Wieżą, czarnym kształtem wyrosłym wśród rumowiska skał, ryglami chronioną bryłą, kamienną, potężną konstrukcją, jest... budowlą bez skaz, której pędząc nie ima się czas; mgłami osnuty, nieosiągalny kształt; ta wieża - ja.
Choć hulający rozprasza wspomnienia wiatr, szczątki dawnych dni w pamięci jeszcze ma. Stoi tam, ten majestatyczny gmach, osaczony ciszą niezdobytych szczytów, otulony w siny płaszcz, głęboko wryty, zakorzeniony, samotny... ja, a u stóp wstęga minionych lat; na taśmie wyryte inskrypcje, bym wiedział skąd, dlaczego i jak...
Przybyła przed laty, strwożona, zgarbiona, ledwo żywa. Istniejącymi jeszcze rękoma tuląc się do zimnych skał, zhańbiona, zniszczona, kobieta, mężczyzna... ja. Wyrwane z piersi, dzierżone w dłoni, pulsujące serce, zaczątek wszystkich nie gojących się ran. Osaczona, pełzła w smolistą noc, szeptem wybłagując wytchnienia, a w jej garści wciąż biło narzędzie zła. Wkroczyła w nowy świat, w to rumowisko ostrych niczym brzytwa skał, by zrzucić zniewalający ją garb, by rozszarpawszy, a później pogrzebawszy go, odwrócić się, odetchnąć i żyć... bez podszeptów, uniesień, bez wyciskających krwawe łzy ,,dobrych" rad.
Wolnym marząc by być - ten mężczyzna, ta kobieta, ja - palcami wygrzebując dół, śnił o istnieniu wyzbytym zmartwień, niepotrzebnych emocji, ran, jakie miłość nawykła dostarczać każdego dnia. Choć z ciepła jego piersi wyrwane, wciąż niezmiennym biło rytmem, to serce, przez tyle lat napędzające karuzelę strachu, słabości, gniewu i... zła. Płynęła łza; ostatnia w tym życiu łza, po której zniknięciu ciało noszące tyle ran miało otrzymać z dawna wyczekiwany dar: wolności, zamknięcia, zasklepienia, czmychnięcia z pułapki, jakim był ówczesny świat.
I trafiło tam, jeszcze kurczące się, jeszcze wierzące, że miłości ukoi żal, szamoczące się serce, a potem przygniótł je kamień, jeden, drugi i trzeci. Kobiecie płonęła pierś, mężczyznę przeszył dojmujący ból; wyrwa w ich ciałach z wolna poczęła się zrastać; z ust dobiegał krzyk udręczenia, choć słychać w nim było i nutę radości, ostatecznego spełnienia; jej stopy wypuściły pędy, jego dłonie znów zagłębiły się w ziemi; ten akt: przemiany, unicestwienia, ponownego narodzenia trwał i nadal trwa...
Skamieniałymi są członki, wyschniętym strumień krwi, zatrzaśnięto powieki, odebrano łzy; tkwi tam od niezliczonych lat; wśród skłębionych chmur, potężna, na cztery spusty zamknięta, bezpieczna, nareszcie bezpieczna.
Mną ta wieża. Konstrukcją wolną od skaz, od wypalanych miłosną pożogą ran, wolną od bólu zdrad, niepewności, wątpliwości; zasklepioną stałem się bryłą, wyzbytą serca, a więc... szczęśliwą.
Wierzyć, że w końcu osiągnąłem cel, usiłuję, w ten szary wrosły świat, pośród rumowiska skał, usiłuję przekrzyczeć ryczący wiatr, osaczony mgłą, zniewolony ciszą, usiłuję przekonać o swej niezależności, o nieograniczonej radości rząd pobliskich skał, obdarty z ciała, pozbawiony żył, usiłuje... żyć, tak jak nigdy nie dane mi było... być, usiłuje, nowym, szczęśliwym człowiekiem, usiłuje... tak wiele, choć jestem tylko kamieniem.
Ta wieża, ja.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Bajdurzysta · dnia 03.01.2012 17:36 · Czytań: 853 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: