaczął dukać jakieś truizmy. Kobieta co chwilę łapała go za słowa, co zmuszało Marka do rozwijania wypowiedzi na szerokość i w kierunku, których wcale nie chciał. Bezsprzecznie jednak wciąż mówił o Spinozie. W ten sposób zaczęli rozmawiać.
Gdy Marcel Vaughn wszedł do pokoju, udało mu się trafić na zaciekłą filozoficzną dysputę, podczas której kobieta wyrażała swoje sądy tonem oczywistości, pewna każdego słowa, student zaś zaczynał zastanawiać się u kogo rzeczywiście miał zdawać tę seminarkę.
Profesor zaśmiał się gardłowo patrząc na ten obrazek, kaszel pojawił się nieodwołalnie, mocny i duszący, ale nikt prócz Marka nie zwrócił na to uwagi. Rozmowa urwała się jednak.
- Nie możesz pozwalać Sarai tak sobą rządzić - uśmiechnął się mężczyzna. W paskowanym swetrze i wełnianych spodniach, wyglądał dużo mniej oficjalnie, niż w codzienności uczelni, wciąż jednak zachowując dozę elegancji. Był podobno mocno po czterdziestce, na co wygląd jednak - nawet w tym zimnym świetle - nie wskazywał, odmładzając go o jakieś dziesięć czy piętnaście lat. Jedynym śladem wieku były lekko szpakowate włosy, które jednak w zetknięciu z młodymi rysami twarzy wyglądały zaskakująco dobrze i naturalnie. Przy odpowiedniej dawce stresu, mógłby się takich nabawić nawet we wczesnej młodości i chyba tak właśnie było.
Usiadł na sofce obok usadowionej po turecku kobiety, również oddzielony od studenta niewysoką ławą.
- Przynajmniej dostałeś herbatę, najwyraźniej cię polubiła. Dla mnie herbaty nie ma - dodał tonem rozbawionego wyrzutu.
Wciąż przemarznięte dłonie Marka otaczały kubeczek zaborczym, posesywnym ruchem, choć sam zainteresowany nie nazwałby herbatą tego czarnego z jaskrawym połyskiem napoju, do którego wsypać musiał niemal cały podany mu w naczynku cukier, by przełknąć gorycz smaku.
Kobieta nachyliła się, by szepnąć coś do ucha profesora, ale nawet oddźwięk szeleszczącego, głębokiego w tonie języka, brzmiał obco.
Vaughn odpowiedział półgłosem i Marek zorientował się szybko, że po polsku mówią oboje z ledwo dostrzegalnym akcentem tego właśnie dialektu, wybijając się lekko na "r" i innych spółgłoskach.
Opierając się dłonią o ramię mężczyzny, Sarai podniosła się z kanapy i wyszła do drzwi, zatrzymując się w progu.
- Bawcie się dobrze - rzuciła z uśmiechem, zamykając duże drewniane skrzydło.
Marek powiódł za nią wzrokiem. Gdy spojrzał znów na profesora, wyraz jego twarzy był mu dobrze znany.
Ręce splecione w pełną wyższości piramidkę.
- No i co też pan przygotował?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mariamagdalena · dnia 18.12.2011 09:48 · Czytań: 934 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 22
Inne artykuły tego autora: