opowiadanie świąteczne, nieaspirujące do bycia niczym więcej ;)
II
Kolejne grudniowe dni upływały na kursach pomiędzy uniwersytetem, na którym pokazywał się coraz mniej, a domem Vaughna, co przyprawiało Marka o mdłości. Dosłownie, bo niedospanie, niedożywienie i notoryczne przedawkowywanie produktu kawopodobnego dostępnego w automacie za niecałą złotówkę, nie mogło się skończyć niczym innym. Perspektywy dojazdu do szacownej dzielnicy profesora z akademickiego getta na krańcu świata, były tym gorsze, że pojawiać się miał tuż przed ósmą, tak by zdążyć zdjąć płaszcz i buty przed niezamierzonym zaśnieżeniem salonu, w którym niezmiennie punktualny złośliwiec czekał już wygodnie z kubkiem czegoś niezidentyfikowanego. Ucieczki nie było, bo możliwość tego zaszczytnego spoufalenia dostał wybitnie z łaski drania, o czym nie omieszkał mu on przypominać co jakiś czas, częściej jednak na sesjach konsultacjowo-popołudniowych, kiedy Marek nie walczył tak usilnie z sennością i istniała pewność, że rejestruje słowa.
Wszystko dobre musiało się jednak skończyć i pewnego pięknego dnia siły studenta skończyły się również.
Nieśmiałe "przepraszam na moment" wybiło profesora z tonu, ale nim zdążył się odezwać, chłopak wypadł już do holu. Trzaśnięcie drzwi od łazienki i odgłos wymiotów dopowiedziały resztę. Ostatni z dźwięków utrzymywał się dłuższą chwilę, po czym nastała cisza.
Marek opierał się o zamknięte drzwi, oddychając ciężko. Kawa i wrzątek wylały się z niego zmieszanymi z żółcią strugami, więc pozostawało tylko uczucie przeżartego, ściśniętego żołądka i napiętych mięśni brzucha. Słabość. Wolał nie próbować wstawania, niezależnie jak paskudnie czuł się w tym stanie w domu kogoś takiego jak Vaughn. Pukanie w drzwi odbiło mu się łomotem w głowie.
- Marek? - zdecydowany głos Sarai, z lekką nutą nacisku, wbił się w bezładne kołatanie myśli. - Wszystko dobrze?
Pozostawił ją bez odpowiedzi, nieprzyzwyczajony do takich pytań. Nikt się nim raczej nie zajmował.
- Marek?
- Dobrze... - wycharczał.
- Mogę wejść? Otworzysz mi?
Ton był raczej nakazowy, odruchowo niemal student przekręcił kulkę zamka i oparł się o pralkę. Wiedział, że powinien czuć wstyd czy zażenowanie z zaistniałej sytuacji, ale obecnie nie bardzo panował nad swoją fizycznością.
- Przepraszam - szepnął słabo, usiłując wstać. - Nie chciałem sprawić kłopotu.
- Nieważne, wiem, że nie chciałeś.
Podała mu rękę i szarpnęła do góry, z całą siłą, co poskutkowało jednak postawieniem chłopaka na nogi. Musiała mieć w tym wprawę. Zimny palec przesunął się po jego skroni i dopiero wtedy Marek poczuł pulsujący ból.
- Pięknie, uderzyłeś się o sedes, co? - wymamrotała Sarai, transportując go wspartego na ramieniu do najbliższej salonikowej kanapy. Vaughn pomógł jej w drzwiach i wrócił na swoje miejsce.
Krótki spojrzenie i chłopak zaczynał żałować, że w ogóle tu jest i że do tego doszło.
- Ile nie śpisz? - spytał profesor bez emocji.
- Czy to pytanie na ocenę? - Zasyczał z bólu. - Chyba nie jestem przygotowany z tego materiału.
- Czyżby? Powtarzałeś co najmniej przez ostatni czas. - Ton nie zmienił się. - Ile nie śpisz?
- Bieżąca doba jest trzecia.
- Czyli to nie pierwszy taki ciąg.
- Jak widać. Uczę się. Chodzę na zajęcia i zaliczam nieobecności - mruknął.
- Mhm, w tym stanie nie policzyłbym cię nawet na wykładzie.
- No to pan...
W chorobie język trochę mu się wyostrzył, czego profesor jednak nie skomentował. Sarai wróciła z kubkiem ziołowej, gorzkiej herbaty, którą wcisnęła w dłonie studenta. Ciepło było przyjemne, nie parzyło, jakkolwiek ciecz nie nadawała się jeszcze do picia. Marek opuścił dłonie, opierając naczynko na brzuchu.
Ściągnęło to uwagę.
- Jadłeś śniadanie? - spytała.
- Nie.
- A coś wczoraj?
- Hm, powiedzmy - zamierzał być irytująco szczery, jeśli zaczynała się druga seria odpytywanki.
Złość i bezsilność, a także sprzeciw wobec całego systemu, biedermaierowych saloników i poziomu socjalek miała wypłynąć z niego w całości. Później zwaliłby to na zmęczenie, o ile miało być jakieś "później".
- Coś poza chińską zupką, budyniem z proszku i chrupkami za osiemdziesiąt groszy?
Vaughn miał niezłe pojęcie o kuchni studenckiej. Złośliwość zabrzmiała gorzko prawdziwie.
- Budyniu nie lubię, jem kisiel - westchnął. I co tu było kryć.
- Marcel! - fuknęła Sarai po tym wyznaniu, obrzucając profesora ostrym spojrzeniem.
Marek zdziwił się leciutko, bo zabrzmiało to mocno z francuska. Dopiero po chwili zorientował się, że w wydrukowanym na okładkach książek imieniu profesora występuje nachylona kreseczka nad "e", którą w naturalny sposób wszyscy, z dziekanem i rektorem włącznie, pomijali przy czytaniu. Tak chyba powinno brzmieć.
- Powinieneś się lepiej odżywiać i wysypiać. I pójść do lekarza.
- Nie mam za co, nie mam kiedy i nie jestem ubezpieczony - odparował ze zrezygnowaną beztroską.
Odpowiedział mu moment ciszy. Punkt dla systemu. Słodko. I cudownie. Mógł się tu już więcej nie pokazywać.
- Odpocznij - powiedziała cicho Sarai. - Na wykłady nie musisz chodzić, na resztę ktoś od Zacha napisze ci zwolnienie, on jest lekarzem i zna jakichś internistów. Musisz wrócić do normalności.
Chyba nie rozumiała, innego stanu nie było.
- Normalności nie ma - powiedział i zabrzmiało to filozoficznie. Odpowiednio do scenerii.
- Jest - zaprzeczyła mu Sarai, identycznie autorytarnym tonem, jak przy pierwszym spotkaniu. - Pojedź sobie na ten czas do domu i...
Urwała widząc kolejny formujący się uśmieszek rozczarowania.
- Domu też nie.
Miał zamiar ją zdenerwować, jak bardzo nieracjonalne by to miało nie być. Chciał dociągnąć tę dyskusję do końca.
- Rozumiem.
Spauzowała na moment.
- Zresztą muszę pisać pracę i zaliczać konsultacje - powiedział, patrząc na Vaughna, jakby to jego winą był ten opłakany stan.
- To zostań tutaj - powiedziała nagle Sarai. - Nadrobisz pisanie i inne rzeczy. Zresztą, nie życzę ci świąt w akademiku i z chińską zupką na danie główne...
Piłeczka została odbita i Marek musiał przyznać punkt kobiecie. Upił herbaty, by zebrać myśli.
- Nie - zaczął, potrząsając lekko głową i ciągnąc kolejny łyk - nie mogę...
- Może pan - wyłączony dotąd z dyskusji, mężczyzna wciął się swoim naturalnym pełnym oczywistości tonem. - Na wykłady i tak pan nie chodzi, a resztę spokojnie może sobie darować. Przeżyją bez pana przez ten czas. A Jeśli chodzi o ewentualny pobyt, Sarai powinna spytać najpierw mnie - delikatny wyrzut - choć z uwagi na sytuację wyszło jak wyszło. I tak prawdopodobnie skończyłoby się kapitulacją, więc przyjmijmy, że się zgodziłem. W ten sposób będę miał na moim okrutnym sumieniu jedno studenckie życie mniej, o ile nie powiesi się pan na kablu w przypływie szczęścia z mojej obecności. Sarai już zdecydowała, więc formalnie zostaje tylko pana zgoda.
- Ja naprawdę nie mogę... - zaczynał się czuć niepewnie.
- Ależ możesz! - nacisk w słowach kobiety przyprószony był ułatwiającą wybór nutą uroku.
Profesor wstał i nachylił się lekko do studenta, w drodze do wyjścia z pokoju.
- Jeśli umie i chce pan jej odmówić, proszę próbować - rzucił. - Jest trudnym graczem. W każdym razie powodzenia i proszę nie przejąć się przegraną.
Herbata wystygła do końca racjonalnych argumentów i Marek poczuł się jak zdobyta dziewoja, gdy ostatecznie wyrzucił z siebie zgodę wyprorokowaną przez Vaughna ładny kawałek czasu wcześniej. Nie dziwiło go już, jak szybko tamten uległ, nie marnując czasu na bezcelowe uderzanie tłumaczeniami w kreujące myślenie Sarai.
Ciało chłopaka czuło się już lepiej, i nawet mózg - po dyskursywnym ataku z drugiej kanapy - zregenerował już swoje siły.
Wracając do akademika po walizkę, Marek czuł się jak głupi. Pewny był, że gdy dotrze z powrotem do poniemieckiej willi, Sarai zmienionym głosem spróbuje mu wytłumaczyć, że jednak nie może zostać, że bardzo go przeprasza, że tak musiało wyjść. A on wymamrocze coś, że oczywiście, że tak przecież przypuszczał - i uda, że bezsensowna nitka nadziei, którą nabudował już na dziejącym się absurdzie, nigdy nie istniała, więc nie miało nawet co się zerwać.
Dawno nie pakował się w taki sposób, na kilka dni, ale tylko w najpotrzebniejsze rzeczy - bo resztę mieli mu zapewnić. Co mógł zaliczyć do "rzeczy bieżących"? Dawno w ogóle się nie pakował. Nie wyjeżdżał. Poza zmianą akademika i nagłym wyrzuceniem z mieszkania, nie przenosił się w żadne miejsca lepsze od standardowego kąta z nieśmiertelnym rozkładanym fotelem i stertą ubrań - ułożonymi w różnych konfiguracjach z dostępnymi meblami, lub bez - jak ostatnio. Notatki i stary wrak komputera zajmowały osobną niszę, tworząc również osobny motyw bałaganu, w którym analityczny umysł czuł się najbezpieczniej - jak głosiło znane czasopismo. Nie skomentował swojej podróży wobec nikogo, ciesząc się z nieobecności przynajmniej jednego ze współlokatorów, który nie przepuściłby tej niecodziennej okazji.
Kto by się spodziewał? Może i przekręt ze zwolnieniem wymyśliła Sarai, ale profesor Vaughn był ostatnią osobą, której przytaknięcia na taki stan rzeczy Marek by się spodziewał. Najostrzejsza kosa, mroczny żniwiarz piątego roku, odradzający mu chodzenie na zajęcia - gdyby znajomi to usłyszeli...
Ale nie mieli usłyszeć, bo z pobytu w tym domu w żaden sposób nie umiałby się wytłumaczyć, by nie musiał znosić potem docinków o swoich wynikach w nauce, a może nawet niewybrednych żartów o sobie i profesorze.
W autobusie wydawało mu się, że wszyscy patrzą podejrzliwie na walizkę, jakby już wiedzieli co jest grane - i że nic z tego nie wyjdzie. Dawno nie miał tego poczucia, od kiedy przyzwyczaił się już do nieposiadania biletu, więc z rozbawieniem wynotował w głowie "początki paranoi".
Gdy dowlókł się do znajomych już drzwi, miał tylko nadzieję nie spotkać w progu odmowy Sarai.
Już po chwili wiedział, że tryumfalne i rozbawione spojrzenie Vaughna, znajdowało się z tym na jednej liście.
- Gratuluję - powiedział profesor, wpuszczając chłopaka do holu - został pan jej nową zabawką. Niedługo się panem znudzi, ale do tego czasu proszę cieszyć się życiem. Zapewniam, że dostanie pan wiele wrażeń, akurat na te święta.
- Proszę mnie tak nie tytułować, bo czuję się jak na konsultacjach - wymamrotał chłopak speszony tą bezpośredniością wyznania.
- Dobrze, ale w dwie strony to nie działa. Zresztą, i tak spóźniałeś się karygodnie. Teraz już mi nie uciekniesz i zamierzam cię widzieć w godzinach zgodnych z planem na dole, w salonie. Nie zamierzam cię też widzieć na pierwszym piętrze. Parter i swoją część strychu masz do pełnej dyspozycji, obok mieszka Zekarjah, zwany też Zachariaszem - jeśli będzie ci łatwiej wymówić, ten sam którego spotkałeś w kuchni.
Marek skinął, że rozumie.
- Oczekuję, że będziesz pisał tę swoją pracę, chociaż w jakimś marnym stopniu. Sarai ma zamiar użyczyć ci swojego netbooka, więc nie możesz wymówić się brakiem sprzętu. W zamian masz zostać do jej dyspozycji, towarzystwa czy czego tam będzie chciała. To urok bycia jej nowym zwierzątkiem i gościem z jej zaproszenia, ale zapewniam, że może ci się spodobać. Sarai ma czarującą osobowość, chociaż ostatnio jest wyraźnie znudzona - Zac spędza całe dnie na dyżurach i nie ma dla niej czasu, a ja, jak widzisz, jestem przykuty do domu chorobą i nie mogę wszędzie służyć jej swoją obecnością. - przez ostatnie zdanie przemknął możliwie szybko.
Przez myśl chłopaka przemknęło pytanie "co to za choroba", ale zdążył się ugryźć w język i jedynie skinąć, bo tego chyba Vaughn oczekiwał.
- Dobrze, że rozumiesz. Po to ci tłumaczę cokolwiek, żebyś zrozumiał chociaż to.
Odrobina agresji samca broniącego swojego terytorium. Marek walczyć nie zamierzał i kolejne skinięcie miało potwierdzić tę prawdę. To chyba zadowalało profesora.
- Od ciebie zależy jej nastrój, od jej nastroju - mój, a od mojego - przy całej mojej obiektywności - odbiór twojej pracy i jej korekt na naszych seminaryjnych zajęciach.
Uśmiechnął się szeroko, wsuwając ręce do kieszeni.
- No, koniec wykładu. Powodzenia. I radzę ci wieczorem przeredagować plan pracy, chcę go mieć jutro do porannej kawy. Przypominam, że według planu zaczynamy czwartkowe seminaria o ósmej.
- To była główna przyczyna moich nieobecności - stwierdził z przekonaniem Marek.
- Z pewnością, tym razem masz jednak drogę zajmującą kilkanaście sekund na pokonanie schodów z twojego pokoju na parter.
- A nie możemy zacząć o dziesiątej? Tak jak druga seria i piętnaście minut akademickiego kwadransa?
Nie sądził, żeby Vaughn się zgodził, ale mężczyzna spojrzał tylko na niego badawczo.
- Naprawdę tego potrzebujesz?
Kiwnął głową kilkakrotnie z dość żałosnym wyrazem twarzy.
- Dobrze - powiedział patron. - Tylko, żebym widział efekty. Kolację jemy razem, o dziewiętnastej, po tym jak Sarai i Zach wrócą do domu. Postaraj się na nią schodzić, skoro już z nami mieszkasz.
Uśmiechnął się porozumiewawczo i zostawił ucznia samego w holu. Marek przysiągłby, że słyszał "wszyscy tak samo spetryfikowani" wymamrotane pod nosem, ale pomyślał trzeźwo, że profesor nie mówiłby do siebie samego po polsku i z pewnością wymruczał coś innego.
Wciąż nie do końca wierząc w całą sytuację, powlókł się z walizką schodami na górę, by zamknąć męczący dzień wylegiwaniem na miękkim, posłanym dla niego przez kogoś łóżku, do osiemnastej pięćdziesiąt pięć, na którą nastawił irytujący budzik komórki.
"Mój pokój" - pomyślał, lustrując wzrokiem proste i raczej pustawe wnętrze. Mimo wszystko podobało mu się. Okno nad środkiem pomieszczenia przepuszczało białe światło księżyca, w którym tym razem nie wirował kurz. Nigdy nie miał swojego pokoju, nawet na wycieczkach zawsze dzielił z kimś przestrzeń.
Na brzegu szafki na ubrania, przypięta była niebieskoszara girlanda, najwyraźniej ze świerku, wprowadzająca świąteczny nastrój. Ktoś o nim pomyślał, nawet o takim małym szczególe, którego nie było za poprzednią wizytą. Ktoś o niego dbał.
Było mu dobrze z tą świadomością. Dziwnie i tęsknie dobrze. Zmęczenie i kojące wycie wiatru za oknem zamykało mu oczy. Pozwolił sobie zapaść w sen.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mariamagdalena · dnia 19.12.2011 08:04 · Czytań: 758 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 21
Inne artykuły tego autora: