Lokator rozdział II - Marcin Cichocki
Proza » Długie Opowiadania » Lokator rozdział II
A A A
Poniedziałek zbudził mnie wielokrotnie. Ojciec wstawał o szóstej rano, potem mama, siostra aż do brata, który wychodził ostatni, koło dziewiątej. Telefon zadzwonił dwa razy, pies szczekał przed i po spacerze, najpierw z bólu a potem z zadowolenia. Talerze stukały o szklanki, piec wybuchał za każdym razem, kiedy wypluwał z siebie ciepłą wodę. Otumaniony alkoholem zaciskałem oczy w obronie przed każdym uderzeniem szafki o drzwiczki czy półki o telefon. Koszmar wybudzania domu trwał ponad trzy godziny a ja przykulony, czułem się jakbym leżał na środku skrzyżowania ruchliwej ulicy. Tępy ból rozsadzał mi czaszkę. Dodatkowo nie mogłem nic powiedzieć, nikomu zwrócić uwagi. Byłem tam gościem. Musiałem zachować spokój, choć pierwszego dnia, zanim nie przywykną do mojej obecności, zanim znów nie oswoją się ze mną na tyle, bym uzyskał w tym domu jakiekolwiek prawa, choćby do uciszania.
W przeciwieństwie do całej rodziny, ten cały poranny wir nie wciągał mnie i nie wysysał z domu w jakimkolwiek celu. Nie miałem pracy. Byłem bezrobotny a przez to uśpiony, przykuty możliwością nic nie robienia. Dziewięć lat korporacyjnej drogi skończyło się z dnia na dzień, jednocześnie z powrotem do rodzinnego domu. Porzucałem pracę właśnie teraz, bez jednego telefonu, świadectwa pracy, bez pożegnania, bez żadnych wyjaśnień. Nienawidziłem jej bardziej niż swojego strachu czy głupoty. Zerwałem macki oplatające moją duszę, którą sprzedawałem tam po kawałku, każdego dnia. Czułem, że muszę zrobić to właśnie teraz, że jeśli pozbywać się nieznośnego plecaka, to z całą zawartością by, choć przez chwilę poczuć wolność, przynajmniej do momentu, kiedy skończy mi się resztka bladych oszczędności. Korporacja to przedłużenie szkoły dla tych, którzy wolą na zawsze pozostać uczniami i nie chcą tak naprawdę dorosnąć. Wprawdzie musisz przychodzić na dzwonek, masz śniadaniową przerwę, nauczyciela, który wystawia ci stopnie i sprawdza twoje klasówki, ale jesteś pozbawiony osobistej odpowiedzialności za jakiekolwiek błędy. Co najwyżej, jeśli twoje zachowanie będzie naganne, to zmieniasz szkołę. Ceną jest zniewolenie, w które popadasz już w dość krótkim czasie. Codzienny konformizm powoduje utratę samodzielności, brak szans na odnalezienie siebie samego, zatracenie się w pozornym poczuciu bezpieczeństwa, bo po kilkudziesięciu latach spędzonych w jednej szkole, problemem staję się później nawet jej zmiana. Starzejąc się, uzależnienie wzrasta i twoi wyszkoleni do tego wychowawcy, dokładnie zdają sobie z tego sprawę. Oczywiście są ludzie stworzeni do tego, by tworzyć ten system, lubią to i świetnie tam się sprawdzają. Ja do nich nie należałem nigdy i tylko przez strach przed samym sobą uczestniczyłem w tej pełnej pozorów maskaradzie, partycypując w niekończącej się budowie grobu dla faraona.
W przedpokoju na szafce obok telefonu znalazłem listę zakupów z pieniędzmi oraz prośbą abym wyszedł z psem jak wstanę. Za oknem słońce znów paliło niemiłosiernie, mieniąc się energią i radością jakby w nocy, zupełnie nic się nie stało. Chwyciłem smycz i bez śniadania, postanowiłem przejść się po okolicy, póki jeszcze powietrze pozostawało nienagrane i wilgotne. Zamykając wejściowe drzwi na klucz, poczułem dym papierosów, który już rozrzedzony wprawdzie, unosił się kominem klatki w górę sięgając mojego piętra. Ruszyłem schodami w dół. Na parterze, przy drzwiach prowadzących do piwnicy stała dziewczyna, niewysoka brunetka z włosami opadającymi nieśmiało, aż do piersi. Paląc papierosa, skrywała twarz, odwracając wstydliwie głowę. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tutaj. Zielona koszulka przykrywała drobne, opalone ramiona a biała, dość krótka spódniczka, okrywała wąskie biodra i szczupłe uda. Na stopach miała japonki w kolorze niebieskim, które przyjemnie korespondowały z czerwoną bransoletką, zawieszoną na kostce prawej nogi. Pies dobiegł do niej, radośnie machając ogonem, dawał znaki, że zna ją całkiem dobrze. Dziewczyna uginając delikatnie kolana, schyliła się by pogłaskać go po głowie. Jednocześnie zerknęła w moim kierunku. Jej oczy w kolorze kasztanów uśmiechały się radośnie, bardzo żywe i pełne zaciekawienia, zdawały się wwiercać we mnie z zapytaniem.
- Cześć – rzuciłem w jej stronę, niby niedbale. Teraz, kiedy mogłem lepiej się jej przyjrzeć, wydawała się młodsza ode mnie o dobrych kilka lat. Chciałem zabrzmieć młodzieżowo, więc sprawiłem by głos wybrzmiewał bardziej chętnie i lekko.
- Dzień dobry – odpowiedziała z szacunkiem, jakbym witała się z obcym i wiele starszym od niej mężczyzną budującym tym umyślnie oficjalną zasłonę.
- Mam na imię Wojtek, mieszkam pod trzynastką – mówiłem i wyciągnąłem do niej rękę w geście przywitania.
- Marzena, - odpowiedziała szybko, lekko ściskając moją dłoń.
- Myślałam, że Jacek zatrudnił sobie kolegę do wyprowadzania psa – zażartowała, wypuszczając dym z ust, który miał w tej chwili przekornie dodawać jej powagi.
- To raczej pies wyprowadza mnie – odpowiedziałem z uśmiechem.
- Jestem bratem Jacka i chwilowo będę tutaj mieszkał – kontynuowałem rozmowę, by móc przyjrzeć się dokładniej jej drobnej, pełnej piegów i zaczerwienionych policzków twarzy. Delikatna linia nosa oraz smukłe uszy przylegające czule do głowy, dodawały jej twarzy harmonii. Całość podkreślał uśmiech błyskający równą i białą linią zębów. Papieros zanurzony w zaróżowionych, pełnych ustach, zdawał się jakby umyślnie, brukać ich świeżość i jędrność.
Nagle, na trzecim piętrze gdzieś prawdopodobnie, otworzyły się drzwi i usłyszałem chrapliwe i przeciągłe wołanie. Marzena! Gdzie ty się podziewasz do jasnej cholery!?
- Sorry, to moja mama, muszę lecieć, na razie – zgasiła papierosa w sekundę i biegiem rzuciła się w górę schodów.
Zdążyłem jeszcze wydukać z siebie, że, dzięki, że do zobaczenia, ale nawet nie jestem pewien, czy to usłyszała. Zanim nacisnąłem klamkę od drzwi wyjściowych na podwórze, ktoś mocno pchnął je z drugiej strony. Zasapana twarz sąsiadki wracającej z porannych zakupów, zmierzyła mnie wzgardliwie wzrokiem.
- A pan, co? Nie może pan zapalić na dworze, tylko na klatce? Co za chamstwo.- Mruknęła pod nosem i ciężkim, zwalistym krokiem, rozpoczęła wspinanie się w górę kamienicy. Pies rwał się już na dwór i ciągnął smycz, jakby chciał wyrwać ją razem z ręką. Kiedy doszedł do mnie smród potu narastający, z każdym kolejnym krokiem wdrapującej się sąsiadki, wyszedłem natychmiast z budynku.
Sklep mieścił się niedaleko, naprzeciw wejścia do cmentarza. Osiedlowy, lekko zatęchły brudas sam, stał tam od zawsze, jakby czekał cierpliwie na każdego z nas. Od frontu otaczał go betonowy taras, z którego wyrastały dwa wyblakłe parasole. Niczym przekwitłe kwiaty, unosiły się nad metalowymi stolikami, wydając im resztki cienia. Na ich białych, obdrapanych blatach, stały puste butelki po piwie oraz wielkie kryształowe popielnice, wypełnione błotem niedopałków. Nocna burza zmyła z nich część kurzu, pozostawiając jednak pojedyncze, zielone liście, przedwcześnie pozrywane przez wiatr. Przy jednym ze stolików siedział starszawy jegomość. Jego łysa głowa zanurzona w dłoniach oddawała się jakby w zamyśleniu lub wprost przeciwnie, zwisała w stanie kompletnego wyciszenia. Pewien rodzaj kontemplacji bijący z jego oblicza narzucał się samoistnie. Wynikało to pewnie ze smukłej i wyciągniętej sylwetki tego człowieka, która nadawała mu pewnej szlachetności. Ubrany w wytartą koszulkę oraz sprane szorty, w swoich skórzanych sandałach przypominał mnicha lub kapłana jakiejś sekty. Na szyi miał zawieszony rzemień, na którego końcu zwisał samotnie jeden kieł.
Kac nie dawał mi żyć, więc po zakupach usiadłem przy stoliku obok nieznajomego. Wypiłem duszkiem zimnego red bulla, który nie dość, że świetnie gasił pragnienie, to jeszcze wzburzał wszystkie pozostałości wczorajszego wieczoru, powodując prawdziwą kipiel w żyłach. Finalnie kac zamieniał się w stan chwilowej euforii. Lekko zachwianym spojrzeniem objąłem jeszcze raz, faceta siedzącego obok. Dopiero teraz dopatrzyłem się w nim znajomych rysów. Właściwie to te jego oczy, sposób, w który ogarniały otaczającą go rzeczywistość, zaczęły uświadamiać mi, że to przecież pan Leon. Przez chwilę pomyślałem, że porozmawiam z nim o mojej sytuacji a wtedy on, zaproponuje mi pokój. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że nie pójdzie to tak łatwo. On zresztą mógł już doskonale wiedzieć, że mam dla niego taką propozycję. Obok Leona stały trzy puste butelki po piwie, więc istniała szansa, że spotkał tu rano jednego z braci. Tutaj wszyscy z kamienicy robili zakupy, w geście przywiązania nie wybraliby żadnego innego miejsca. Poza tym, pani sklepowa znała każdego mieszkańca z ulicy i była jedną z niewielu osób, które splatały nas myślami i uczynkami, przy której obieg informacji zazębiał się, czyniąc go spójnym i bezpiecznym zarazem. Mój sąsiad milczał tak lekko, że siedzenie obok niego, nawet bez jednego słowa, wydawało się przyjemne. Postanowiłem nie odzywać się pierwszy. Nie chciałem zaczynać spotkania od jęków i próśb. Wiedziałem, że prędzej czy później dojdzie do kontaktu, ale na pewno nie w ten sposób. Milczeliśmy wspólnie, obserwując mijających nas sporadycznie ludzi. Moją uwagę przykuwał szczególnie rząd straganów, umieszczonych po drugiej stronie ulicy. Feria kolorów i kształtów zniczy, raziła w oczy niedopasowaniem do ciemnozielonych, sparciałych daszków, które jakby blokowały ich nadmierną radość, przed spokojem błękitnego nieba. W każdym z tych stanowisk próżności, gdzie królowała plastikowa tandeta i kwiaty specyficznego, komicznie przyporządkowanego rodzaju, sterczała, umęczona wyczekiwaniem, głowa handlarza. Wyglądali jak pisklęta o różnobarwnych skrzydłach z pomarszczonymi głowami, które raz za razem wystawiają dzioby z dziupli, oczekując na kolejną porcję pożywienia. Gdyby cmentarne pomniki wyglądały jak ludzkie rzeźby, można by je ozdabiać osobliwiej, zgodnie z upodobaniami zmarłego za życia. Przez to nasza pamięć podczas odwiedzania, prowokowałaby mocniej do wspomnień, do ponownego zatrzymania się na dłużej niż czas wypowiadanej na prędko modlitwie.
- Słyszałem, że podpaliłeś kościół – poważnym tonem Leon zagadnął mnie, po kilkunastu minutach milczenia.
- Nie miałem, wyjścia. Coś musi umrzeć by coś innego mogło się narodzić – odpowiedziałem po chwili.
- Wiesz, że jeśli ginie zło to rodzi się kolejne zło, na jego miejsce – mówił to, wbijając we mnie wzrok, jednocześnie pochylając głowę w moim kierunku.
- W tej sytuacji można wiele się po mnie spodziewać – odrzekłem uśmiechając się lekko. Rozmowa stawała się abstrakcyjna. Idea odnalezienia kościoła jako zła nie była nowością. Jednak poprzez takie powiązanie mojego przyjazdu do tego, co mnie tu czeka, było dość zaskakujące. Twarz Leona rozjaśniła się lekko. Odprężonym wzrokiem z kwaśnym uśmiechem spojrzał na ulicę.
- No to witaj w domu, takie wejście daje nadzieje, że jednak coś z ciebie będzie.
Leon wstał, dopił resztkę piwa i rzucił na pożegnanie:
- Idę odprawić mszę w twojej intencji. Na razie.
Dałem mu odejść bez kolejnych pytań. Ta krótka wymiana zdań dawała szansę na to bym mógł u niego zamieszkać. Zdawałem sobie jednak sprawę, że nie będzie to zwykły sublokator, z którym nasze wspólne drogi ograniczą się jedynie do powszednich obciążeń.
Kiedy otwierałem drzwi do mieszkania, efekt red bulla szybko ulatniał się wraz ze wzrastającym wysiłkiem, wypływał w błyskawicznym tempie. W mieszkaniu zastałem już tylko zmęczenie i raptownie pogarszający się nastrój. Usiadłem na krześle. Rozpacz podświadomie obejmowała moje ciało. Delikatnie podążała ścieżkami potu, który pojawił się na plecach. Systematycznie wnikając w pierwsze warstwy skóry, docierała do najdalszych nerwowych zakończeń. Stawałem się coraz cięższy, siłą przyciągania, która dla mnie nabierała wyjątkowych wartości. Nie znajdując sposobu by utrzymać równowagę, zsunąłem się z krzesła. Powolnie zacząłem zagrzebywać się w powłoce dywanu. Fala strachu rzucała myślami po całej głowie, rozpędzając je coraz mocniej. Nagły wstrząs pozbawił mnie przytomności. Leżałem na wznak, ogarnięty bezwładem. Ciało zawędrowało w kierunku, za którym nie potrafił nadążyć umysł.
Otrzeźwiałem po paru chwilach. Wybudzony z letargu od razu stanąłem na skraju kompletnej pustki. Przepełniony strachem słyszałem, narastający głos. To wołanie o pomoc, wywołało pierwszą myśl ratunkową. Muszę zadzwonić do niej, natychmiast usłyszeć jej głos. Potrzebowałem uzyskać jakikolwiek punkt oparcia. Jakby tylko to miało uratować mnie przed kolejnym upadkiem w nicość. Powlokłem się przez przedpokój do szafki, na której stał telefon. Wybrałem numer tak dobrze mi znany, wytatuowany w umyśle, miał przecież pozostać na całe życie. Przez siedem lat za pomocą tego krótkiego szyfru, mogłem w każdej chwili, rzucić kotwicę, zacumować na stałym lądzie. Zapewne spodziewała się, że zadzwonię, bo odebrała zaledwie po dwóch sygnałach. Podświadomie związana ze mną, wciąż wyczuwała telepatycznie moje zamiary, pomimo że jej ciało wybrało już inny kierunek. Odpowiadała sucho, beznamiętnie, jakby mówiła do obcej osoby. To moja niedojrzałość była przyczyną. No wiesz, gdybyśmy mogli spotkać się za pięć lat, to bylibyśmy ze sobą do końca życia. Teraz nasze drogi się rozchodzą, mówiła. Po chwilowej uldze powodowanej jej głosem, zapragnąłem stoczyć się ponownie, używając do tego jej bezwzględności, która upokarzała, deptała mnie przecież najbardziej. Zacząłem zmuszać się do płaczu, chciałem łkać i błagać o wybacznie. Co dziwne, nie mogłem tego zrobić, nie potrafiłem, jakby przestrzeń pode mną zamknęła się nagle. Najwidoczniej sięgnąłem już dna. Nogi zyskały oparcie a moją duszę wypełniła bezbolesna próżnia.
Wydobywające się ze słuchawki słowa, zaczęły stawać się dla mnie karykaturalne, bezosobowe. Po chwili ledwo mogłem już opanować śmiech. Na koniec jeszcze zażartowałem a potem pożyczyłem jej szczęścia. To nieoczekiwane oczyszczenie było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nie mogłem uwierzyć, że tak niewiele nas łączyło. Tak odbyło się pożegnanie, z jednym z największych moich przyzwyczajeń.
Obudziłem się piętnaście po czwartej. Dom szalał. O tej porze, wszyscy gromadzili się na tej mikrej powierzchni, by odbywać popołudniowe rytuały. Struny głosowe nadawały rytm uderzeniom rzeczy martwych. Ich szaleńcza muzyka wciąż przyśpieszała tempo, osiągając poziom rasowego hałasu. Co gorsze, szykowali się do wyjazdu nad morze. Prawdziwa uczta emocji, emanująca stresem, tętniąca nerwami, wypełniała każdy kąt domu. Kłótnia stanowiła przewodnią linię melodyczną. Obrażanie się, trzaskanie drzwiami, co raz stawiało turystyczne przedsięwzięcie na skraju upadku. Czas wydłużał się niemiłosiernie. Tym razem nie jechał ojciec. Rzuciłem się do ucieczki. Niezauważony przemknąłem do wyjścia. W drzwiach życzyłem im udanego wyjazdu a klucze swoje mam.
Ruszyłem wzdłuż cmentarnego muru. Przed klatką stał samochód rodziców. Z pootwieranymi drzwiami, czekał cierpliwie na towarzyszy podróży. Część rzeczy leżała niedbale rzucona na tylne siedzenie. Tutaj mogli to tak pozostawić. Nasze podwórko opiekowało się każdą porzuconą rzeczą tak samo jak i człowiekiem. Sąsiadki rozpoczynały właśnie wieczorny obchód.
- Dzień dobry Marcinku! Co tam u ciebie słychać? Może drinka? – sąsiadka tak intonowała głosem, że zaproszenie stawało się niepokojące. Barterowa wymiana informacji za drinka, była częstą formą komunikacji i robienia małych interesów. Nie mogłem odmówić jednak, bo to po prostu nie wypadało.
- Witam serdecznie, może jednego. Uśmiechnąłem się dyskretnie, z pewną elegancją.
Dostałem żubrówkę z sokiem jabłkowym, zapakowaną w plastikowym kubeczku. Schłodzona, smakowała wybornie. Wciąż chciało mi się pić po wczorajszym.
- A ty jak? Jesteś tu przelotnie czy zostaniesz z nami na dłużej?
Mówiła z nami, ciekawe, kogo miała na myśli? Zapewne wypowiadała się w imieniu podwórka.
- Raczej na krótko. – rzuciłem pośpiesznie. Sam nie wierzyłem w swoje słowa. Ona pewnie też odczytała, że skoro nie na chwilę, to krótko oznaczało na dłużej.
- A jak w pracy? – pracujesz ciągle w tym banku? – kontynuowała moją spowiedź.
Musiałem mówić prawdę, bo na pewno zauważą, że przesiaduje w ciągu dnia.
- Chwilowo jestem bezrobotny. – skrzywiłem się nieznacznie, aby nie wyolbrzymiać tego problemu.
- Mój manio ma teraz warsztat dla umrzyków, tam za garażami zaraz, numer siedem. Może byś poszedł do niego. On coś na pewno będzie dla ciebie miał. – pani Kowalowa mówiła sprawnie, z zaangażowaniem, nadając temu wyrażenie pewności. Jakbym już miał to załatwione. Jednak nie miałem pojęcia, co jej odpowiedzieć. Praca dłutem wydawała mi się tak odległa od tego, co robiłem do tej pory. Z drugiej strony, potrzebowałem czegoś właśnie takiego. Dużo ciszy i samotności, obciążone ciężką fizyczną praca, zdawały się być dla mnie idealnym wyjściem. Czy ona to wiedziała? Czy tylko tak w ciemno, rzuciła propozycję, by jakoś pomóc? Czy znała mnie, aż tak dobrze? Moja mama zawsze była bardzo towarzyską osobą. Wszystko było możliwe.
- Bardzo dziękuje. Jutro to może jeszcze nie, ale zajdę do niego pod koniec tygodnia.
Odpowiedź wydawała się ją w pełni satysfakcjonować, polała następną kolejkę. Wieczór był ciepły, więc szybko poczułem działanie alkoholu. Stawałem się śmielszy. Zażartowałem, padły nawet jakieś komplementy. Atmosfera gęstniała tak, iż świat poza koroną drzewa przestawał się liczyć. Brak pruderyjności, mocne żarty, nie były obce żadnej z sąsiadek. Było coś o kawalerze do wzięcia, że pewnie w końcu, ktoś mnie przygarnie. To mnie prowokowało, by zawsze być, choć trochę bardziej, mocniej. Wyczuwały to, więc pani Kowalowa podjęła, by schłodzić moje zapędy:
- To gdzie będzie pan teraz mieszkał? Na kupie, z rodzicami?
- Zapewne tak.
W tym momencie, pani Skalska, jakby czekając na temat mojego ulokowania, podjęła:
- Kryniu, może zarekomendujesz go Loenowi, coś wspominał ostatnio o sublokatorze?
Pani Kowalowa, dopiła resztkę wódki, bez popitki, bo sok się skończył.
- Dobra, to ty przyjdź do mnie rano, mam sprawę, to ją jutro obgadamy. Ale ty przecież gdzieś szedłeś, więc już nie chciałybyśmy ci przeszkadzać.
Dostałem pozwolenie na odejście. Jednocześnie zastanawiałem się, czego ona może chcieć. Biorąc pod uwagę sprzyjające okoliczności naszej rozmowy, pożegnałem się natychmiast, i ruszyłem na wcześniej powzięty spacer. Odniosłem wrażenie, że nasz kontakt, choć specyficzny, był nadzwyczaj pożyteczny. Bo czy mógłbym liczyć, na taką troskę w osiedlu obok? Oczywiście ceną było naruszenie prywatności. Ale bez tego, nie mógłbym oczekiwać, żadnej pomocy, której tak usilnie potrzebowałem. Robienie ugrzecznionych, nadąsanych min, nie zmieniłoby mojej sytuacji i stałbym wciąż w tym samym miejscu. Zdziwiła mnie tylko szybkość obiegu informacji. W ciągu zaledwie jednego dnia, mieszkańcy kamienicy, zdążyli wyczuć moją obecność oraz poznać obraz, jaki się za mną bezlitośnie ciągnie. Czułem się jak na widelcu, jednak akurat taka sytuacja, bardzo mi odpowiadała.
Nabrawszy optymizmu, wsadziłem ręce w kieszenie, zawiązałem sznurowadła i ruszyłem przed siebie. Czas w końcu zaczął działać na moją korzyść. Potrzebowałem teraz chwili, by przemyśleć, wszystkie przeciw i za, w propozycjach, które otrzymałem. Leona, znałem nie za dobrze. Zawsze pełen blichtru, skórzane spodnie, złote łańcuchy, czynił go kimś ponad. Pierwszy miał zachodni samochód. Był outsiderem, mieszkał z nami jakby przez przypadek, jakby go ktoś tu zesłał. Potem po małżeństwie, skurczył się do naszego wymiaru i pozornie stopił z mieszkańcami. Fikcyjnie był nasz, prawdziwie jego spojrzenia sięgało o wiele dalej niż nasze. Właśnie za to, był bardzo lubiany. Znał tu każdego od podszewki. Nigdy nie mieszał się w awantury, potrafił zając taką pozycję, ze bez względu na wynik konfrontacji, pozostawał przyjacielem wszystkich. Miał dystans do siebie i innych, który zezwalał patrzeć na to, z nieograniczonym spokojem. W sumie, mogłem się wiele od niego nauczyć.
Idąc wzdłuż ulicy, minąłem główne wejście na cmentarz. Kiedy skończyły się jarmarczne krzaki, doszedłem do rogu muru, który odbijał prostopadle do ulicy. Brukowana ścieżka, prowadziła wokół cmentarza do bramy numer dwa i trzy. Po lewej stronie, znajdowały się nieużytki leśne, które kiedyś miały zapewne stać się nowym osiedlem. Dziś był to obszar zielony, najeżony drzewami i krzakami, rozwijającymi się tam ponad miarę, jakby zdawały sobie sprawę z ich przykrego położenia.
Szedłem powoli, napawając się samotnością. Dzień dobiegał końca. Mur zdawał się ciągnąć kilometrami. Ogrom tego obiektu był przygniatający. Pod wpływem spaceru, alkohol nadawał rozpędu, ale tylko chwilowo. Zmęczenie wracało ze zdwojoną siłą. Pomimo, iż chciałem czerpać z tego przemieszczania, jak najwięcej, obrazów i emocji, podświadomie czekałem, aż mur się skończy. W końcu dotarłem do załamania. Ściana skręcała o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Ścieżka podążała za nią ulegle. Tym razem widok po mojej lewej stronie zmienił się całkowicie. Trawa pokrywała cały teren, aż do załamania. Potem była już tylko przepaść, pod nią wąska plaża i rzeka. Poszedłem w kierunku wijącej się wody. W kilka metrów od krawędzi urwiska, stała ławka. Siedziała tam dziewczyna z dziecinnym wózkiem.
- Przepraszam, czy mogę się przysiąść? – zapytałem.
- Ależ tak, proszę bardzo. – mówiąc to, odsunęła się prawie na jej krawędź.
Rzeka przypominała brunatnego robaka, który pełznąc, ciął olbrzymim cielskiem, niekończący się liść kapusty. W dzieciństwie przychodziliśmy się tu kąpać. Plaża zasłana była ręcznikami, a kilkuletnie dzieci nurkowały w płyciznach wylewiskowych kałuż. Czasy czystej wody lub zbyt małej świadomości ludzi na temat jej zanieczyszczenia, minęły bezpowrotnie. Teraz nawet plaża miała wymiar śluzu, pełnego chemicznych wydzielin. Tutaj nawet stosunki międzyludzkie, zdawały się mieć bardziej czysty, nieskażony wymiar. Tym chętniej rozpocząłem rozmowę.
- Może pani tego nie wie, ale rzeka biegła kiedyś o wiele metrów dalej. Dziś już prawie podchodzi pod ławkę. Podobno za kilkanaście lat, może zacząć podmywać cmentarz.
Dziewczyna spojrzała przed siebie i opuściła lekko głowę. Uśmiechnęła się w głębi siebie.
- Tak wiem, przed ławką był całkiem spory kawałek plaży, na której sprzedawali lody bambino i wodę gazowaną z przenośnych wózków.
Dopiero jej głos, po dłuższym przysłuchaniu, wydał mi się znajomy. Odnajdywałem w nim znany szmer spółgłosek, przeplatany niebagatelną pewnością siebie. Dziewczyna mogła być w moim wieku. Jej zmęczona, szlachetna twarz, uśmiechała się przewrotnie, wydobywając przez to naturalną kobiecość, dziewczyńskość wręcz. Pełne doświadczenia oczy, emanowały wtedy, niewinnością i wdziękiem małej dziewczynki. To zestawienie, było nęcącą pułapką, w której łatwo utonąć. Pociągła twarz, niebieskie oczy, blond włosy ledwo do ramion opadające, tak, to musiała być ona. Ewa, sięgnęła długimi, smukłymi palcami, poręcz wózka, aby uspokoić maleństwo, bujnęła nim kilka razy. Malec ucichł ukołysany bezwładnością. Spojrzała na mnie ponownie, tym razem mrużąc oczy, oceniała mój profil, choć wzrok zdawał się wwiercać znacznie głębiej. Czułem, że stara się wyczytać moje myśli, że bada telepatycznie najskrytsze zamiary. Świadomość niejawnej, skrytej napaści, z jednej strony przerażająca, z drugiej, prowokowała do obrony, najlepiej przez atak. Poprzez niewidzialną batalię, doznawałem wrażenia bliskości, zaproszenia do wyjątkowej znajomości. Ewę poznałem wiele lat temu. Sprowadziła się do kamienicy, w ostatniej klasie podstawówki. Widywałem ją rzadko. Wiedziałem, że jest ponadprzeciętna, że nierzadko udaje się jej złapać nauczyciela na błędzie. Przez to stawała się niedostępna dla rówieśników, także i dla mnie. Stan permanentnego, najwyższego zakochania, powodowany nieosiągalnością kobiety, całe życie psuł moje statystyki, jako kochanka, lecz z drugiej strony wzbogacał duszę, licznymi, miłosnymi reprodukcjami. Ją także kochałem, prawie przez całe liceum. Nie potrafiłem niestety, nigdy zdobyć się na coś więcej, niż poranne przywitanie czy nieśmiałe pozdrowienie. Kiedy wyjechała na studia, pożegnaliśmy się na wiele lat, właściwie aż do dziś.
Minione obrazy powróciły do mnie w następnej chwili. Widziałem ją nastoletnią, skrycie uśmiechniętą. W zielonej sukience i białych trampkach, oddaloną od głównego wiru zabawy. Nastoletnia dusza, pogrążona w problemach nad wyraz przerastający pospolitego rówieśnika, stała osamotniona. Towarzystwo, bojąc się ośmieszenia, unikało jej. Strach, który powodowała, był też zbawienny. Szanowaliśmy ją bardzo, a tutaj miało to kolosalne znaczenie. Raz czy dwa udało mi się porozmawiać z nią o literaturze. Nasze gusta pokrywały się wzajemnie. Wydawało się, że patrzy na mnie jakoś łaskawiej, ale los postanowił właśnie wtedy, nieuchronnie nas rozdzielić. Podobno wróciła tu po ukończeniu studiów. Przywożąc ze sobą dziecko.
Zardzewiała barka mijała nas powolnie, podbijana brunatnymi falami, terkotała prężnie i donośnie. Spojrzałem w jej kierunku, przyłożyłem dłonie do oczu udając lornetkę.
- Kury, kaczki, świnie – mówiłem,
Dziecko rozpłakało się ponownie. Wyjęła je z wózka, bezceremonialnie odsłoniła pierś i rozpoczęła karmienie. Schowałem ręce w pośpiechu. Mój nieporadny żart, rozbił się o malca, niczym śnieżna kula rzucona o drzewo, rozprysł się na miliony kawałeczków. W tej sytuacji zrozumiałem, że mnie także poznała. Otworzyła przede mną część swego intymnego świata, na znak przyjacielskiego uścisku ręki. Zapadła cisza. Mój pomysł na rozmowę legł w gruzach, przez co straciłem początkowy animusz, utrzymywany jeszcze przez alkohol. Ona wtedy jakby od niechcenia, uśmiechnięta i rozpromieniona dodatkowo dzieckiem, przejęła na siebie, ze spokojem, kontynuowanie rozmowy.
- Teraz sobie ciebie przypominam. Przystojny chłopak, z zacięciem do literatury. Chodziłeś wtedy chyba z Jolką? Masz na imię Wojtek?
- Co do imienia to się zgadza, ale z Jolką chodził wtedy każdy z podwórka, po kolei.
- No wiem, od najładniejszego zaczynając – dodała z przekornym uśmiechem.
Pamiętałem tylko, że rzeczywiście byłem jej pierwszym chłopakiem, zaraz jak się tutaj sprowadziła. Później, Jolka po wyczerpaniu zasobów kamienicy, ruszyła na podbój cmentarnych sprzedawców. Następnie ślad po niej zaginął. Podobno po zaliczeniu cmentarnych hien, wyprowadziła się w nieznane. Pamiętam, że było mi trochę przykro, że mnie w ten sposób upokarzała. Na szczęście to był koniec podstawówki i wtedy nowe tematy szybko rozpraszały nieprzyjemne myśli.
- Ty za to na pewno byłaś dziewczyną o najciekawszych myślach – rzuciłem na szybko jakąś ripostę. Wyszło to trochę dziwacznie, ale nie chciałem tak banalnie podkreślać, zaraz na wstępie, jej inteligencji. Choć korciło mnie to, by zapytać, co stało się z nią po wyprowadzce, czułem, że skończyło się to tragicznie. Inaczej nigdy nie siedziałaby tutaj. To nie mógł być zaplanowany powrót w rodzinne pielesze z dzieckiem na ręku.
- W zielonej sukience, piękna i niedostępna – dorzuciłem komplement, by jak najszybciej przerwać, dzielący nas dystans wynikający z konieczności prowadzenia konwersacji, bo myślami zdawaliśmy opływać się wzajemnie, już od pierwszego wejrzenia.
- Raczej chudy patyczak, z rękami sięgającymi kostek – uśmiechnęła się serdecznie wypowiadając ten dość przekornie, niełaskawy dla siebie osąd
- Wiesz, cztery lata zbierałem się by do ciebie podejść. Potem uleciałaś nagle, w nieznane – zagadnąłem przez głupią ciekawość by przejęła na siebie dalszą część opowieści.
- Nie sądziłam, że chciałeś mnie bliżej poznać. Unikałeś mnie raczej, stwierdziłam wtedy, że nie jestem w twoim typie.
- Zabrakło mi śmiałości, ale starałem się być zawsze w twoim pobliżu. Nawet z Jolką umawiałem się wtedy, kiedy ty byłaś na podwórku. Często obserwowałem cię przez okno jak czytałaś książki na ławce. Skulona z podkurczonymi nogami, opierałaś głowę o kolana i smutno wpatrywałaś się w kolejne ich stronice .
Ewa, choć uśmiechała się nadal, to wyraźnie widać było, że jej uśmiech jest jakby odrębnie ustanowiony. Jej oczy wskazywały, że tak naprawdę, odbywa gdzieś wewnętrzną wędrówkę. Czy starała się wydobyć z siebie jakieś wspomnienie, czy po prostu tak zdziwiła ją moja historia, moja nagła szczerość?. Chcąc wydobyć ją z zamyślenia, zapytałem o imię dziecka.
- Lena, tak samo jak brzmi nazwa rosyjskiej rzeki. Uwielbiam tu przychodzić i patrzeć na wodę. Wisła brzmiałaby zbyt ekstrawagancko- roześmiała się, ponownie obdarzając mnie swą sympatią, wynikającą raczej z sentymentu niż z wrażenia, które na niej robiłem.
Nasza rozmowa toczyła się już jakby samoistnie. Kiedy weszliśmy na tematy mniej abstrakcyjne, ona dość zdecydowanie przyjęła rolę osoby, która raczej zadawała pytania niż na nie odpowiadała. Robiła to w sposób bardzo logiczny i szybko wiązała fakty, które składały się na historię mojego życia. Nie miałem miejsca na żadne koloryzowanie, ponieważ szybko wychwyciłaby każdą niespójność. Na początku pozwoliłem sobie na taki obrót rozmowy, ale potem zacząłem tego żałować. Dlatego powoli segregowałem w głowie to, co mówię i o czym. Nie chciałem palnąć głupoty. Tak jak kiedyś, dziś także była dla mnie była wyzwaniem.
Kiedy skończyła karmić, pożegnała się ze mną nagle, twierdząc, że musi iść przebrać małą a nie ma ze sobą zapasowych pieluszek. Przeprosiła, że opuszcza mnie tak nieoczekiwanie i zaprosiła na herbatę, gdzie mielibyśmy dokończyć, tą miłą konwersację. Pozostawiła mnie w dość dziwnym nastroju. Z jednej strony poczułem się osamotniony a z drugiej czułem ulgę, że przetrwałem to szczegółowe przesłuchanie. Ona zupełnie mimowolnie czyniła ze swego rozmówcy broniącą się ofiarę, co właśnie kiedyś było główną przyczyną jej wyobcowania. Dla mnie stało się to teraz nad wyraz ciekawe, chciałem stawiać jej czoła, nie mogłem się wręcz doczekać następnego spotkania.
Ze spaceru powróciłem do domu. Alkoholowa trutka odpuszczała i zachciało mi się spać. Wyjrzałem jeszcze przez okno. Pod parapetem, dostrzegłem wyplecioną kulę, w której siedział ptak. Zamiast uciekać, chował się w niej, udając martwego. Zdawała się to być jaskółka, ale ten był znacznie większy, bez białej plamy na podbrzuszu. Jego skrzydła nie miały też kształtu sierpa. To musiał być jeżyk. Jeżyki podobno zasypiają podczas lotu. Sen ich, odbywa się, niesiony ciepłymi prądami, na wysokości kilkuset metrów. Niezwykły bezwład tuli je, co noc. Tak właśnie chciało mi się spać, odbywać senne wojaże, na wysokości skłębionych chmur. To zdawałoby się beztroskie marzenie, burzył jednak widok cmentarza. Szczególnie położona w nim, niewielka spalarnia ludzkich zwłok. Nieodparte wrażenie, że tam właśnie najwyżej wznosiłby mnie powietrzny prąd, kazało kierować wzrok, w kierunku ceglanych kominów. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że cmentarz na każdym kroku starał wymierzyć w siebie moją uwagę. Wołał mnie, przyciągał i usypiał nawet, czy to teraz czy wręcz na swoim łonie. Osobiście nie był mi obcy. Wychowałem się przecież w cieniu jego drzew, prowadzony alejkami i nagrobkami znaczącymi poszczególne skrzyżowania czy obszary, w których bawiliśmy się w danym momencie. Niczym drogowe znaki, znaliśmy na pamięć kształty wyróżniających się grobów, stanowiących dla nas punkty odniesienia. Oczywiście nie potrafiąc jeszcze czytać, sami nadawaliśmy im poszczególne nazwy. Czarny głaz, biały zamek czy trzeszczący nagrobek, to były hasła, czytelne jedynie dla nas. Dlatego też poczucie strachu, które jednocześnie zaczęło kłębić się we mnie, nie dawało mi spokoju. Cmentarz zbyt natarczywie wiązał mnie ze sobą i to było podejrzane.
Delikatne pukanie do drzwi, wybudziło mnie z głębokiego snu. Otworzyłem zasuwę i za drzwiami zobaczyłem Marzenkę. W rękach trzymała kubek z cukrem oraz małe zawiniątko, które ściskała mocno, aż jej kostki nabrały bladego odcienia.
- Mama prosiła abym oddała cukier, przyniosłam też panu w przeprosiny, za to, że pan przeze mnie oberwał.
Mówiła to, wciskając mi w dłoń malutki, skórzany woreczek. Moje zdziwienie było tym większe, kiedy powiedziała:
- To na szczęście. Kiedy będzie się pan naprawdę źle czuł, należy zjeść jego zawartość.
- Ale co tam dokładnie jest? - zapytałem.
- Tam są prochy jednego człowieka, który w życiu miał wiele szczęścia.
Mówiła to tak, jakby robiła sobie ze mnie żarty. Z drugiej strony odczuwałem, iż mogłaby w to wierzyć.
- W tej sytuacji, w tej chwili tego nie zjem, przynajmniej dopóki mnie pani nie opuści -zażartowałem, niby nie dając temu wiary. Wysłałem jednak sygnał, subtelny żart, by okazać sympatię.
- To może razem skoczymy na piwo – zagadnęła bardzo dla mnie niespodziewanie.
- Ok, bardzo chętnie, - wydukałem, jakbym miał z szesnaście lat.
- Oczywiście, jeśli da radę pan przyjść. To może dziś wieczorem? O dwudziestej na dole? Może być?.
Spojrzałem na zegarek, była dwudziesta. Dziewczyna znikła tak nagle jak się pojawiła. Uskoczyła do góry żwawym susem, pozostawiając po sobie jedynie ledwo wyczuwalny zapach, lekko słodkich, fiołkowych perfum.
Stanąłem w przedpokoju, wciąż nie wiedząc, czy to, co się przed chwilą stało, było prawdą. Jedynie woreczek, osamotniony świadek spotkania, był tego niezaprzeczalnym dowodem. Podniosłem go i uśmiechnąłem się z rozczuleniem. Miałem właśnie randkę z przepiękną, młodą kobietą. Na dodatek każde ze spotkań z nią, było dla mnie niespodzianką. Los zdawał mi się sprzyjać. Kiedy jednak wszedłem do pustego pokoju, na nowo ogarnęło mnie przygnębienie. Znów napędzałem, nakręcałem swoją rozpacz. Tym razem źródło było bardziej czytelne. Wiedziałem, że cierpię, nie z powodu braku samej Katarzyny, ale z powodu pustki, która powodowała, że czułem się jakby jedna z kończyn została mi odcięta. Tęskniłem za bliskością nieznanej mi teraz osoby. Tak bardzo, że zacząłem płakać z poczucia samotności. W przedpokoju stało wiele par butów, ale tej pary, tej szczególnej, złączonej ze mną głęboko i bezpośrednio nie było. W pokoju także, wyczuwalny brak rozrzuconych rzeczy, przesiąkniętych kimś bliskim, był przygniatający. Na dodatek nie miałem przy sobie skrętów ani alkoholu, którymi mógłbym uchronić siebie przed napadami lęku, a te wracały niczym napady kolejnych wymiocin. Obolały, pogrążony w rozpaczy sięgnąłem do woreczka. Otworzyłem go drżącymi dłońmi. Wciąż nie wierzyłem w te głupoty, ale było mi wszystko jedno. Woreczek wypełniony był szarym pyłem. Przez chwilę uwierzyłem nawet, że to rzeczywiście były ludzkie szczątki. W końcu ona tu mieszkała. Pośliniłem palec i wcisnąłem go do środka. Pył jakby szklił się, mrugając do mnie setkami skrzących się punkcików, miniaturowych gwiazd, oddających życie w ostatecznym lśnieniu. Smakowało to jak smakuje węgiel, sucho i ziemisto. Przełknąłem tą i kolejne porcje, które zmieściłyby się razem w naparstku. Podświadomie ufałem tej dziewczynie, na tyle by uwierzyć, że przynajmniej mnie nie otruje. Myślałem o tym raczej jak o placebo. Dochodziła dwudziesta a ja musiałem jakoś pozbierać się w sobie. Chciałem poczuć się lepiej, nawet, jeśli miałbym się sam oszukiwać. Po chwili wstałem, wyraźny napływ energii pozwolił mi, szybko rozpocząć przygotowania przed wyjściem. Nawet nie zorientowałem się, kiedy gotowy i zwarty zamykałem drzwi na klucz. Pomyślałem, że podświadomość czasem pozwala nam na takie obejścia. W końcu działanie placebo było już porządnie umotywowane. Zadowolony ruszyłem w dół, spotkanie napawało mnie teraz wyjątkowym optymizmem.
Na wstępie ukazało mi się jej szyja, długa, wymuskana słońcem. Jej brązowe zabarwienie cudownie roztapiało się w czarnych włosach, które rozpuszczone, zaczesała na prawe ramię. Ta odsłonięta, tak jedwabista część ciała, siała jednocześnie, więcej zgorszenia, niżby dziewczyna była naga. Przystanąłem w tej chwili, by nacieszyć wzrok, by natchnąć wszystkie żądze. Poczułem lekki, rozpierający od środka, wybuch orgazmu. Mózg zanotował tą cichą próbę nuklearną i postawił wszystkie zmysły na baczność. Kiedy dochodziłem do Marzeny, moje ciało wiwatowało już, jak tłum przy przejeździe ukochanej władczyni. Do tego pragnąłem jej bardziej niż kogokolwiek do tej pory. Z chwili na chwilę, kochałem ją coraz mocniej. Każdy jej gest stawał się dla mnie rozkosznym obrazem, unikalną sceną. Jej słowa wzbudzały mój podziw, brzmiały jak najskrytsze melodie Szopena. Starałem się hamować emocje, ale kolejne wybuchy orgazmu, wybijały mnie z linii obrony. Na dodatek stawały się coraz mocniejsze. Moje bóstwo przywitało się ze mną lekko podejrzliwie. Zapewne zorientowała się, że miałem jednak jakąś słabszą chwilę. Mogła też pomyśleć, że jestem ciekawski a raczej poszukujący. To drugie było mniej możliwe, w końcu nie miałem powodu by jej wierzyć.
Wyszliśmy z klatki po krótkim powitaniu. Stąpaliśmy razem a właściwie podążałem za nią, krok w krok, jak wierny pies. Starałem się nadążyć, jednakże wdarły się we mnie, pewne zachwiania równowagi. Ogólnie czułem się świetnie, świat dookoła był tak przyjazny, że kochałem każde drzewo czy mijany właśnie krzak. Ona mówiła coś do mnie, ale nie nadążałem przetwarzać słów. Docierała tylko muzyka, której nie potrafiłem zapamiętać. Wskazała w końcu na cmentarną bramę. Jej szaro obramowany otwór był jak zaproszenie do wejścia w gigantyczną waginę. Czułem, że w środku spotka mnie prawdziwa rozkosz. Mijaliśmy kolejne nagrobki a brama zatrzasnęła się za nami. Towarzystwo Marzeny upajało mnie na tyle, że każdy grób, traktowałem jak najwytworniejsze łoże. Słońce, mimo późnej godziny, wciąż łaskotało nas płochliwymi promieniami. Cudowna wróżka wiodła mnie krzyżowymi polami a ciepły wiatr, porywał jej długie włosy do tańca. I nie było to bynajmniej, zaproszenie do pogrzebowego marsza. Przeciwnie, wyczuwałem w niej szczęście, radość, kompletne szaleństwo z objawienia. Po nie wiem jak długim przemarszu, dostaliśmy się do małego, drewnianego domku, który zamiast kolejnego pomnika, zajmował tu miejsce, pod samym murem.
Otworzyła drewniane drzwiczki i zaprosiła mnie do środka. Zobaczyłem tylko mały stolik i łóżko, nakryte czerwoną kotarą. Zapaliła naftową lampę, której blask odsłonił mi małą kuchenkę gazową.
- Zaparzę ci coś do picia. Pewnie chce ci się pić – rzuciła w moją stronę.
Pić to było mało powiedziane, zacząłem pocić się rzęsiście a w ustach panowała już prawdziwa susza. Choć nie brakowało mi niczego, teraz jak poruszyła ten temat, pragnienie nie dawało mi spokoju. Po paru minutach wyczekiwania, chwyciłem pośpiesznie, jeszcze gorący napój. Wypijałem go łapczywie, zapewne parząc język i podniebienie. Nie czułem jednak żadnego bólu, a bez smakowy napój, cudownie gasił wszystkie zapalne ogniska. Kiedy zacząłem bełkotać coś o miłości i pięknie jakie biją z jej cudownych oczu, poczułem chwilowe wytrzeźwienie. Nie byłem na nią zły, że dorzuciła mi narkotyk, ale choć na chwilę odzyskałem równowagę. Zaraz potem, ogarnęła mnie fala całkowitego rozczulenia. Teraz niemal płacząc ponownie wyznawałem jej miłość i największe uwielbienie. Ona zapytała mnie, czy naprawdę chce z nią być, z taką, jaka naprawdę jest. Oczywiście upewniałem ją o moich zamiarach, że nic nie może mnie przekonać, że mogłoby być inaczej. Chwyciła mnie za rękę i przysunęła ją do swojej piersi.
- Kochajmy się więc - wyszeptała wprost do mojego ucha.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Marcin Cichocki · dnia 29.12.2011 10:09 · Czytań: 482 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty