Golf II, rocznik 1988, pojemność 1.6 - diesel. Ojciec kupił go kiedy stary „Fiat 126p” pod ciężarem pięcioosobowej rodziny błagalnym głosem szeptał o degradację. Trzeba było zmienić auto gdyż było ku temu już za wiele powodów: pozycja społeczna nie pozwalała na afiszowanie się samochodem, którym w obecnym czasie mógł już jeździć każdy, rodzina poupychana wewnątrz pojazdu wyglądająca jak kanapki oraz coraz częściej i częściej zdarzające się awarie. Spadające ceny zagranicznych aut stanowczo przypieczętowały decyzję. Nowy samochód nie był wysoce luksusową limuzyną ani też przeciętną, byle jaką osobówką, był za to w sam raz – pięciodrzwiowy (kolos w porównaniu), szybszy, wygodniejszy, a co najważniejsze – o wiele bardziej ekonomiczny. Nie jakieś tam pudełko brzęczące, zagłuszające rozmowę podczas jazdy, takie pudełka sprzedawało się czym prędzej żeby móc uzbierać na coś zagranicznego, takimi pudełkami jeździło się do lasu na grzyby, nie przeszkadzając zagranicznym autom jeździć po mieście, no...może duże pudełka tej samej marki produkcji polskiej, w zasadzie one mogły jeszcze pośmigać, dopóki ich kariera również niezwłocznie stoczy się ku upadkowi. V o l k s w a g e n, „nieśmiertelny” tak zwykli nazywać go ludzie, którzy od lat jeździli tą marką - twardziel z niego jakich mało, wystarczy tylko właściwie użytkować, tak jak ja - stwierdził starszy pan niemieckiego pochodzenia, tu pojawił się dyrektor polskiego pochodzenia, którego mottem handlowym było „kupić raz, a dobrze”; który przy kupnie takiej drogiej rzeczy musiał wiedzieć o niej wszystko (przeglądanie katalogów, studiowanie silnika, wysłuchiwanie recenzji zajęło parę tygodni), i kupił. Po długim tygodniu spędzonym głównie w pracy, kiedy nadchodził /ten/ weekend; ten właśnie, w którym ojciec mógł zostawić wpływy i obowiązki poza kurtyną pozycji społecznej. Po dokładnym umyciu, przejrzeniu i przyszykowaniu samochodu rodzina mogła wyruszyć nim w /odwiedziny/, był to wypad do krewnych, ulubione zajęcie ojca, powiadał, że trzeba im pomagać, trzeba często odwiedzać ponieważ brak kontaktów wiąże się z rozplątywaniem więzów krwi. Miewał czasami sny o dawnym domu i gospodarce, w której się wychował; o ciężkich warunkach życiowych i jeszcze cięższej pracy. Nie miał lekko. Był najstarszym bratem swoich czterech sióstr, dla których również musiał pełnić rolę opiekuna. (Dziadek - prawdę powiedziawszy - nie nadawał się do tej funkcji). Śnił o matce pracującej od świtu do zmierzchu w polu i o krowach uciekających na sąsiednie tereny, kiedy myśli jego tonęły w ukochanej przez niego „Trylogii” Sienkiewicza; śnił o kilometrach pokonywanych codziennie pieszo w drodze do ciężko zdobywanego wykształcenia. Budząc się uświadamiał sobie, że tylko on wyrwał się z biedy osiągając w życiu cel. W ten weekend przypadający co najmniej raz w miesiącu umieścił swoją rodzinę w samochodzie „Volkswagen Golf II, rocznik 1988, pojemność 1.6 - diesel” i wyruszył w odwiedziny.
Siostra ojca i jej mąż o nazwisku „Ptak” byli jedynymi członkami familii chcącymi zająć się gospodarką w „Kundziejowie”. Oboje małżonków przebywało na rencie, z czego renta pana Władka była wojskowa, także oni nie cierpieli na niedostatek gotówki; akurat oni mogli spokojnie toczyć sobie żywot na gospodarce nie martwiąc się o utratę pracy. Niechęć pozostałej rodziny wynikała również z tego, iż Kundziejewo było wsią, a raczej odludziem oddalonym od „Sobolitwy” - mieściny z zaledwie z trzy tysięczną ludnością. Kundziejewo było odludziem oddalonym od niej o siedem kilometrów w strony ziem uprawnych i lasów. W stronach tych domy położone były - co najmniej - o dwa kilometry od siebie, a policzyć je można było na palcach obu dłoni; dłoni zniszczonych ciężką pracą starych rolników, opadłych wobec pogarszającej się postawy państwa w stosunku do nich i ich przyszłości; opadłych jak PGR–y patrzące pokrzywdzonym wzrokiem w stronę prywatyzacji zmierzającej w zupełnie innym kierunku. W małe rolnictwo nie opłacało się już inwestować, chyba, że było się osobą przedsiębiorczą. I to z dobrymi koncepcjami. Ptaki do tych osób nie należeli. Mimo to chcieli dziedziczyć - dobrze, że chociaż wy chcecie to zrobić! - mawiał ojciec, wiedział, że nie będzie to już takie samo gospodarstwo, jednak tak już musiało zostać.
I stało się. Stary dziadek Lech spadł na kamienie z jadącego zaprzęgu siana i umarł. Przeżyta wojna (walki w AK) i Syberia od dawna dawały mu się we znaki na zdrowiu. W jego wieku to wystarczyło. Nie był stworzony do pracy na roli, więc nigdy się do niej nie przykładał, przed wojną pracował jako główny księgowy, co w owych czasach było bardzo wysokim stanowiskiem. Zwykł żartować, że umrze wtedy, kiedy jego wiekowy las (zajmujący ponad połowę z posiadanych 100-tu hektarów ziemi) podejdzie pod chatę i przemówi. Wiedział, że gdzieś tam, za ścianą zieleni – istnieje c o ś w czystej postaci, najpiękniejsza forma jedności ze światem. Może usłyszał go wtedy, siedząc na wiezionym sianie, przez cały dzień zbieranym znieczulonymi dłońmi, które tylko od czasu do czasu siłą rzeczy zostawiały wersy zapisane na widłach odłożonych w stodole, zamiast ziarna rozsiewając nuty w pola zbóż i kartofli. A może był po prostu pijany. Pod koniec pił często. Wiadomo, dlaczego ludzie piją, pił żeby zapomnieć, a przyznać mu trzeba, że zapomnieć chciał wiele.
I stało się. Równie stara babcia Anna zostawszy sama przyjęła państwo Ptak pod swój dach. Wtedy się zaczęło. Wprowadzeni lokatorzy szybko poczęli urozmaicać sobie spokojne życie na roli pijaństwem - o niewykonanych obowiązkach mówili: „robota nie zając, nie ucieknie”. Stara Anna była tą robotą, co rusz przychodziła do nich z krzykiem wykłuwając sobie czas, ile to butelek wypełnionych „robota nie zając, nie ucieknie” potłukła, ile nadziei w ziemię z butelkami musiała wdeptać; kiedy w końcu i jej zdrowie siłą rzeczy wdeptane zostało razem z tymi butelkami zostawiła majątek przenosząc się pod opiekę swojej dobrej, ukochanej córki Krystyny zamieszkałej niedaleko w „Złejsłomie” by i tam zostać pochowana obok swojego męża; a konie, piękne, młode konie, krowy, świnie, owce, kaczki - wszystko to z czasem zostało sprzedane lub zjedzone. Ostatni koń zastąpiony został ciągnikiem, na którego eksploatację zazwyczaj pieniędzy nie było - to pociągnęło za sobą brak upraw; stodoły z braku remontów zaczęły powoli się walić, stary sprzęt rolniczy rdzewiał zrzucony na kupę za niewielkim ogrodem. Na podwórku usłyszeć się dało już tylko pianie koguta przerywane szczekaniem psów na pijackie wrzaski dobiegające z wnętrza chałupy.
Tam właśnie ojciec najczęściej zaglądał chcąc jak najwięcej zadziałać. Maria - siostra ojca - zaczynała rozmawiać wtedy, kiedy wszyscy starsi przeszli do pokoju gościnnego, kiedy ojciec rozwalając się na fotelu zaczynał trącać uwagami na temat poszczególnych elementów znajdujących się w pokoju, np:
- A czemu ten telewizor tak syczy przy przełączaniu, nie potrzeba by nowej anteny? - wtedy Maria, odrzucając początkowe wyrzuty sumienia, zaczynała rozmawiać o wszystkim, o tym co było, co jest teraz, i co będzie niedługo:
- Wiesz, Kacperek już za tydzień kończy 18 lat. Kupiłam mu w Sobolitwie taką małą wieżę, chyba...mewa, czy aiwa, tak „Aiwa” - to ponoć dobra firma, a jak fajnie gra muzyka. Chciałam, żeby w końcu miał coś lepszego, w końcu to już dorosły chłopak.
- No właśnie, gdzie jest mój chrześniak? Sebastian! Idź go poszukaj, powiedz, że wujek przyjechał – dodał z uśmiechem.
- Ooo, teraz go niee..ma. Ciągle pierun gdziś po wsiach lata. Jakąś latawice sobie znalazł i na okrągło u niej siedzi, a przyprowadzić do domu nie chce – z wyrzutem powiedziała Maria.
Ojciec nadzwyczaj lubił Kacpra, wiedział jak musi mu być teraz ciężko; zawsze dużo z nim rozmawiał. Chłopak nie był głupi, gdyby nie warunki, w których się wychowuje z pewnością poszedłby na studia mechaniczne - talent do mechaniki to on ma – mówili wszyscy znający Kacpra, niejeden mechanik po szkole nie wiedział tyle co on, a uczył się przecież wszystkiego sam, był samoukiem; do szkoły chodzić nie chciał, skończył tylko podstawówkę - do zawodówki przestał już jeździć na pierwszym roku. Szkoła była daleko – powiedział – biją mnie, pieniądze zabierają… więc rodzice także dali sobie spokój. Bez widoku na pracę dnie spędzał w kanciapie (tak nazwał swój warsztat w blaszanym garażu) naprawiając uszkodzone samochody przyprowadzane od czasu do czasu przez znajomych - Tu o wiele taniej niż w warsztacie – mówili. On, realizując się przynajmniej w taki sposób dorabiał sobie nie martwiąc się o Urząd Skarbowy - Jak by co, to wykonuje tylko koleżeńskie przysługi - mówił. Radził sobie zbierając powoli pieniądze z myślą, że w końcu uda mu się stąd wyrwać, choćby do sąsiedniej wsi, na stałe do swojej dziewczyny.
- Dobrze, dobrze. Ma swoje lata i ma swoją dziewczynę. Za tydzień przyjedziemy na jego osiemnastkę, przygotuj się, bo przyjedzie Krystyna i Wala z Torunia, Stanisławy nie będzie, gadała że coś jej chyba zdrowie nie dopisuje, będę musiał wybrać się tam. Siostry będą na pewno, a czy pozostali...to jeszcze nie wiadomo. Cholera! Wszystkim muszę się zajmować sam – zdenerwował się ojciec.
Matka, podchodząc do okna, odsłoniła firankę, mrużąc oczy wypatrywała ewentualne zmiany, jakie mogły zajść na podwórku, chciała rozpocząć dyskusję na inny, lepszy temat; nie można było oczywiście wypatrywać byle czego, nie daj Bóg wpaść z deszczu pod rynnę. To musiały być tylko te pozytywne zmiany. Stała tak przez dłuższą chwilę desperacko wpatrując się w przestrzeń. Kiedy miała już w zamiarze rezygnację z tego przedsięwzięcia, do gniazda na dachu stodoły przyleciały dwa bociany:
- O, widzę że macie nowych lokatorów – powiedziała, zdawało by się, że wręcz tryumfalnym głosem.
- Aaa!, ...te boćki przyleciały tu ze dwa tygodnie temu. Czasem przechadzają się po podwórku i popijają wodę ze studzienki. Ale zaraz ...gdzie żeście zostawili auto? – zapytał wujek.
Ojciec od dawna czekał na to pytanie, teraz mógł pochwalić się wreszcie, miał już nawet wcześniej przygotowaną odpowiedź:
- Stare rzeczy stawia się w stare miejsca, kiedy w życiu dostajemy coś nowego, często szukamy dla tej rzeczy nowego kąta. Bo jak to się mówi „nie stawia się niedzielnych butów na ziemi, tylko wiesza na wieszaku”, dlatego też...
Matka przerwała monolog, wiedząc, że może on potrwać jeszcze parę dobrych minut:
- Tak, tak…przestań pierdzielić. Kupiliśmy nowy samochód. Stoi przed bramą, mąż obawiał się waszych kotów co zwykły wskakiwać na maskę.
- No wiesz co? Ciągle musisz klepać gdy nie trzeba. Z kobietami tak zawsze, jak gęsi...gę, gę, gę – powiedział gestykulując przy tym rękoma ojciec.
- No co ty?! Nową furę kupiłeś i nic nie mówisz, a no pokaż szybko co żeś sobie sprawił. Pewnie tego „Golwa” o którym tyle gadałeś – zgadywał wujek zrywając się z wersalki.
Wychodząc szybkim krokiem zmierzaliśmy ku bramie, to było prawie jak marsz żołnierzy przed oceniającym musztrę generałem; nasz marsz, czyli mężczyzn, kobiety z tyłu szły normalnym krokiem, można powiedzieć, że powściągliwie wlokły się za nami. Pokonaliśmy schody, nie zwracając uwagi na pozostające w tyle pannice; kamienną posadzką, pewnie, nie zahaczając butami o liczne dziury przefrunęliśmy nad nią jak motyle - pierwszy ojciec, gubiąc w pośpiechu kolory ze swoich skrzydeł usypywał nam nimi drogę, nawet przyciąganie ziemskie na chwilę mu odpuściło widząc go w tak dobrym nastroju; psy uwiązane na smyczy piszczały z zazdrości, pewnie też chciały iść z nami zobaczyć nowy samochód.
Przeszliśmy bramę i doszliśmy w końcu do Golfa...
Ogromny, dębowy konar leżał wgnieciony w dach diesla niczym w maślaną rzeźbę. Przez dobre 15 minut trwało bieganie ojca wokół pojazdu i wykrzykiwanie: NIE! onie! onie! onie! onie! onie! onie! Matka z ciotką zabrały nas do chałupy i kazały siedzieć cicho, wymknąłem się jednak na strych i przez lufcik w dachu obserwowałem jak ojciec z wujaszkiem ściągają konar z auta. Zauważyłem ogrom tej okropnej gałęzi – okazało się, że na samochód zwaliło się aż pół drzewa, kilka dni temu w dąb uderzył piorun, dopiero teraz wujaszek ściął i odciągnął wszystko ciągnikiem. Buda samochodu nie nadawała się już do niczego, ojciec umówił się jednak z Kacprem, że wyjmą razem silnik bo nie może być tak, żeby te piękne konie mechaniczne się zmarnowały. Kiedy nazajutrz wracaliśmy autobusem zapewnił nas, że postara się gdzieś o nową budę, przełoży silnik i w ogóle nie odczujemy zmiany, bo najważniejszy – dodał – jest silnik pojazdu, tak jak serce człowieka, póki się je ma, póki bije i jest zdrowe, można jeszcze wiele zdziałać, można umyć ręce, twarz, zakasać rękawy i robić swoje, najważniejsze jest serce.
I faktycznie. W niedługim czasie załatwił budę, wymienił silnik i wielokrotnie jeszcze jeździliśmy w tamte tereny samochodem Golf II, rocznik 1988 / 89, pojemność 1.6 – diesel, nazywanym przez wielu „nieśmiertelnym”.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: