opowiadanie świąteczne, nieaspirujące do bycia niczym więcej ;)
kolędy użyte w tekście:
Ding dong! Merrily on high!
Les anges... - czterogłos
Les anges/Angels - piękny sopran
Anhely w nebi
V
- Ding dong! - zawołała Sarai, pukając do jego drzwi. Melodia sama przyszła jej do głowy i gdy Marek otworzył drzwi odpowiedział mu szeroki uśmiech i słowa kolędy - Ding dong! Merrily on high in heav'n the bells are ringin'!
Zaprosiła go na dół ruchem dłoni, kontynuując śpiewanie, z opadającymi po kolejnych stopniach kaskadami glorii.
Wigilia niepodobna była do niczego i przemieszanie tradycji polskich, francuskich, angielskich i nie wiadomo jakich przyprawiło studenta o przyjemny zawrót głowy, któremu sprzyjało lekkie prowansalskie wino rozlane do czterech kieliszków.
W pierwszej chwili miał wrażenie, że przeszkadza, że nie zasługuje na burzenie tego szczęśliwego świata, w który nic nie mógł wnieść, ale nieustająca i czuła uwaga kobiety szybko zagłuszyła destrukcyjne głosy w jego głowie.
Dawno też nie widział tyle jedzenia na raz, no może poza spojrzeniami na supermarketowe półki. Zastanawiał się czy widać to w jego spojrzeniu i co zrobić, żeby nie wypaść na łakomego czy nie ośmieszyć się z powodu łapczywości. Zupełnie niewigilijnie, podobnie jednak jak przy innych kolacjach, talerze z potrawami krążyły w prawo od Marcela przez Zaca i Sarai do niego, który pokornie zdał się na łaskę jedzenia co ma nałożone. Kobieta domyślała się chyba jego studenckich problemów i starała się dawać zawsze trochę więcej niż miał na talerzu Zach, siedzący naprzeciwko, tak by wyważyć potrzeby mężczyzny w tym wieku z potrzebami przegłodzonego ciała.
Próbując kolejnych dań, dokładanych mu przez gospodynię ("pamiętaj, musisz spróbować dwunastu!"), Marek odnajdywał poszczególne przepisy z internetu, nie mogąc wyjść z podziwu jak - i kiedy - ta niewielka istota zdążyła przygotować to wszystko, i zadbać jeszcze, żeby było ciepłe. Starał się nie myśleć o kosztach, jakie niosła za sobą ta kolacja, a skoro profesorskie pensje były podobno niewielkie, wydatki pokryć musiała internistyczna wypłata milczącego jak zawsze Zachariasza, który odzywał się po polsku rzadko, choć z równie niewyczuwalnym akcentem, i po angielsku - niewiele więcej, raczej tylko do Sarai.
Mimo to wydawał się być pewny siebie i zza okularów naciągniętych wysoko na nos, patrzył na świat z niewzruszonym spokojem stoika przemieszanym z przekąsem, gdy zamierzał zabrać głos w jednym krótkim zdaniu.
W końcu, kiedy wstał od stołu, Sarai podążyła za nim, machając na Marka, żeby też dołączył. Przenieśli się do stojącego w salonie pianina, a gdy doszedł do nich i Marcel, z otwartym szampanem w dłoni, Marek zauważył, że pod choinką - ubraną bezsprzecznie przez przykutego do domu Vaughna w bombki, cukierkowe laseczki i pergaminowe zwitki z cytatami filozofów - znajduje się już niewielki, ale obiecujący stosik pakunków.
Papier wciśnięty mu do dłoni i lekkie karcące nadepnięcie lakierowaną balerinką, przywróciło studenta otoczeniu i spojrzał na trzymane teraz w ręku nuty. Ach, tak, utwór, który katowali od tygodnia.
Pierwszy raz miał usłyszeć czterogłos, i ze zdziwieniem zarejestrował, że ciemny, wibrujący minimalnie baryton Vaughna porusza się po nutach z łatwością, nawet w karkołomności glorii. Sarai była w swoim żywiole, rozpromieniona i ze zmrużonymi oczami, Zach śpiewał technicznie czysto, ale bez emocji, koncentrując się raczej na utrzymaniu w tempie i pseudoszesnastowiecznej konwencji partii instrumetu.
Słowa płynęły same, malowane trylującym frazowaniem śpiewaczki.
- Bergers, pour qui cette fête? Quel est l’objet de tous ces chant? Quel vainqueur, quelle conquête
mérite ces cris triomphants? Gloria...
Frazy poszerzyły się, by buchnąć piorunującym crescendo przesłania aniołów.
- Ils annoncent la naissance du Libérateur d’Israël!
Marek chciał zamknąć oczy, by na podobieństwo Sarai wczuć się w melodię i ducha świąt, ale wymogi językowe utrzymywały jego oczy na tekście pod nutami. Nauczenie się ośmiu zwrotek w obcym języku byłoby akceptowalne tylko w ramach zaliczenia lektoratu.
Finalne "in excelsis Deo!" wybrzmiało mocno i jeszcze przez chwilę w powietrzu unosił się nieistniejący poza ich psychiką pogłos dźwięku.
Kobieta oparła się lekko o instrument, zmieniając Zachariaszowi nuty, gdy tymczasem Vaughn klepnął Marka po ramieniu i zajął miejsce na kanapie. Z lekkim wahaniem student dołączył do niego, siadając jednak w dużo mniej swobodnej pozie.
- A teraz chwila szczęścia dla Sarai, usłyszysz jaki ma głos - szepnął teatralnie profesor.
- Przecież właśnie słyszałem.
Cichy śmiech politowania.
- Nie, teraz dostrajała się do nas, jak zawsze. Z miłości do moich uszu nie pozwalam jej tak śpiewać w domu, poza świętami. Więc zaraz zobaczysz anielski przypływ ekscytacji.
Kilka akordów zabrzmiało wyraźnie celem uciszenia ich, po czym klawisze zostały oddane Zachowi.
- Anhely w nebi, pisniu spiwajut... - zaczęła Sarai śpiewnie. Szeleszczenie nie było nawet słyszalne.
Marek czekał, nie wiedząc, co jest w tym niezykłego. Jasny, belcantowy refren uderzył go jak obuchem.
- Slava... w wysznich Bohu...
Vaughn patrzył na nią spod półprzymkniętych oczu, kiwając delikatnie głową, gdy skończyła. Marek czuł się nie na miejscu, jakby burząc ten dwuosobowy świat.
- Voici ma chanson... - wyszeptała teatralnie Sarai z radością, głosem leciutko zmienionym od emisji. Brzmiała dziecinnie, z urokiem sześciolatki na szkolnej akademii, co po jej bezsprzecznie dorosłym muzycznym popisie brzmiało odrobinę groteskowo. Odwróciła się i machnęła ręką w stronę choinki.
- Et voici notres cadeaux - powiedział zachęcony niepewnie, wciąż z poczuciem winy, że po rozszerzonej maturze powinien świergotać prawie tak szybko jak ona. Spojrzenie Vaughna i lekkość gardłowego akcentu Sarai umiały jednak zabrać każdą nutkę odwagi.
Dwa spośród prezentów podpisane były "Marek" okrągłym, kobiecym charakterem pisma i choć powinny być od Gwiazdki czy Pere Noel'a, Sarai szybko wytłumaczyła mu co skąd się wzięło.
- Ode mnie masz zapas ciastek na następny miesiąc, a od profesora szalik - nie możesz w zimie tak bez niczego paradować!
Drogi wełniany dodatek, będący zieloną wersją tego posiadanego przez Zaca, był bez wątpienia w guście kobiety i najprawdopodobniej ona kupiła go w imieniu zamkniętego w pokoju i nie wpadającego w świąteczną gorączkę Vaughna.
- Pasuje ci do oczu! - podkreśliła, szczerząc się do materiału.
- Ech, kolor nadziei! Nie mógłby mi pan profesor wpisać w indeks ładnego "bdb" zamiast prezentu? - ośmielił się zażartować.
Ku jego zdziwieniu, Marcel uśmiechnął się zupełnie naturalnie, ale jego ton był dobrze znaną z konsultacji złośliwą odmianą wyższości.
- Proszę się nie zapominać - powiedział, pozwalając sobie jednak na równie żartobliwe brzmienie, jedynie naznaczone ostrzegawczą nutą. - Pana los leży w moich rękach i z pewnością zabiorę się za jego pracę już od stycznia. Mam zamiar być bez litości, zwłaszcza po lekturze czegoś o tytule "Zemsta"...
Marek nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. "Hej Gerwazy..."
- Tam wszystko kończy się dobrze, proszę być tego pewnym. Więc i u nas powinno. - Mrugnął znad kieliszka z szampanem.
Profesor uśmiechał się zupełnie nie po profesorsku, wychodząc z szablonowej roli.
- A to już zależy od ciebie.
Wieczór miał kończyć się zupełnie tradycyjnie, jakkolwiek Marek nie wiedział czy to jedynie polska tradycja.
Zekarjah otworzył mały pokój na boku, z oknami od północy, który kiedyś musiał być studiem malarskim, służbówką czy podobną rzadko używaną klitką, teraz natomiast zawierał w sobie oprócz ciepłego wystroju, duży płaski ekran telewizora i połączony do niego odtwarzać DVD. Pokój kinowy, jakkolwiek w formacie miniaturowym w skali całego domu, został przez studenta sklasyfikowany jako burżujstwo.
- Prawie nigdy go nie używamy - powiedziała Sarai, wychwytując spojrzenie chłopaka i zapalając staromodną lampkę z purpurowym, otoczonym frędzlami abażurem. - Ale coś trzeba tu było zrobić. A ten paskudny sprzęt nie pasuje do czegoś tak uroczego jak nasz salon.
"Uroczego?" - spytał w myślach Marek. Burgundowo-krwisty biedermeier z wielkimi mahoniowymi meblami, z zawieszonymi obrazami "tańca śmierci", "vanitas" i "memento mori" uroczym mogła nazwać chyba tylko ona.
- Ah-ah-ah - przestrzegła, go kiedy zaczął kierować się do lewego skrajnego fotela. - Tobie tu nie wolno, Marcelowy on.
Uśmiechnął się na wspaniałą gramatykę i posłusznie przysiadł na dużej, czteroosobowej kanapie, pozostawiając dla pewności i drugi fotel wolnym. Zac wszedł i dosiadł się obok, jednak w bezpiecznej odległości, odpowiedniej dla obcego zatapiając się w myślach, co - jak zauważył Marek - przychodziło mu łatwo.
Vaughn zniknął gdzieś na moment i Sarai, wyciągnąwszy spod telewizora płyty, przeglądała - z wyraźnym skupieniem kolejne tytuły, moszcząc się na zakazanym meblu, z nogami przerzuconymi przez poręcz.
- Musisz mieć napisy, co?
Nie chciał zarzucać jej niekonsekwencji, więc ograniczył się tylko do potwierdzającego "mhm".
- Amelie? Widziałeś?
Odpowiedź wydała mu się oczywista, ale w tym małym światku, chyba nie wszystko było tak spowszedniałe.
- Z przyjemnością zobaczę jeszcze raz - wszedł na jej kurtuazyjne tony.
- Bardzo dobrze - odpowiedziała machinalnie. - Mam wersję z polskim akurat. Chyba nawet kupowana tu.
Machnęła ręką w bliżej nieokreślonym "tam".
Przechyliwszy się, wstała z fotela i wręczyła płytę Zachariaszowi.
- Could you?
Mruknął potwierdzająco i zaczął majstrować przy urządzeniu.
- Zaraz wrócę - rzuciła do Marka, wychodząc.
W drzwiach najwyraźniej minęła się z Vaughnem, ponieważ kroki podwoiły się i głuchy szeleszczący pomruk na dwa głosy dał się słyszeć przez krótką chwilę. Sarai zaśmiała się, klepnęła go w ramię, sądząc po odgłosie, i jej stopy pokłapały dalej po dywanie, parkiecie i kafelkach kuchni.
Profesor zajął miejsce w swoim fotelu - Marek podziękował w duchu Sarai, że nie musiał być stamtąd zrzucony - i założył prawą stopę na kolano drugiej nogi, w odprężonym, domowym geście. Po chwili zdjął ją stamtąd, obserwując poczynania Zaca, ale nie zdecydował się jednak do niego wstać i oparł się leniwie o poręcz fotela. Dźwięk włączonego DVD zabuczał i ucichł.
- Polish? - spytał tamten dla pewności.
Krótkie spojrzenie Vaughna kazało mu odpowiedzieć.
- Polish, Polish - potwierdził skrzętnie.
- Polish - poprawił go profesor, zmieniając akcent w słowie. - "Polish" to "froterka".
Podśmiewał się z niego, ze znaną złośliwością, ale nasiloną dużo mniej niż w uczelnianych murach.
- Mes cheres! - rozległ się nad kanapą głos kobiety i zdecydowany ruch Sarai wcisnął Markowi w dłonie dużą miskę czipsów.
Druga podobna postawiona została obok, z przeznaczeniem dla Zachariasza. Trzecią brunetka trzymała w ręce, przesuwając się powoli w wąskim przesmyku między kanapą a fotelem. Zastanawiał się gdzie usiądzie. Czy w drugim fotelu? Czy tak jak poprzednio, z jedyną różnicą obecności profesora na tym samym miejscu?
Gwałtownym, ale nie agresywnym ruchem wyciągnęła spod pleców Vaughna grubą, pikowaną, obszytą masywnymi chwostami poduszkę, którą mężczyzna pozwolił sobie zabrać i rzuciwszy ją na podłogę przed fotelem, umieściła się na niej, dobrze izolowana od orientalnego, purpurowozłotego dywanu. Wygodnickim ruchem oparła się o nogi profesora, dotykając głową jego kolan i przytulając do siebie miskę chrupek. Dwa mruknięcia - wznoszące i opadające - wystarczyły, by określić, że filozof takich rzeczy nie je, tym chętniej Sarai wrzuciła sobie do gardła całą garść paprykowej przyjemności.
To właśnie było świętowanie. Film rozpoczął się i wciągnęli się wszyscy.
Jeszcze parę minut po emisji, Sarai śpiewała najlepsze motywy Yanna Tiersena, odnosząc do kuchni trzy puste miski. Lekkie sopranowe tryle wibrowały w partiach akordeonu, których zdążyła nauczyć się na pamięć. Sięgnęła po swój szalik i beztrosko zaczęła owijać gardło. Wybierała się gdzieś?
Profesor podniósł się wreszcie z fotela, stając nie więcej niż kilka kroków za studentem.
- Sarai i Zekaryah maszerują na pasterkę, ja będę jeszcze trochę pisał... Tak, w święta - podkreślił, wobec nieźle zaskoczonego spojrzenia Marka. - Uwielbiam to robić, a mnóstwo pomysłów plącze mi się w głowie. Nie zasnę raczej, jeśli ich nie wynotuję, a co jest lepszego na wieczór niż własna pasja? - uśmiechnął się. - Tobie radzę iść spać, inaczej zanudzisz się do reszty. Ewentualnie możesz zacząć poprawiać swoją pracę, jakkolwiek nie zmuszam cię do tego w środku świąt. Tylko ja umiem robić takie rzeczy dobrowolnie...
Marek zastanowił się przez moment czy Vaughn zostaje z powodu przekonań, czy to jedynie choroba trzyma go w domu w tym niepowtarzalnym przez kolejny rok momencie, jak przez wszystkie poprzednie dni. Odpowiedział uśmiechem. Wiedział już, co ma zamiar zrobić.