Widoki za oknem.
Siedząc w dzień, a nieraz i nocami, najczęściej przy oknie, zdawała się jakby sprawdzać, czy wszystko za oknem pozostaje w należytym porządku. Nic już jej nie pozostało w życiu jak patrzeć, czy jedyni w końcu w okolicy jej równolatkowie pozostali wśród żywych - kasztan i lipa, posadzone jeszcze przez praprababkę naprzeciwko domu, tuż przed jej śmiercią, nadal stoją i czy zachowują się w zgodzie z niesioną przez porę roku obyczajnością. Czy ptaki - gołębie, gawrony i wróble, na ogół w zgodzie obsiadujące na zmianę drzewa, patrolują okolice domu w odpowiednich odstępach i w odpowiednim do pory dnia i roku, rytmie. Co niebo zapowiada i niesie wraz z nadpływającymi z różnych stron falami chmur. Czy czerwony grzbiet stacji, nie zanadto się przygarbił i czy nie za bardzo schował się za pobliskie wzgórze, odkąd złożony chorobą, przestał wychodzić z niego na drogę we wsi, często chwiejącym się kiedyś krokiem, największy w okolicy zawadiaka, Kazik Przybysz, któremu wszyscy we wsi przez niemal całą drugą połowę wieku woleli dla świętego spokoju ustępować z drogi ? Czy resztówka nie za wcześnie lub nie za późno, jak na porę roku, rozpoczyna dzień skrzypiącym głosem pomp i powolnym wyrzucaniem z siebie ludzi na drogę i dalej gdzieś w świat? Czy ruch w okolicach sąsiadującej z jej domem świetlicy, gwarantuje przygotowanie na odpowiedni czas, zbliżającej się zabawy lub okolicznościowej imprezy? Czy dowieźli w porę piwo i pieczywo do sklepu? Czy na swoim miejscu na horyzoncie pozostaje wieża kościoła i komin mleczarni w Nowej Wsi? Czy aby nie pojawiają się na drodze oznaki zbliżania się do wsi czegoś niecodziennego lub niespodziewanego?
Pewnego dnia, pojawił się w przestrzeni za oknem nieoczekiwany i nieprzewidywany intruz – samotny świerk. Nie miał prawa tam być, na tym pustkowiu za oknem, skąd daleko było do lasu i innych świerków, nikt go tam nie posadził, nikt nigdy go przez siedemdziesiąt lat tam nie widział, aż tu nagle nieoczekiwanie stanął ciemny i tajemniczo, coraz bardziej panoszący się za oknem, bez jakiegokolwiek planu i przyzwolenia, ba, niezauważalny przez tyle lat jako coś, czy ktoś, co się zaczyna od małego, i rośnie. Świerk , gdy pojawił się któregoś dnia za oknem, od razu był wielki, kilkudziesięcioletni. Po jakimś czasie jego profil wrastający coraz silniej w okolicę za oknem zaczął przypominać jej profil kogoś znajomego, kogo nie mogła teraz nijak nazwać, a kogo przecież znała. Nie mając za sobą żadnej historii, świerk od razu, na pierwszy rzut oka miał, musiał mieć biorąc pod uwagę jego rozmiary, lat jakieś siedemdziesiąt, tyle co ona. Od jakiegoś czasu zaczął niepokoić ją wychodzący coraz wyżej nad otaczającą okolicę płaszczyznę pagórka naprzeciwko okna, w kierunku Farmazonek, na prawo od Szlossbergu.
Dzisiaj, tak samo jak od wielu już lat, obudził ją dobiegający z kościoła w Nowej Wsi głos dzwonu. Brzmiał i niósł się od wschodu w przestrzeni nad pofałdowanymi pagórkowato polami, ciągnął się wzdłuż falujących na wietrze welonów porannej mgły, otulającej jezioro i przelatywał nad jego kotliną donośnie i czysto, co zapowiadało słoneczny i bezwietrzny dzień. Wychodzące znad lasu słońce zdążyło już nachodzić się po polach, zanim zabrzmiał głos dzwonu, utorowało mu już jakby drogę, odwrotnie aniżeli to było zimą, kiedy to dzwon swoim głosem najpierw torował drogę zmierzającemu w świat dopiero za nim, słońcu. Słońce i dzwon rankiem i wieczorem zamieniali się regularnie co jakiś czas rolami, stosownie do panującej pory roku. Gdy Weronika posłyszała, jak odezwał się dzwon, było już jasno, co wskazywało na letnią porę roku. W ciągu całego roku były tylko dwa takie dni, jeden na początek wiosny i jeden gdy zaczynała się jesień, kiedy to dzwon i słońce zgodnie budziły świat w tej samej niemal chwili.
Wstała z łóżka i nalała do miski stojącej na toalecie ze znajdującego się pod spodem za płócienną haftowaną kotarką dzbana, trochę wody. Po umyciu się, zaczesała przed lustrem białe jak mleko, gęste włosy i upięła w kok na czubku głowy. Ubrała się w grubą granatową wełnianą suknię, na którą narzuciła biały fartuszek. Siedząc przy stole przystawionym do okna, pokruszyła na talerz grubo ukrojoną kromkę białego chleba, wraz ze skórką. Zalała chleb w talerzu zagotowaną po chwili na maszynce elektrycznej w specjalnym garnuszku, aby nie wykipiało, szklanką mleka. Gdy ta prosta zupa mleczna, stanowiąca niezmiennie od wielu już lat jej codziennie śniadanie nieco wystygła, posilała się siedząc na wprost okna i patrząc na ten sam od stu lat, niewiele zmieniający się w czasie zwykłych, szarych dni, widok za oknem.
Przez swoje długie życie, patrząc w to samo okno na poddaszu domu, przeżyła niejedno. Odrodzenie dawno i wydawało się, że na zawsze, pogrzebanej przez rosnących wciąż w potęgę sąsiadów, Polski. Dwie Wielkie Wojny. Kilka rewolucji. Wzrastanie przed pierwszą wojną światową nowego w tych stronach, kościoła protestanckiego i jego upadek po drugiej wojnie światowej. Przemiany tegoż kościoła po ostatecznym upadku, na miarę przemian w opanowującym najbliższą okolicę czasie - najpierw w wojskowy punkt obserwacyjny, obóz dla uchodźców, stajnię dla koni i sypialnię dla sołdatów, wylęgarnię małoletnich urwisów, magazyn zbożowy GS i po upadku GS, niedawno powstały, może tuż przed końcem świata, wyzywający prowokacyjnymi kolorami świateł oraz zabijający świętą ciszę, kombinat niewybrednej rozrywki, gdzie gołe kobiety na oczach zgromadzonych widzów i telewidzów, kąpały się i wygłupiały w wielkich wannach z kisielem.
Przeżyła kilkadziesiąt procesji, pogrzebów i ślubów. Setki zabaw, czasem do tego stopnia hucznych, że pozostawały po nich rozlane po sali i w jej najbliższym otoczeniu krwawe plamy, a krwawiący zwycięzcy i pokonani, w końcu niemal w zupełnej zgodzie, trafiali po zabawach do szpitali i aresztów. Przeżyła kilkadziesiąt triumfalnych pochodów i przemarszów. Wręczanie wielu sztandarów. Garść odwrotów i powrotów. Jedno oberwanie chmury, przedsmak kolejnego potopu. Dwie wyprawy chłopców na Wyspę Snów.
Pierwsza wyprawa chłopców z Wieldządza w daleki świat miała miejsce podczas pierwszej wielkiej wojny. Wyjechał wtedy jej pierwszy ukochany chłopak, Olgierd, wraz z czterema kolegami. Wypłynęli podczas nocy świętojańskiej wielkim czółnem rybaka Mazura i ślad po nich zaginął. Weronika, jedyna osoba we wsi, dzięki zwierzeniom Olgierda znająca ich plany, uniesionym w górę w ręce bukietem polnych kwiatów, kiwała im długo na pożegnanie, stojąc na brzegu Bachy. Olgierd obiecywał, że gdy znajdzie na świecie właściwe dla nich i dla ich wielkiej miłości miejsce, to przyjedzie po nią, albo kogoś przyśle. Czekała na niego przez kilka lat, nawet jeszcze wtedy, gdy zaczął podchodzić do niej w poważnych zamiarach, rudy Zyguch.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Alfeusz · dnia 08.01.2012 10:49 · Czytań: 512 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: